ŚLEDZTWO (1973 & 1997). Groza według Lema
Pierwsza ekranizacja Śledztwa porzuca rozprawę o niepoznawalnym na rzecz miejskiego kryminału, którego konwencja nie do końca współgra z opowieścią wymyśloną przez Lema. Zdarzają się tu przebłyski pełnego egzystencjalnego niepokoju oryginału, głównie w dialogach, lecz reżyser, zamiast skoncentrować się na słowach, ubarwia je sensacyjną inscenizacją (jedna z rozmów Gregory’ego z Sheppardem rozgrywa się na strzelnicy, a zeznania świadków ukazane są w formie czarno-białych nagrań). Piestrak jednak nie boi się wprowadzić do swojego filmu elementów horroru – fabuła na to jak najbardziej pozwala, choć dosłowność, z jaką przyszły twórca Wilczycy operuje, jest zaskakująca. W jednej ze scen widzimy, jak zwłoki wstają z trumny i nieubłaganie zbliżają się do przerażonego policjanta. Ujęcie to jest tożsame z punktem widzenia sparaliżowanego od strachu mężczyzny, ale reżyser dodatkowo wzmacnia efekt nałożonym na obiektyw czerwonym filtrem oraz zwolnionym tempem, przez co ruchy trupa i jego charakteryzacja robią upiorne wrażenie. Próbka tego, co Piestrak da nam w swoich następnych dziełach, choć niekoniecznie coś, co pasuje do Lemowskiego pojęcia grozy.
Całkiem innym doświadczeniem jest wersja Waldemara Krzystka z 1997 roku. Choć pozbawiona filmowej oprawy poprzedniej ekranizacji, swą siłę znajduje w zgodności z książkowym oryginałem, stawiając na fascynujący dialog między postaciami oraz poczucie nieubłaganej klęski głównego bohatera, który – świadomy niezwykłości prowadzonej sprawy – nie potrafi zdobyć się na dystans, maniakalnie starając się połączyć niepasujące do siebie elementy. Krzystek natomiast wykazuje się mądrością większą od Gregory’ego (tym razem Mariusz Bonaszewski), usuwając wątki niepotrzebne dla głównej osi fabularnej, co w jednym przypadku prowadzi do niesamowitego rezultatu.
Jest w tym filmie (trudno mi nazywać to Śledztwo spektaklem, bo tak po prawdzie jedynie telewizyjna kamera daje poczucie obcowania z Teatrem Telewizji) scena, kiedy grany przez Jerzego Grałka Sheppard odwiedza Gregory’ego w jego mieszkaniu, a ich rozmowie towarzyszą dziwne odgłosy, jakby skrzypienie podłogi. W książce Lem tłumaczy, czym jest to spowodowane, lecz Krzystek tego nie robi. Pytanie o trudne do wytłumaczenia dźwięki wisi nad bohaterami oraz widzami, tych pierwszych wprowadzając w stan pełen napięcia i niezręczności, tym drugim zaś każąc głowić się nad znaczeniem skrzypiącej podłogi u Gregory’ego. Jest to genialne posunięcie ze strony reżysera, którego intencje poznają tylko ci, którzy przeczytali książkę. Wyjaśnienie odgłosów jest tam trywialne, zatem może i sprawę zmieniających swoją pozycję zwłok można wytłumaczyć w sposób logiczny, nawet jeśli nikt na to jeszcze nie wpadł.
Sciss (Mariusz Benoit) również w tej wersji jawi się jako ekscentryczny i wyniosły naukowiec, a Gregory także i tu podejrzewa go o współudział w przestępstwie. Ale kurs kolizyjny, jaki obierają, jest bardziej spowodowany bezradnością policjanta niż zachowaniem doktora sugerującym niecne zamiary. Gregory od samego początku przyznaje się do własnej niemocy, przytomnie wyjaśniając Sheppardowi, jaki „nonsens psychologiczny” wyłania się ze sprawy. Bonaszewski ma zbyt przenikliwą i refleksyjną twarz, aby uczynić ze swojego bohatera służbistę bez wyobraźni, jak to miało miejsce w przypadku Borowskiego, ale przy wykreowanym przez Benoita Scissie każdy ma prawo nabawić się kompleksów dotyczących własnej inteligencji. Tym samym próba odkrycia tajemnicy specjalisty od statystycznego zestawienia zjawisk jest nacechowana osobistą awersją do niego, pogardą, a nawet zazdrością. Bo ten jest mądrzejszy, myśli w zupełnie inny sposób niż Gregory, jest pewny siebie i swojej pracy. Ale jednocześnie śledztwo jest dla Scissa interesujące, póki opiera się na teorii i zamknięte jest w statystyce, bez wchodzenia w pytania o powód i sposób występowania zjawiska. Naukowiec jest kompletnym przeciwieństwem policjanta i dlatego też o żadnym porozumieniu między nimi nie może być mowy.
Cała produkcja podszyta jest wspaniałą atmosferą grozy, począwszy od samego prologu, gdy grabarz i miejscowy konstabl odkrywają, że leżące w trumnie ciało poruszyło się przez noc. Krzystek nie rezygnuje ze stylizacji retro, umiejscawiając akcję w dekadzie, kiedy powieść Lema zadebiutowała. Dzięki temu posmak horroru rodem z wytwórni filmowej Hammera jest wyraźny, nawet jeśli film nie zawiera równie dosadnej sceny, co u Piestraka. Twórca Małej Moskwy wynagradza nam to klimatem tak gęstym (duża w tym zasługa niepokojącej muzyki Zbigniewa Karneckiego), że pytania, które stawia Lem w swojej książce nabierają realnego i niebezpiecznego kształtu. Podbija to sugestywne zakończenie, próbujące uspokoić biednego Gregory’ego możliwym przebiegiem dotychczasowych wydarzeń. Uruchamia to jednak naszą wyobraźnię, strasząc wizją szaleństwa równie nie do pojęcia, co ożywione trupy; u Lema ta hipoteza ucina dochodzenie, podczas gdy Krzystek nie przestaje mnożyć wątpliwości. Jego Śledztwo jest dziełem człowieka, który fabułę literackiego oryginału uzupełnił o własne przemyślenia i teorie.