REKLAMA
Ranking
SZYBKA PIĄTKA #79. Ulubione soundtracki
REKLAMA
Bez muzyki kino byłoby puste. Zresztą ścieżka dźwiękowa towarzyszy X muzie od samego początku, bezustannie ewoluując. Obecnie soundtracki stanowią nie tylko część danej produkcji, ale też jedną z form jej promocji. Większość muzycznych podkładów – czy to ilustracyjnych, czy piosenkowych składanek – potrafi więc bez problemu egzystować poza ruchomym obrazem, będąc wartością samą w sobie. Poniżej nasze ulubione albumy.
Filip Pęziński
- Źródło – ścieżka dźwiękowa do Źródła Darrena Aronofsky’ego autorstwa Clinta Mansella to rzecz równie ujmująca i wzruszająca, co cały film. The Last Man z tegoż albumu to bodaj jedyny przykład pozbawionego wokalu utworu muzycznego, który potrafi doprowadzić mnie do łez. Przepiękna ścieżka dźwiękowa działająca znakomicie zarówno w filmie, jak i poza nim.
- Batman v. Superman: Świt sprawiedliwości – dla uważnych czytelników nie jest tajemnicą moja niepoprawna miłość do filmu Zacka Snydera. Wśród wielu plusów produkcji, na których wymienienie nie ma tutaj czasu i miejsca, zdecydowanie znajduje się energiczny, oryginalny, zaskakujący owoc współpracy Hansa Zimmera z Junkiem XL. Wracamy do znakomitego motywu Supermana znanego z Człowieka ze stali, ale dostajemy też świetne i świeże motywy Batmana, Lexa Luthora i przede wszystkim Wonder Woman!
- Django (Django Unchained) – jednym ze znaków rozpoznawczych Quentina Tarantino, począwszy od jego debiutu w 1992 roku, pozostają rewelacyjne składanki muzyczne wykorzystywane w jego filmach. Zachwycam się każdą jedną, ale najbardziej do gustu przypadł mi soundtrack do Django.
- Guardians Of The Galaxy: Awesome Mix. Volume 2 – nie jest to popularna opinia, ale jak WSZYSTKO w części drugiej Strażników Galaktyki, także przygotowane przez Jamesa Gunna na potrzeby filmu utwory stanowiące składankę własności głównego bohatera filmu, przypadły mi do gustu bardziej niż w te z części pierwszej. Potrafię przetańczyć całą płytę, kiedy ta leci tylko w tle.
- Black Panther: The Album, Music From And Inspired By – wybór nieco naciągany, bo płyta tylko częściowo stanowi soundtrack do marvelowskiej Czarnej Pantery, w dużej mierze zawiera “jedynie” utwory inspirowane filmem, ale album nie mógł nie znaleźć się na mojej liście, bo to rzecz wyjątkowa i wyróżniająca się na tle innych blockbusterów. Znakomita podróż przez afrykańskie i afroamerykańskie rytmy.
Dawid Konieczka
- Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja – zapewne najlepiej znany zestaw kompozycji muzyki filmowej na świecie. Nie ma tu jeszcze słynnego Marszu imperialnego, ale ścieżka z Nowej nadziei to fundament całej serii, do którego mam niesłabnący sentyment. Nutka patosu, szczypta napięcia, a przede wszystkim zapierająca dech w piersiach przygoda znajdują swój wyraz w arcydziele Johna Williamsa. Potrafi wzruszyć i zmotywować, być kameralna i podniosła. Muzyczne dzieło totalne.
- Amelia – wielu francuskich widzów zarzuca Amelii i Yannowi Tiersenowi utrwalanie fałszywego wizerunku Francji, obfitującego w bagietki i muzykę akordeonową. Trudno jednak tą ostatnią się nie zachwycić. Utwory muzyczne w filmie Jeana-Pierre’a Jeuneta są wręcz baśniowe, na wskroś francuskie, a przy tym skutecznie podnoszące na duchu. Nie ma lepszego soundtracku na jesienną chandrę.
- Park Jurajski – i jak tu nie nazywać Williamsa geniuszem? Drugi soundtrack w piątce, niewiele ustępujący Gwiezdnym wojnom. Miłość do dinozaurów to jedno, ale oddanie dźwiękami jednocześnie zachwytu nimi oraz niebezpieczeństwa, które w filmie Spielberga stanowią, to coś znacznie większego. Przypomnijcie sobie ten moment, w którym dr Grant i dr Sattler widzą w oddali stada prehistorycznych gadów. Wiem, że też słyszycie tę muzykę.
- Człowiek-scyzoryk – bardzo osobliwa ścieżka dźwiękowa, złożona w znacznej mierze z mniej lub bardziej skonkretyzowanej wokalizy i spokojnej, relaksującej muzyki. Podobnie jak sam film, soundtrack jest tutaj niezwykle pogodny, czasem dziwny, a czasem wręcz śmieszny. Nie trzeba wiele, by stworzyć wybitną muzykę filmową.
- Kapuśniaczek – Raymond Lefèvre połączył klawiszową elektronikę charakterystyczną dla czasów, w których tworzono Kapuśniaczek, ze znacznie skoczniejszymi, można by rzec, rozrywkowymi brzmieniami. Dzięki temu powstał soundtrack jednocześnie nostalgiczny, pogodny oraz futurystyczny, oddający w stu procentach nastrój tego świetnego filmu. Osobisty dramat głównych bohaterów, proste poczucie humoru i wątek science fiction – to wszystko znajduje swoje odzwierciedlenie zarówno w warstwie wizualnej, jak i audialnej, które wspaniale się dopełniają.
Tomasz Raczkowski
- Windą na szafot – prawdziwe filmowo-muzyczne spotkanie na szczycie, czyli legenda jazzu Miles Davis i magnetyczna Jeanne Moreau w niezapomnianym klasyku francuskiego kina. Legendarny już film Louisa Malle’a to dzieło pod wieloma względami wyjątkowe, w brawurowy sposób podchodzące do konwencji kina noir i zwiastujące nadchodzące nurty kina modernistycznego, które miały wywrócić kinematografię do góry nogami. Nowatorski i magiczny film nie byłby z pewnością tym samym bez klimatycznej, w dużej części improwizowanej ścieżki dźwiękowej autorstwa jednego z najsłynniejszych trębaczy w historii. Impresyjna, melancholijna muzyka Davisa doskonale uzupełnia podszytą beznadzieją historię pary nieszczęśliwych, występnych kochanków. Scena nocnego spaceru granej przez Moreau Florence przy akompaniamencie jazzowej ballady to jedna z najwspanialszych scen w historii kina i jeden najpiękniejszych przykładów idealnej harmonii między obrazem a dźwiękiem.
- Mulholland Drive – jedną z wielu zalet dzieł Davida Lyncha są dla mnie bezbłędnie zestawione soundtracki, z których znakomita większość powstała w wyniku współpracy ekscentrycznego reżysera z Angelo Badalamentim. Spośród bogatego wspólnego dorobku tych panów największą estymą darzę ścieżkę dźwiękową do Mulholland Drive. Oprócz mrocznych, niesamowitych kompozycji Badalamentiego film z 2001 roku uświetniają przywołane w punkt klasyki retro, hiszpańskojęzyczna interpretacja Crying Roya Orbisona oraz intrygujące eksperymentalne utwory samego Lyncha i Johna Neffa. Soundtrack Mulholland Drive jest równie dziwaczny i hipnotyzujący jak sam film, którego stanowi integralną część, przyczyniając się znacznie do jego finalnego geniuszu.
- Dzieciństwo wodza – choć film Brady’ego Coberta z Robertem Pattinsonem i Bérénice Bejo jest interesującym pod wieloma względami obrazem, tym jego elementem, który najbardziej zapadł mi w pamięć, jest porażający wręcz soundtrack Scotta Walkera. Mroczna, klarowna i niepokojąca muzyka do tego filmu oddaje w zasadzie całą ambiwalencję psychologiczno-moralną opowiadanej historii, idealnie podkreślając jej najważniejsze fragmenty i ustawiając od samego początku emocje widza. Kompozycje Walkera łączą w sobie industrialną moc, drapieżność i klasyczną dostojność, idealnie wpasowując się w klimat opowieści o narodzinach czystego, niemożliwego do okiełznania zła. Jakość ścieżki dźwiękowej w dużej mierze zależy od tego, jak radzi sobie w oderwaniu od obrazu – a w tym przypadku radzi sobie wręcz znakomicie.
- More – choć legendarna grupa rockowa Pink Floyd ma na swoim koncie m.in. oryginalny film zbudowany wokół własnej muzyki (The Wall) i współpracę z Michelangelo Antonionim (Zabriskie Point), to moim ulubionym dokonaniem brytyjskiego zespołu na polu muzyki filmowej jest ścieżka dźwiękowa do debiutanckiego filmu Barbeta Schroedera z 1968 roku. W filmie, będącym trochę egzystencjalnym moralitetem, a trochę gorzkim obrazem upadku ideałów dzieci kwiatów, muzyka identyfikowanych w tych czasach z kręgiem hippisowskim Floydów jest nie tylko celną ilustracją przewodniego dramatu dwójki pogrążających się w nałogach bohaterów, ale i odrębnym, autorskim dziełem. Nagrana do More muzyka to niedoceniana perełka w dyskografii słynnej formacji, zawierająca zarówno melancholijne ballady, jak i ostre rockowe uderzenia oraz psychodeliczne impresje. Muzyka jest wkomponowana w film jako element świata przedstawionego, co wzmacnia jej siłę w ramach całości, i integralny element prezentowanej historii. I prawdę mówiąc, to z perspektywy czasu soundtrack wydaje się jedną z największych, jeśli nie największą zaletą tego filmu.
- The Limits of Control – film Jima Jarmuscha określić można jako ambientowy: narracja meandruje niemalże bez celu, przechodząc od jednej frapującej sceny do drugiej i większą uwagę poświęcając inscenizacji i wewnętrznej kompozycji konkretnego fragmentu niż całościowej wizji. Do takiej realizacji amerykański reżyser dobrał adekwatną ścieżkę dźwiękową, w której znalazły się awangardowe, transowe dźwięki grup takich jak Boris, Sunn O))), The Black Angels czy Earth, a także muzyka elektroniczna, klasyczne kompozycje na kwartet smyczkowy i flamenco. Taka mieszanka idealnie wkomponowana jest w ekstremalnie snujący się film, zbudowany na wielobarwnej mozaice absurdów i kontrastów. W efekcie Jarmusch osiąga idealną niemal harmonię obrazu i dźwięku, które razem składają się na niepowtarzalne doświadczenie, jakim jest The Limits of Control.
Mikołaj Lewalski
- Gwiezdne wojny: część III – Zemsta Sithów – to film, który rozbudził we mnie wielką miłość do serii (choć naturalnie bardzo lubiłem ją już wcześniej), a jednym z jego największych atutów jest właśnie muzyka. Ścieżka dźwiękowa tej części jest bardziej refleksyjna i dramatyczna niż wcześniej, co naturalnie wynika z tonacji filmu. Battle of the Heroes porusza mnie za każdym razem, Padmé’s Ruminations jeży włos na karku, a Anakin’s Betrayal bezlitośnie chwyta za serce. Wspaniała muzyka.
- Trainspotting – muzyka w tym filmie perfekcyjnie buduje tempo narracji i przenosi nas w świat bohaterów. Bezbłędnie dobrane utwory są nierozłączną częścią scen uznawanych dziś za kultowe, a z dzisiejszej perspektywy to prawdziwy wehikuł czasu do lat 90.
- Django – tę ścieżkę dźwiękową przesłuchałem setki razy. Każda piosenka i każdy utwór są po prostu idealne – nie można przejść obojętnie wobec tej muzyki. To jeden z największych atutów tego doskonałego dzieła filmowego.
- Zaginiona autostrada – David Bowie otwierający i zamykający film, do tego Marilyn Manson i Rammstein – David Lynch wiedział, w jaki sposób użyć muzyki, by uczynić Zaginioną autostradę dziełem mrocznym, dezorientującym i pełnym audiowizualnej agresji.
- Park Jurajski – motyw przewodni, który możemy usłyszeć podczas pierwszego spotkania bohaterów z dinozaurami (brachiozaurami, konkretnie), to chyba najpiękniejszy utwór, jaki kiedykolwiek słyszałem. Muzyka towarzysząca otwarciu filmu do dziś wywołuje ciarki, niezależnie od tego, ile razy oglądałem tę scenę.
* Honorowe wzmianki: trylogia Władcy pierścieni, Obcy – ósmy pasażer Nostromo, Czas apokalipsy, Moon, Dystrykt 9, Łowca androidów, Drive.
Jan Dąbrowski
- Locke – w filmie jednego aktora muzyka nie powinna być przytłaczająca, a raczej potęgować napięcie i dynamikę podróży tytułowego bohatera. Dickon Hinchliffe postawił na instrumentalną, spokojną ścieżkę dźwiękową, idealne tło do jazdy samochodem. Delikatne brzmienia sprawdzają się też znakomicie poza seansem, choćby do słuchanie przy pisaniu, czytaniu i szeroko pojętym wypoczynku. Muzyka do zamyślenia.
- Pulp Fiction – film to arcyklasyk, a muzyka, jak to u Quentina Tarantino, to świetna składanka rozmaitości, od ballad po agresywne utwory. U tego reżysera mistrzostwem jest dobieranie kawałków do scen. Elektryzujące jest połączenie Girl, You’ll Be a Woman Soon z solowym podrygiwaniem Mii Wallace, a potem przedawkowaniem przez nią narkotyków. Poza tym Tarantino w ogóle umie w układanie soundtracków do filmów, co wychodzi mu do dziś.
- Szpieg – sytuacja podobna do tej z muzyką w Locke’u. Idealne tło do spokojnego spędzania czasu, leniwe instrumentalne brzmienia przywodzą na myśl kino noir. Często wracam, słucham z zaangażowaniem.
- Fight Club – trochę za dużo tu elektroniki jak na mój gust, ale ten album bardzo mi odpowiada, głównie przez skojarzenia z filmem. Dużo się dzieje w tych dźwiękach, można odpłynąć i wkręcić się w agresywne, a czasem wręcz skoczne kawałki The Dust Brothers. No i This Is Your Life, czyli melorecytowane mądrości Tylera Durdena – czyste złoto dla moich uszu.
- High-Rise – orkiestrowe, dość żywe utwory świetnie ilustrują rozkręcającą się paranoję i szaleństwo, a zacnym zwieńczeniem tego albumu jest depresyjna aranżacja SOS Abby w wykonaniu Portishead. Silnie oddziałuje na psychikę, niemniej warto wpuścić te dźwięki do głowy. I zdecydowanie najciekawsza ścieżka dźwiękowa ostatnich lat, kiedy coraz więcej jest wtórnych, basowych pomruków, a coraz mniej solidnej, autorskiej kompozycji.
REKLAMA