REKLAMA
Ranking
SZYBKA PIĄTKA #66. Aktorki/aktorzy, którzy powinni zniknąć z ekranu na dobre
REKLAMA
Są kiepscy w swoich rolach, niewiarygodni jako dane postacie, często przereklamowani pod względem swojego talentu lub charyzmy, a czasem po prostu niezwykle irytujący. Oto nasze typy aktorskich gwiazd dużego/małego ekranu, które najchętniej zobaczylibyśmy już… na emeryturze. A jakie są wasze? Komentarze czekają!
Agnieszka Stasiowska
- Kristen Stewart – mam alergię na to dziewczę jednej miny i zupełnie nie przekonuje mnie wiara, którą w niej pokłada Woody Allen. Nie wiem, jakie ma ku tej wierze powody i nawet nie chcę ich znać. Stewart wypadła w miarę dobrze w słabych kasowych teen movies i niech na tym kończy.
- Ryan Gosling – przyznaję ze wstydem, że nie czaję bazy, do mnie ten typ zupełnie nie trafia. Obejrzałam z nim kilka filmów i według mnie nie wyszedł on nigdy poza Klub Myszki Miki, w którym zaczynał. To samo cielęce spojrzonko, ta sama dziecinna flegma. Tam, gdzie te cechy pasują, sprawdza się jakoś. Ale za mało w nim życia. Niech sobie już odpocznie.
- Emilia Clarke – kolejne aktorskie drewno, które miało szczęście trafić do popularnego projektu. W Grze o tron jest jedną z tak wielu, że znoszę ją jakoś, choć im bardziej wysuwa się na plan pierwszy z tą smętną miną wybawcy narodów, tym bardziej mnie irytuje. W każdej innej poza Daenerys Targaryen roli budzi moją irytację lub politowanie.
- Johnny Depp – chłopak się zgubił dawno temu i niewielkie widzę szanse na to, żeby się odnalazł. Nie ma znaczenia, czy ma na głowie kapelusz i warkoczyki, czy tandetny blond czubek – wszystkie jego role z ostatnich kilkunastu lat to Jack Sparrow. Wystarczy już, Johnny. Kończ waść, wstydu oszczędź.
- Emma Watson – śliczna dziewuszka, naprawdę. Doskonała Hermiona. Ale… nic poza tym. Nie przekonała mnie aktorsko w żadnym filmie poza serią o Harrym Potterze, w którym ją widziałam. Mam wrażenie, że wcale się nie rozwija – ergo, cofa się w swoich projektach zawodowych. Szkoda, ale nie będę rwała włosów z głowy, jeśli zakończy karierę.
Filip Pęziński
- Channing Tatum – postać, która swoją antycharyzmą i całkowitym brakiem talentu skutecznie potrafi zabić przyjemność z obcowania z kinem. Jedyny aktor, z którego nie wycisnął nic Quentin Tarantino, a za jego obecność w Nienawistnej ósemce ktoś musiał bardzo dużo reżyserowi zapłacić.
- Jai Courtney – zaskakująco niezły w Legionie Samobójców, w mojej pamięci istnieć będzie jednak jako wielki kawał kłody, z którego twórcy wystrugali trumny na piąte części Szklanej Pułapki i Terminatora. Na szczęście filmy, które miały być dla serii nowymi otwarciami, m.in. Courtney skutecznie zarżnął.
- Maciej Zakościelny – od wątpliwej jakości seriali poprzez fatalne komedie romantyczne Maciek Zakościelny idzie przez świat, by skutecznie zniechęcać do jakiejkolwiek produkcji sygnowanej jego nazwiskiem. Na szczęście w niczym wartym uwagi chyba w karierze nie zagrał. Przepraszam, nie występował.
- Tomasz Oświeciński – fakt, że ktokolwiek wierzy, że pan Oświeciński jest w swoich rolach zabawny, napawa mnie przerażeniem. Jeszcze większym to, że, biorąc pod uwagę sukcesy filmów Patryka Vegi, musi być to spora grupa.
- Sebastian Fabijański – kolejne dziecko Patryka Vegi. Tym razem jednak wyrodne, bo obiecało już z nim nie współpracować. Sebastian mógłby obiecać to całej branży, bo jego zmanierowane cedzenie słów doprowadza mnie do białej gorączki.
Jacek Lubiński
- Steven Seagal – mistrz wagi ciężkiej – w ostatnich latach dosłownie. Nigdy nie był dobrym aktorem, lecz za młodu potrafił się ruszać i niszczyć wrogów beznamiętnym spojrzeniem. Kiedy zatracił wszystkie te atuty, powinien zwyczajnie odpuścić i skupić się choćby i na zmianie wizerunku, jak na przykład Van Damme. Nie zrobił tego i wciąż straszy w kolejnych filmach – szczęśliwie już tylko takich wprost na VOD/DVD/no one cares, niemniej gra. Steven, obejrzyj, stary, Krainę lodu i “let it go!”.
- Chloë Grace Moretz – dziewczę przeciętnej urody i takich też możliwości aktorskich. Sprawdzała się jako Hit-Girl, lecz gdy dorosła jest po prostu nieoglądalna. Może to sprawa złego agenta i/lub doboru ról (nie oszukujmy się, większość filmów z jej udziałem to szrot). A może po prostu, wzorem wielu innych gwiazd dziecięcych, nie przeszła dobrze procesu dojrzewania i powinna zwyczajnie zmienić zawód.
- Bruce Willis – chciałbym wierzyć, że ta dawna ikona kina akcji jest w stanie nas jeszcze czymś zaskoczyć (czekam zresztą na Glassa jak jasna cholera). Ale generalnie od dobrej dekady Willis już nawet nie udaje, że gra – po prostu pojawia się na ekranie jako on sam, inkasuje czek i wraca do domu. Może powinien więc zrobić sobie przynajmniej dłuższą przerwę i skupić się na innych swoich upodobaniach, których ma przecież sporo.
- Kate McKinnon – nie jestem w stanie ogarnąć popularności tej kobiety. Owszem, w SNL wypada całkiem nieźle, choć sporo skeczy z jej udziałem jest i tak mocno średnich. W kinie jednak zupełnie się nie sprawdza – gra zawsze tę samą, lekko narwaną, irytującą postać, która pod postacią bardziej rozbudowanych fabuł wciąż usiłuje sprzedać nam zbiór skeczy. Z reguły mało śmiesznych. Jak to w USA mówią: enough is enough.
- Amy Schumer – syndrom koleżanki powyżej – laska wyskoczyła znikąd, by nagle zostać okrzyknięta gwiazdą amerykańskiej komedii. Tymczasem jedyne, co wydaje się śmieszne, to jej wygląd – zwłaszcza w perspektywie tego, że była przecież nie tak dawno szykowana do roli… Barbie. Poza tym mocno irytująca to osoba, w dodatku o dość rozbuchanym ego, które nie znajduje odbicia w rzeczywistości.
Katarzyna Kebernik
- Johnny Depp – podpisuję się pod słowami Agnieszki. Cóż więcej mogę dodać? Z roku na rok coraz bardziej zblazowany, manieryczny i zdziadziały. Nigdy nie zrozumiem, co widzą w nim moje zauroczone koleżanki. Mam taką prywatną teorię, że jego smutny koniec to karma za złamanie serc najwspanialszym na świecie kobietom – Winonie Ryder i Vanessie Paradis.
- Bradley Cooper – ten Brad to nie Pitt – nigdy nie uda mu się zerwać z łatką „ciacha”, bo poza wyglądem nie reprezentuje niczego. Ani talentu, ani osobowości, w każdej roli prezentuje się jak najnudniejszy człowiek świata. Niedawno przekroczył czterdziestkę, latka lecą, a wraz z urodą przemija jedyny racjonalny powód, dla którego ktokolwiek chciałby oglądać go na ekranie. I nie, nie zagrał dobrze w Snajperze.
- Cara Delevingne – uwielbiam urodę Cary, jest niezaprzeczalną ikoną modelingu. Miałam spore oczekiwania, gdy dowiedziałam się, że gwiazda wybiegów zaczyna karierę aktorską. O ile wspaniale wyszło jej cameo w Annie Kareninie – bo było to, cóż, cameo – to już w większych rolach było o wiele, o wiele gorzej. Filmy, w których występuje, zazwyczaj nie należą do przesadnie ambitnych, a mimo tego udało jej się fatalnie wypaść zarówno w młodzieżówce Papierowe miasta, jak i w superprodukcjach Legion samobójców oraz Valerian i Miasto Tysiąca Planet. Cara, patrzy się na ciebie jak za karę, znikaj z ekranu i wracaj na okładkę „Vogue”.
- Harrison Ford – dodaję do listy jednego z moich najukochańszych aktorów ever – dlaczego? Od kilku lat mam wrażenie, że jest coraz bardziej zmęczony i wręcz nienawidzi grać. Jestem pewna, że producenci musieli się nieźle napocić, by zmusić go do występu w nowych Gwiezdnych wojnach, Indianach Jonesach i Blade Runnerze. Życzę Harrisonowi zasłużonej emerytury. Zrobił dla kina wystarczająco wiele, by zostawiono go w spokoju i pozwolono wyłączyć autopilota.
- Tomasz Oświeciński – cenię aktorów charakterystycznych. Cenię też charakternych. Ale jeśli brakuje im charyzmy, to z tego wszystkiego wychodzi czwarte słowo na „ch”, które możecie sobie dopowiedzieć.
REKLAMA