REKLAMA
Ranking
Filmy, które TRUDNO nam było obejrzeć DO KOŃCA
REKLAMA
Szybka piątka #68
Zazwyczaj staramy się oglądać filmy od początku do końca, nie wychodząc z kina przed czasem ani nie wyłączając komputera w połowie seansu. Zdarzają się jednak i takie tytuły, które trudno jest nam dokończyć, nawet pomimo sporych pokładów dobrej woli i cierpliwości. Powody tego mogą być różne — od emocjonalnego zdruzgotania począwszy, na fatalnym poziomie dzieła skończywszy. Przed wami szybka piątka filmów, które trudno nam było obejrzeć do końca.
Jacek Lubiński
- Władca Pierścieni: Powrót króla – nuda pierścienia, dosłownie. Pamiętam, że w kinie oczy same mi się zamykały, a po ich otwarciu okazywało się, że nic nie straciłem. Plus kicz w tym filmie osiąga jednak pułap sufitu. No i te 50 zakończeń na deser.
- Prometeusz – seans w tak zwanych gościach, więc trudno było odmówić, a niemożliwością wyłączyć. Głupota tego cuda jest jednak tak wysoka, że dotarcie do napisów końcowych było wyczynem godnym jakiejś nagrody. Sam nie wiem, czy jestem z tego osiągnięcia dumny.
- Long Day’s Journey Into Night (2018) – świeżynka z Chin. Eksperymentalne kino 3D, w którym nawet rzeczona technologia została wykorzystana w mocno usypiający sposób. I choć całość nie przekracza dwóch godzin, to ten czas się jakimś cudem automatycznie wydłuża. Parę razy uciąłem więc komara. A ponieważ w filmie tym naprawdę nic się nie dzieje, to był to błogi sen.
- Terminator: Genisys – gniot do potęgi n-tej. Obejrzany dla zgrywy, w towarzystwie i z alkoholem. Nic nie pomogło i seans okazał się drogą przez mękę, której nie poleciłbym nawet Jezusowi – Quintanie, rzecz jasna.
- Doktor Mabuse – klasyka niemieckiego kina niemego. Kluczowe jest tu zwłaszcza to ostatnie słowo. Zamysł nie jest zły, aktorsko film jest świetny i ma sporo rozwiązań oraz pomysłów, które nawet dziś robią wrażenie. Ale 271 minut to w tym wypadku gruba przesada i nawet to, że całość podzielono nie tylko na akty, ale też dwie oddzielne części, nie zmienia faktu, że oglądanie tego dzieła jest zwyczajnie męczące.
Dawid Konieczka
- Kto zabił kapitana Alexa? – niestety, pierwszy ugandyjski film akcji okazał się jeszcze gorszy, niż się spodziewałem. Oczywiście wiedziałem, że mam do czynienia z utworem w zasadzie amatorskim, funkcjonującym niemalże na prawach internetowego mema, ale poziom wykonania na dosłownie każdej płaszczyźnie to dno dna. Zapewne jestem jeszcze za mało obyty z kinem klasy Z. Kto zabił kapitana Alexa? miało być niezobowiązującym kinem akcji najniższych lotów, a okazało się męczącą przeprawą nie do przejścia.
- Święci z Bostonu – film dla wielu kultowy, dla mnie jest fatalnie nakręconym, nużącym i pozbawionym ciekawej fabuły tworem powstałym jedynie dla przyjemności samego reżysera. Praktycznie nigdy nie zdarza mi się przysypiać na filmie akcji – Święci z Bostonu stanowią wyjątek.
- Ace Ventura: Psi detektyw – nie wytrzymałem humoru wyjątkowo niskich lotów i lawiny idiotyzmów zawartych w komedii Toma Shadyaca. Na dodatek Jim Carrey, którego darzę szczególną sympatią, został tu całkowicie spuszczony ze smyczy i udowodnił, że linia oddzielająca wyrazistą rolę komediową od zwyczajnego robienia z siebie kretyna jest cienka.
- Elle – liczba dewiacji i perwersji seksualnych na minutę trochę przekroczyła moją granicę wytrzymałości. Na domiar złego nie ma tu satysfakcjonującego rozładowania napięcia, a wszelkie zepsucie prezentowane jest jako coś zwyczajnego, codziennego. Przez to po obejrzeniu Elle przez dobre kilka godzin chodziłem psychicznie wymęczony.
- Słodkie życie – Fellini znakomicie oddał nastrój życiowego znudzenia i wewnętrznej pustki głównego bohatera swojego filmu, Marcella. Problem w tym, że ów marazm udzielił się także mnie, sprawiając, że odliczałem minuty do końca tego trzygodzinnego dzieła. Mogę darzyć Słodkie życie szacunkiem kinomaniaka, bo nie uważam go w żadnym razie za film zły czy choćby przeciętny, ale nieprędko zabiorę się za niego ponownie.
REKLAMA