TWARDOWSKY 2.0. Rasowe kino sf od Bagińskiego
Chyba wiem, jakie jest największe pragnienie polskich fanów fantastyki wszelakiej. By w końcu zobaczyć na dużym ekranie polski film SF lub fantasy, dorównujący jakością realizacji największym hollywoodzkim widowiskom. Ot, co. Tak się szczęśliwie składa, że za sprawą potencjału, jaki drzemie w Tomaszu Bagińskim, a w szczególności za sprawą jego ostatnich poczynań, spełnienie tego pragnienia staje się coraz bardziej możliwe.
Projekt Legendy Polskie (o którym pisaliśmy wcześniej tutaj), powstały za sprawą wsparcia finansowego Allegro, to niezwykle ciekawa antologia filmów krótkometrażowych (których treść zaprezentowana została także w postaci ebooków). Dzięki niemu najbardziej znane polskie legendy, funkcjonujące w naszej kulturze, zostały odświeżone i wzbogacone o współczesne konteksty. Wszystkie zebrane w ramach jednego uniwersum. Pomysł w obraz zamienił Tomasz Bagiński i jego Platige Image. Najpierw pojawił się Smok będący nowym spojrzeniem na legendę o smoku wawelskim. W filmie słynnego potwora zastąpił pirat pustoszący Kraków i porywający młode dziewczyny swoją latającą machiną. Jak opowiada o filmie sam reżyser, Smok z założenia przeznaczony był dla młodzieży, gdyż miał wpisywać się w tonację współczesnych widowisk o superbohaterach. Wszak to właśnie niepozorny, acz bystry młodzieniec bohatersko ratuje swoją sympatię (i przy okazji cały Kraków) z opresji pirata.
Historię o wiele bardziej złożoną, skierowaną do widza dorosłego, otrzymujemy w dyptyku o Panu Twardowskim. Legenda związana z tą postacią także jest wszystkim znana, a przynajmniej znana być powinna. Tym jednak, którzy z jakichś powodów nie pamiętają jej treści z lekcji języka polskiego, przypomnę, czym szlachcic Twardowski zasłynął. Otóż zaprzedał on duszę diabłu, w zamian za wszelką wiedzę o świecie, tajniki magii i inne bogactwa (określany jest przez to mianem polskiego Fausta). Według najbardziej znanych podań, na pewnym etapie rozliczania kontraktu z diabłem Borutą, Twardowski trafił na Księżyc, gdzie ugrzązł po dzień dzisiejszy. I to stanowi punkt wyjścia dla dyptyku Bagińskiego. W filmie widzimy, że wcielił się w rolę astronauty, który żyje sobie we względnym spokoju na księżycowej stacji badawczej. Boruta ponownie przypomina sobie jednak o grzeszniku i posyła po niego swoją diabelską wysłanniczkę. Ale Twardowski nie daje się tak łatwo pojmać. Najpierw ucieka z Księżyca na statku swego oprawcy, by przy kolejnym spotkaniu (tym razem w okolicach Saturna), ponownie utrzeć nosa diabłu, kradnąc hasło dostępu do jego piekielnego systemu. To pozwoli mu ostatecznie ocalić swoją duszę.
Zdaje się, że ten iście polski spryt miał być motywem przewodnim filmów z antologii. Da się wyczuć, że celem projektu najpewniej było stworzenie wiarygodnej palety postaci i charakterów, reklamujących polskość w czystej postaci, z odpowiednim przymrużeniem oka. Echa hasła “Polak potrafi” pobrzmiewają zewsząd, a Więckiewicz swoją szorstką aparycją i luźnym sposobem bycia idealnie wpisuje się w polską przeciętność widoczną za oknem, która przy odrobinie “pomyślunku” może zdziałać cuda. Choć dane nam było obejrzeć na razie część obrazów antologii (czyli trzy, na pięć planowanych), to chyba już teraz można powiedzieć, że misja zakończyła się sukcesem. Prócz twórczej trawestacji rozpoznawalnej w naszej kulturze treści, całość prezentuje się wyjątkowo wybornie także pod względem audiowizualnym. Seans umilają umiejętne wplecione, znane polskie piosenki. Ale najistotniejsze są oczywiście efekty specjalne, czyli specjalność Tomka Bagińskiego.
Odniosłem wrażenie, że wszystkie Legendy Polskie, w szczególności Twardowsky 2.0, stanowią swego rodzaju demonstrację możliwości Platige Image.
Kosmos, Księżyc, statek kosmiczny – wszystkie te obrazy prezentują się iście wybornie, stanowiąc wizytówkę całego projektu. Jestem przekonany, że gdyby taką plastykę udało się osiągnąć w pełnometrażowym filmie, podpartym równie dobrym scenariuszem, furtka do międzynarodowego rozgłosu otwarłaby się na szeroko. Bo jeśli można cokolwiek wytknąć Bagińskiemu, to to, że wciąż sprawdza się tylko w półśrodkach, realizując pojedyncze etiudy, które czarują i zbijają z nóg swoim wyglądem. Ale tak naprawdę największy test spadnie na reżysera dopiero w momencie mierzenia się z pełnym metrażem, który wymaga zupełnie innego rozstawienia fabularnych i wizualnych akcentów (a ten pewnie przyjdzie najszybciej przy okazji kinowej adaptacji Wiedźmina).
Ale grunt, że póki co twórca sprawdza się w tym, co robi. I jeśli mamy traktować Legendy Polskie jako rozgrzewkę przed znacznie większym daniem głównym, to przyszłość rodzimej filmowej fantastyki jawi się w wyjątkowo jasnych barwach.