search
REKLAMA
VHS

VHS Deadly Prey

Radosław Buczkowski

27 listopada 2012

REKLAMA

„Rambo to cipa” – rzekł Sylvester Stallone w  „Tango & Cash”. Owej kwestii nie było w scenariuszu, dzień wcześniej Sly po raz pierwszy obejrzał „Deadly Prey” na swoim wysłużonym już magnetowidzie i zrozumiał, że wszystko czego dotychczas dokonała na ekranach kin postać Rambo, to w porównaniu do filmu Davida Priora, zaledwie piknik na przedszkolnym placu zabaw. Myślicie, że dlaczego tyle lat zabrało Sly’owi zabranie się za kolejną (jakże epicką) odsłonę? Facet został zwyczajnie staranowany przez geniusz bijący z „Deadly Prey” i dopiero lata pracy z psychologiem, wsparcie rodziny oraz miliony wiernych fanów czekających na kolejną część spowodowały, że „włoski ogier” zdecydował się na powrót do legendarnej roli.

Jakiż jest więc film, który zastraszył samego Johna Rambo? Mowiąc krótko, MEGA! To wspaniały przyklad parcianego kina akcji klasy C w najlepszym wydaniu. Sprawa jest prosta, pułkownik Hogan organizuje armię najemników gdzieś na obrzeżach Los Angeles (spoko, o tajnej bazie na Mazurach też nikt nie wiedział), nie wiadomo po co, najważniejsze że to oldschool-badass-motherfucker-sicko-rapist-officer, który stwierdza, że najlepiej trenuje się przy użyciu żywego celu.  Jako że nikt nie ma czasu na castingi (o ogłoszeniach w gazetach nie wspominając), to ekipa pułkownika porywa ludzi z ulicy i serwuje im lekcje przetrwania w kategorii wiekowej R – for góralskie wesele like violence.

Pech chce, że jednym z porwanych jest eks-komandos Danton, Mike Danton. Koleś był najlepszy w Wietnamie…i nigdy nie zgadniecie, NADAL  JEST! Pułkownik popełnił ostatni błąd w swoim życiu, i wkrótce myśliwi staną się ofiarami furii byłego komandosa – brzmi konkretnie i z przytupem, prawda?

Tak też i jest, to co się dzieje na ekranie to pełen profesjonalizm: aktorstwo najwyższej próby, perfekcyjnie zaaranżowane sceny akcji (mówię wam, te 100 tysięcy dolców budżetu nie poszło na marne), wspaniała operatorska robota wuja Zdzicha (to musiał być on, ta sama chwiejna ręka, która dała światu moją I Komunię Świętą i wesele ciotki Bożeny), czy niespodziewane wolty scenariuszowe czynią ten film jednym z najlepszych w swoim gatunku. Najważniejszy jest jednak on, Mike „you’re gonna die” Danton. Postać będąca artystycznym połączeniem czadu i groteski, jest tak wybitna, że sam nie wiem od czego zacząć. Koleś podobno z wyróżnieniem zaliczył tourne po Wietnamie, i patrząc jak młodo w tym filmie wygląda, wszystko wskazuje na to, że  pierwsze rundy w Delcie Mekongu odbębnił już w wieku 10 lat. Tak właśnie, Mike Danton to Doogie Howser przetrwania, to Bobby Fischer partyzantki, w końcu, to Mozart broni palnej – genialny wirtuoz M16. W wieku lat dziesięciu wyjadałem jeszcze Visolvit palcem i zbierałem turbosy, a on wycierał nóż brudny od krwi siepaczy Wietkongu, przeprowadzał szarże ułańskie na tyłach wroga i wraz z Tomem Berengerem, wycinał w pień rolników na polach ryżowych szlaku Ho Chi Minha. Born in the USA, i nie ma bata!

 

Danton to pocący się mieszanką napalmu i oliwki johnson&johnson prawdziwy jankeski paker – myślicie, że dlaczego wszyscy źli w tym filmie noszą przyciemniane okulary? Wysokopołyskująca klata naszego bohatera zwyczajnie wypalała im oczy, sam po seansie czuję się jak po całodniowym spawaniu migomatem bez maski ochronnej. Do tego dochodzi blond mullet i mega opięte, jeansowe szorty aka. jorty . Żeby jednak nie było nieporozumień, nasz heros może i wygląda jak wyciągnięty z rozkładówki majowego numeru miesięcznika „Adam” (nie pytajcie skąd wiem), ale to tylko pozory, ponieważ to prawdziwy hetero-macho-mąż, a zarazem perfekcyjna maszyna do zabijania potrafiąca wciągać przeciwników nosem. No więc, porwano faceta z którym lepiej nie zaczynać i czas zapłacić za ten błąd. Pułkownik szybko dedukuje, że ma do czynienia z prawdziwym profesjonalistą, więcej, profesjonalistą, którego dobrze zna. Dochodzimy tutaj do jednej z najpiękniejszych scen w całym filmie, Hogan znajduje ciało żołnierza (zwłoki wytarzane gdzieś na środku leśnej drogi) i po chwili zadumy rzuca takim kwiatkiem: „Znam ten styl…to mój styl!” – coś pięknego, właśnie z myślą o takich prawdziwie magicznych momentach bracia Lumiere opracowali kinematograf.

Skoro już jesteśmy przy "stylu", to trzeba przyznać, że facet się nie szczypie i trup ściele się gęsto, w ilościach ok. 300 zwłok na godzinę, a wszystko za sprawą totalnie aklimatycznego montażu scen mordów, które wyglądają jak przypadkowe scenki z kilku różnych filmów – ot, drobna skaza na tym perskim dywanie.

Można na ten film marudzić, kręcić nosem na warsztat i sprawy techniczne, ale „Deadly Prey” wyprzedza mainstreamowe hity typu „Rambo” i „Commando”  w dwóch bardzo ważnych kwestiach,   i to wyprzedza o kilka długości. Chodzi mianowicie o absolutną bezkompromisowość oraz scenariuszowo-reżyserską nieprzewidywalność. Sposób w jaki Prior traktuje swoich bohaterów, z jakimi przeciwnościami losu każe im się zmierzyć oraz to, w jaki sposób odchodzą oni z tego świata, to półka zarezerwowana tylko dla najodważniejszych i najbardziej świadomych twórców. Pierwszy przykład z brzegu, kolesiowi porwano żonę, dowiaduje się tego od komando-lasi i co robi? Ogłusza ją stylowym, wytrenowanym ciosem z „backhanda”. W każdym innym filmie skończyłoby się na ogłuszeniu, związaniu i tego typu sprawach dla mięczaków, ale Danton, to rasowy killer i kończy sprawę  kilkoma strzałami z rewolweru w stronę nieprzytomnej kobiety – jako, że to profesjonalista, prawdopodobnie kulką w głowę i dwoma prosto w serce…bo to zła kobieta była…

Nie chce już nic więcej pisać, by nie psuć zabawy, to trzeba zobaczyć, bo to bez ściemniania kawał świetnej komedii podlanej kilkoma groteskowymi scenami akcji i posypanej garścią tandetnych dialogów. Każdy prawdziwy facet ceniący sobie nauki wychowawcze starożytnej Sparty (seks, schab, eksterminacja) powinien mieć ten film w swojej kolekcji. Bo nie ma nic lepszego niż niedzielny seans przy krwistym befsztyku, a następnie wyprawa do lasu i polowanie na bogu ducha winnych grzybiarzy – jak nie znajdzie się grzybiarzy, to zawsze można sobie strzelić sesję gdzieś na leśnej polanie, obowiązkowo w jeansowych szortach i fotki wysłać na adamredakcja@onet.pl 

Aha, zapomniałbym, jednym z najjaśniejszych punktów w filmie jest obecność na trzecim planie Daniela Day-Lewisa, który za darmo zgodził się wystąpić w tej zacnej produkcji. Pełna powaga, podobno rola w „Deadly Prey” byla dla niego nagrodą sama w sobie, ot kolejne aktorskie wyzwanie dla tego genialnego aktora, znanego z uwielbienia dla metody Stanisławskiego. Moim skromnym zdaniem, psycho-fizyczna przemiana jaką przeszedł on dla roli jednej z ofiar polowań, bułgarskiego zbieracza kalifornijskich pomarańczy, to absolutnie szczytowe osiągnięcie w jego karierze i w pełni zasłużony Oscar – specjalnie dla was, fragment ceremonii: 

 

A w następnym odcinku…

REKLAMA