To nie toczeń
Kolejny kultowy serial dokonuje żywota. Ostatni odcinek Doktora House'a zostanie wyemitowany, już dziś wieczorem. Po ośmiu latach kończy się przygoda z Vicodinem, oglądaniem pornosów w salach wydziału onkologii oraz nieustannym manipulowaniem i igraniem z dobrą wolą zarówno pacjentów, jak i współpracowników. Wbrew pozorom, decyzja o zakończeniu serii w obecnym, ósmym sezonie, została przez wielu fanów przyjęta z ulgą. Kultowy serial o genialnym, aspołecznym lekarzu, pomimo coraz większych walorów produkcyjnych, cierpi w ostatnich latach na spadek formy oraz sztucznie przeciąganie żywota. Choć scenarzyści wciąż potrafią, od czasu do czasu pokazać pazur, to po ośmiu latach emisji w szpitalu Princeton Plainsboro, można zauważyć zmęczenie materiału.
Dwa lata temu, "House MD" znalazł się w pierwszej dziesiątce naszego zestawienia pięćdziesięciu najlepszych seriali telewizyjnych. Tak wysoka pozycja w plebiscycie, niektórych zapewne zdziwiła. Wprawdzie "House" bez wątpienia należy do najpopularniejszych seriali ostatniej dekady, jednak status serii jako "primetime'owego" tasiemca, skierowanego do szerokiego grona odbiorców i związanymi z tym ograniczeniami, pozornie stawiał "House'a" na przegranej pozycji wobec epickich, bezkompromisowych arcydzieł HBO, czy depczących im po piętach dramatach od AMC. I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka, House cierpi na wiele bolączek charakteryzujących emitowane o dwudziestej produkcyjniaki. Serial jest do bólu schematyczny, pełen uproszczeń narracyjnych, karmienia widza wnioskami do których powinien dochodzić sam, psychologii w równym stopniu błyskotliwej i głębokiej, co taniej i łopatologicznej. Prawie każdy z bohaterów serialu, od głównej ekipy, po jednoodcinkowe występy gościnne, cierpi na kompleks nieomylnego psychoanalityka, zaś intelekt samego House'a często służy jedynie za prosty chwyt scenariuszowy, bardziej przypominając komiksową supermoc, niż autentyczny talent dedukcyjny. Również, jak to zwykle bywa z wieczornymi tasiemcami, których fabuła zamyka się w czasie trwania jednego odcinka, scenariusz jest przepełniony mniejszymi lub większymi uproszczeniami, a serialowi brakuje naturalnego i powolnego sposobu narracji, charakteryzującego produkcje stacji takich jak HBO, które zdominowały pozostałe miejsca naszego plebiscytu.
Jednak błędem byłoby odmawianie "House'owi" prawa do walki o pobyt w telewizyjnej czołówce, z powodu wyżej wymienionych przywar. Serial jest pełen niezaprzeczalnych zalet i charakterystycznych elementów, przez które widz ignoruje większość naleciałości i ograniczeń cechujących produkcje FOX'a. "House" choć narracyjnie nie tak wyrafinowany, jak scenariusze co bardziej bezkompromisowych stacji, nadal potrafi prostymi środkami wywołać duże emocje. Serial korzysta z wyczucia i opieki Davida Shore'a, pomysłodawcy i głównego producenta, dzięki któremu "House" od ośmiu lat, skutecznie porusza tematy śmierci, religii(czy raczej jej braku), etyki, nauki, ludzkich zachowań, ułomności i kompleksów, a wszystko to bez nadmiernego nadęcia, czy popadania w banał(z paroma wyjątkami). Pomimo spadku formy, w wielu nowszych odcinkach nadal można wyłowić emocjonujące momenty i ciekawe potyczki słowne bohaterów. Choć Hugh Lurie gra tutaj pierwsze skrzypce, reszta obsady dotrzymuje mu kroku, a scenarzyści sprawnie wykorzystują chemię jaka tworzy się między pracownikami szpitala. Również formuła serialu – miks dramatu z czarną komedią, łączący medyczne zagadki z machinacjami i problemami House'a, oraz dramatami poszczególnych pacjentów szpitala – choć nie wydaję się już tak nowatorska jak w 2004, to po ośmiu latach emisji wciąż się sprawdza. Warto też zaznaczyć, że pomimo swojej kategorii wiekowej i szerokiego targetu, serialowi daleko do poprawności politycznej.
Jednak o wyjątkowości serialu stanowi przede wszystkim sam Gregory House, postać będącą jedną z najciekawszych i najlepiej rozwiniętych propozycji, wśród dzisiejszego natłoku antybohaterów. Brawurową rolę Hugh Lauriego, kojarzą już chyba wszyscy. Jego charyzma, dialogi i magnetyzm stały się znakiem rozpoznawczym serii. Jednak House jest kimś więcej niż tylko charyzmatyczną kopalnią ironicznych komentarzy, łebskich złośliwości i ekscentrycznych zachowań(a jest to przecież schemat do którego ogranicza się, tak wielu filmowych i serialowych antybohaterów). To postać zaskakująco autentyczna. Bardziej zniuansowana niż może się z początku wydawać i prowadzona z wyczuciem i konsekwencją, zaskakującą jak na serial z tak długim stażem. Po ośmiu sezonach twórcy nadal potrafią zaskoczyć widzów jego zachowaniem, nie popadając przy tym w przesadę i nie łamiąc charakteru postaci. W serialu brak też niepotrzebnych prób wybielania głównego bohatera, dla korzyści tych widzów, którzy nie są w stanie znieść autentycznego dupka. Wyraźnie widać, że David Shore rozumie stworzonego przez siebie bohatera. To właśnie jego przewodnictwo przez osiem lat w połączeniu z rolą Lauriego, zaowocowało jedną z najbardziej wyjątkowych postaci telewizji.
Decyzja o zakończeniu serialu, ogłoszona została ósmego marca, w samym środku trwania obecnego sezonu, co wzbudziło pewne wątpliwości co do sposobu zamknięcia serii. Niektórzy fani obawiali się, że przez tak nagłą decyzję, scenarzystom zabraknie czasu i odcinków by podsumować serial w godny i sensowny sposób. Wprawdzie możemy się jedynie domyślać, jak przebiegały zakulisowe negocjacje i od jak dawna David Shore przymierzał się do tej decyzji, to po przebiegu dotychczasowych odcinków, można wnioskować, że ósmy sezon nie miał być ostatnim, przynajmniej w założeniu stacji FOX. Wątek fabularny prowadzący do finału, pojawia się dopiero w paru ostatnich epizodach, pomimo tego, że w rękach Shore'a i jego ekipy, byłby to rewelacyjny motyw przewodni, na którym można byłoby oprzeć cały sezon.
Pierwsze dostępne opisy dwugodzinnego, finałowego odcinka "Everybody Dies"(parafraza tytułu pilota "Everybody Lies"), do którego scenariusz napisał sam Shore, zapowiadają coś w podobnym tonie do pamiętnych odcinków "Three Stories" i "No Reason"(obydwa również napisane przez Shore'a). Siłą tamtych epizodów było to, że skupiały się na analizie osobowości House'a. Analizie często błyskotliwej, czasem nieco taniej, ale zawsze emocjonującej. Shore odpowiedzialny jest za jedne z najlepszych momentów serialu i rozumie głównego bohatera jak nikt inny, więc jego powrót do roli scenarzysty z okazji finału, napawa optymizmem. Oczekiwanie dodatkowo pokręca fakt, że nie zapowiada się na pełny happy-end.
Pomimo smutku z zakończenia tej ośmioletniej przygody, wśród serialowej ekipy czuć autentyczny entuzjazm i ekscytację możliwością zamknięcia serialu z klasą i godnego podsumowania postaci House'a. Wizja Shore'a zapewne wielu nie usatysfakcjonuje do końca. Ba, ja sam pewnie będę marudził tu i ówdzie, wszak po tylu latach, każdy domorosły "psychoanalityk" myśli, że odkrył ten jeden jedyny klucz do postaci. Tak czy siak, nie mogę się doczekać by zobaczyć finał i sposób w jaki Shore pożegna stworzone przez siebie monstrum. Nie ukrywam, że mam do tego serialu spory sentyment i łykam go bez popitki, wraz ze wszystkimi wadami. Patrząc na wagę wydarzenia oraz jakość odcinków kończących poprzednie sezony, potencjał na dwie godziny świetnej telewizji jest spory.