REKLAMA
Ranking
SZYBKA PIĄTKA #17. Filmy, które bardzo zyskały po kolejnych seansach
REKLAMA
Wiele razy trafialiśmy na seans, który okazał się być rozczarowaniem. Istnieje też wiele filmów, których nie mogliśmy zrozumieć, odpowiednio docenić w swoim czasie. W pewnym momencie, pod zobaczeniu jakiegoś filmu po raz drugi (i kolejne) trzeźwiejemy i zaczynamy dostrzegać to, co umknęło za pierwszym razem – złe wrażenie się ulatnia, a w jego miejsce pojawia się fascynacja, docenienie.
W poniższej Szybkiej piątce przyglądamy się takim dziełom, które bardzo zyskały z kolejnymi seansami. Swoje typy wpisujcie w komentarzach.
Miłosz Drewniak
- Całkowite zaćmienie – po pierwszym seansie film wydał mi się po prostu dobry. Aktorstwo z wyższej półki, świetne kostiumy i scenografia, no i przepiękna muzyka Kaczmarka. Jednak żeby w pełni zrozumieć ten film, trzeba zrozumieć Rimbauda i jego poezję, co wcale nie jest takie łatwe. Dopiero po sięgnięciu po egzemplarz Sezonu w piekle, a potem Iluminacji, zżyłem się z dziełem Agnieszki Holland. Teraz to jeden z moich ulubionych filmów.
- Osiem i pół – powiem szczerze, po pierwszym seansie kompletnie nie zrozumiałem fenomenu tego filmu. Dopiero po kolejnych podejściach zdałem sobie sprawę, że Osiem i pół należy smakować scena po scenie. Trzeba zanurzyć się w psychice głównego bohatera – utożsamić się z nim i spróbować zrozumieć. Żeby oglądać ten film “na spokojnie”, trzeba obejrzeć go ze dwa razy w wielkim skupieniu i poddać uważnej analizie najdrobniejsze jego szczegóły.
- Pies andaluzyjski – wiadomo, film diabelnie enigmatyczny. Jednak po kilku seansach hipnotyzujący i magiczny. Myślę, że jest zarówno trudny, jak i ciekawy z jednego powodu – ze względu na swój potencjał interpretacyjny. Często nawet sam autor nie rozumie swojego własnego dzieła spod znaku surrealizmu. Jakaż to zatem przygoda dla odbiorcy! Zmierzyć się z niezgłębionymi meandrami umysłu surrealisty! Jednak taka ekspedycja w nieznane pociąga za sobą konieczność wielu powtórek. Tak jest z Psem andaluzyjskim.
- Ostatni dzień lata – po drugim seansie nie mogłem zrozumieć, jak to się stało, że nie zakochałem się w tym filmie od pierwszego wejrzenia. Niezwykle wciągająca rozmowa dwojga młodych ludzi na plaży. Niezwykłe portrety psychologiczne. Dlaczego była to miłość spóźniona? Nie wiem. Może za pierwszym razem po prostu nie dorosłem.
- Salto – znów Konwicki i znów dzieło wybitne. Znakomite kreacje Zbigniewa Cybulskiego i Gustawa Holoubka. Film jest pełen niedopowiedzeń i tajemniczych scen. Myślę, że za pierwszym seansem po prostu wiele rzeczy umyka naszej uwadze. Salto trzeba oglądać uważnie i osadzić w odpowiednim kontekście historycznym.
Maciej Niedźwiedzki
- The Social Network – przed seansem byłem dość sceptyczny. Uważałem, że powstanie FB jest tematem zbyt aktualnym, by już tworzyć o tym fabułę; że brakuje koniecznego dystansu dla wnikliwej analizy. Po pierwszym seansie uważałem, że moje przewidywania się sprawdziły. Zdradę i wyrolowanie jednego z założycieli uznałem za dość już ograny, znany schemat. Raziło mnie też lokowanie loga Facebooka. W jak wielkim błędzie byłem! Od tamtego czasu po każdym kolejnym seansie dostrzegam niesamowitą reżyserską maestrię i niezwykły scenariusz, który jest wnikliwą analizą oraz obserwacją pokolenia WEB 2.0. The Social Network jest, moim zdaniem, najdojrzalszym filmem Finchera. Nie jest efektowną, momentami efekciarską formalną zabawą w stylu Siedem bądź Podziemnego kręgu. TSN jest również pozbawiony jakiegokolwiek dydaktyzmu, zbędnego kadru czy słowa. Jak mało który inny film uświadamia kluczową rolę montażu dla konstrukcji opowiadania. Agresywna, zadziorna muzyka (całkowicie też przeze mnie zlekceważona podczas pierwszego seansu) autorstwa Trenta Reznora i Atticusa Rossa również sprawia, że jest to dzieło kompletne i unikatowe.
- Przyczajony tygrys, ukryty smok – za pierwszym razem wyłączyłem po 30 minutach filmu. Przyzwyczajony do kina samurajskiego w stylu HarakirI czy Straży przybocznej, skakanie po drzewach uznałem za absurdalne i wręcz nie na miejscu. Późniejsze bardzo udane filmy Anga Lee, jak kapitalna Tajemnica Brokeback Mountain czy ciekawe Życie Pi zmusiły mnie do powrócenia do Tygrysa i Smoka. I tym razem ten film mnie urzekł. Jest piękną baśnią prezentującą mityczny świat. Rozmach inscenizacyjny i intensywność scen kameralnych sprawiają, że jest to obraz, który odrzuciłem niesłusznie.
- Fargo – w latach 90. kino zaatakował postmodernizm. Zaczęto inaczej kręcić filmy. Tarantino zrobił swoje Pulp Fiction, Luhrmann Romeo i Julię, a bracia Coen Fargo. Obecnie właśnie ten ostatni uznaję za dzieło najlepsze z całej trójki. Jednak na początku ten film do mnie nie przemówił, był niezrozumiały. Uznałem go za nieudaną, pokraczną parodię kryminału. Teraz, gdy wracam do niego regularnie, wiem już, w czym tkwi jego wyjątkowość i przewaga nad dziełami Tarantino i Luhrmanna. Nie ma rodowodu kulturalnego w przeciwieństwo do PF i R&J. Ethana i Joela Coenów bardziej interesują relacje między ludźmi, język, jakim się posługują i schematyczność pewnych gestów i czynności niż intertekstualna, kulturowa gra.
- Chicago – nie lubię musicali. Dalej nie potrafię znaleźć uzasadnienia, czemu ci ludzie przerywają swoje czynności, by pośpiewać i potańczyć. Razi mnie to sztucznością i nachalnością. I tak też od razy zaszufladkowałem film Marshalla. Niesłusznie. Po drugim seansie, który nastąpił jakieś 8 lat po pierwszym, polubiłem bardzo ten film, który jest praktycznie 2-godzinnym koncertem. Kilka piosenek ciągle przewija się na mojej playliście. Przemyślane, uzupełniające fabułę choreografie, humor na niezwykle wysokim poziomie i jeszcze Zeta-Jones. Jak mogłem przejść obok Chicago obojętnie?!
- Trzy Pogrzeby Melquiadesa Estrady – też należy do grupy filmów wyłączonych po 30 minutach. Powolne, wręcz ślimacze tempo i nuda zmusiły mnie, by zamknąć okno z wyświetlanym filmem. Za drugim razem film Lee Jonesa jednak mnie pochłonął i zrehabilitował się z nawiązką. Nie oferuje wielu zwrotów akcji ani innych sensacyjnych atrakcji. Jest to film, który trzeba przebyć, przeboleć. Przejść razem z nieszczęsnym Mike’em Nortonem. Zapach i temperatura pogranicza Teksasu i Meksyku są wręcz fizycznie odczuwalne. Ekran nagrzewa się do temperatury ziemi, po której stąpają bohaterowie. Podczas oglądania wielu filmów spoglądam na zegarek sprawdzając, ile jeszcze czasu do końca. Przy Melquiadesie Estradzie... było odwrotnie. Chciałem zobaczyć, jak wskazówka się cofa. Teraz żałuję, że film nie nazywa się Szesnaście pogrzebów Melquiadesa Estrady i nie trwa pięć godzin więcej.
Maciej Poleszak
- W pogoni za Amy – kiedy po raz pierwszy oglądałem ten film, pomyślałem sobie: ale lipa. Nie dość, że nie jest tak zabawnie i z polotem jak w innych filmach Smitha, to na dodatek Jay i Cichy Bob pojawiają się tylko w jednej scenie. Całe szczęście parę lat później nadeszła refleksja i chęć powtórki. No i okazało się, że W pogoni za Amy to najprawdopodobniej najdojrzalszy film tego reżysera. To intrygujące, jak kilka lat potrafi zmienić perspektywę.
- Death Proof – kiedyś wydawał mi się nudny i zbyt długi. Potem obejrzałem Konwój i jeszcze parę filmów z samochodami na pierwszym planie. Wtedy powróciłem do przygód Kaskadera Mike’a i stwierdziłem, że chyba byłem w błędzie. Scena, w której Kurt Russel spogląda bezpośrednio w kamerę, ociera się o geniusz. On wie, co się za chwilę stanie. Wie również, że widz też się tego domyśla. I tylko te kilka dziewczyn w drugim samochodzie nie ma jeszcze świadomości tego, co na nie czeka. Rewelacja.
- Szklana pułapka – zawsze lubiłem Szklaną pułapkę, ale najbardziej podobała mi się trzecia część. Jednak z każdym kolejnym seansem “jedynka” zyskiwała i zyskiwała coraz bardziej, aż w końcu zajęła w moim osobistym rankingu pozycję akcyjniaka ostatecznego. Ten film powinien być pokazywany w szkołach filmowych jako przykład scenariusza idealnego. Sposób stopniowania napięcia poprzez łamanie kolejnych zabezpieczeń, niegłupia intryga, fakt, że nie ma tu żadnych niepotrzebnych scen i wszystko do czegoś prowadzi… majstersztyk.
- Kill Bill 2 – znowu Tarantino. I znowu oczekiwania rozminęły się trochę z tym, co zobaczyłem na ekranie. Do pełni szczęścia wystarczyło pogodzić się z myślą, że już na etapie założeń miał to być film w zupełnie innym stylu niż część pierwsza. Bez radosnej młócki, niepoważnej ilości krwi na ekranie, efektownych amputacji i ogólnie pojętej szalonej japońszczyzny. Zemsta nie musi być głośna i efektowna.
- Bez twarzy – kiedyś myślałem sobie: ot, głupkowaty akcyjniak z zabawnie szarżującym Cage’em. Później było trochę przerwy, a przy kolejnym seansie doszedłem do wniosku, że oprócz samego motywu przeszczepu twarzy cała reszta jest całkiem niegłupia. Postacie mają ciekawą motywację, są interesujące, a wynikający z głupkowatego punktu wyjścia konflikt zaskakująco rajcujący. A scena celowania z pistoletu do lustra – wyśmienita.
REKLAMA