search
REKLAMA
Kino klasy Z

SHARKNADO 5. Formuła na wyczerpaniu

Jarosław Kowal

8 sierpnia 2017

REKLAMA

Od pięciu lat jednym z najgorętszych punktów wakacji fana kina klasy Z jest premiera kolejnej części absurdalnej sagi o rekinach wyrzucanych na ląd przez tornado. Zdarzały się momenty wybitne w swojej tandetności (część trzecia) i wyraźnie słabsze, mniej pomysłowe (część czwarta). Tym razem trafiamy gdzieś pośrodku.

Kiedy ostatnio widzieliśmy parę pogromców rekinów, los April stanął pod znakiem zapytania, a o jej przeżyciu mieli zadecydować widzowie. Wróciła, ale nikt nie pofatygował się o wyjaśnienia, co od samego początku sprawia, że Sharknado 5 ogląda się raczej jak osobną produkcję niż jako kolejną część serii o pokaźnym już dorobku. To na pewno minus dla tych, którzy z Finem Shepardem są od samego początku (na przykład dla mnie); plus dla każdego, kto niespecjalnie ma ochotę zgłębiać przeszłe wydarzenia – znajomość poprzednich części absolutnie nie jest wymagana.

Na powitanie otrzymujemy napisy zainspirowane czcionką z Indiany Jonesa. Wystarczą dwa pierwsze słowa, żeby poczuć, jak wysoko (lub jak nisko) została zawieszona poprzeczka – tytuł Sharknado 5 oraz nazwa niesławnego studia The Asylum specjalizującego się w hurtowym tworzeniu mockbusterów. Zadanie jest tym razem wyjątkowo trudne – czym po pięciu odsłonach można jeszcze zaskoczyć widza? Anthony C. Ferrante postawił na kolejne sztampowe rozwiązanie „ugryzione” w charakterystyczny, pełen dystansu sposób. Okazuje się więc, że za rekinami spadającymi z nieba stoi coś więcej niż pogodowa anomalia, mają starożytną historię niczym transformersy w Ostatnim Rycerzu, a nawet swojego własnego Rekiniego Boga. Oczywiście Fin zachowuje się nierozważnie i przywołuje prastare moce, a w efekcie sharknado atakuje duże miasta na całym globie (wszystkie poza Londynem nakręcono wyłącznie w Bułgarii), począwszy od Wielkiej Brytanii i… po dwudziestu minutach niespodziewanie dostajemy drugie napisy początkowe. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że rządzi tutaj chaos.

Sharknado można wybaczyć wszystko, ale nie nudę. Wartości ludyczne powinny być esencją serii, powinny utrzymywać widzów w grupach, z paczką czipsów krążącą między nimi i salwami śmiechu wybuchającymi co kilka minut, ale piąta część cierpi na brak solidnego scenariusza. Jest kilka świetnych momentów (chociażby przemiana opery w Sydney w wojenną machinę czy podróż na dłoni Pomnika Chrystusa Odkupiciela), ale zdecydowana większość to niepotrzebne, nużące dialogi. Podobny los spotyka bardzo wiele filmów, zwłaszcza horrory, które zabrnęły równie daleko. Różnica jest jednak taka, że producenci zupełnie na poważnie zmusili Michaela Myersa do walki z Bustem Rhymesem w Halloween: Powrót, a gdy Jason Voorhees trafił na okręt kosmiczny w Jason X, nikt nie próbował nas rozśmieszać. Sharknado jako twór w pełni świadom swojego pastiszowego charakteru powinien jednak wykorzystać wynikające z tego atuty ze znacznie lepszą skutecznością.

Największy nacisk położono na sentymenty i skojarzenia. Pojawia się mnóstwo nawiązań do słynnych filmów oraz gościnne występy rozpoznawalnych postaci (aczkolwiek także pod tym względem trzecia część pozostaje niedościgniona). Jeżeli chodzi o pierwsze, to w świecie Indiany Jonesa zostajemy na dłużej, a nawet natrafiamy na jego szczątki; drużyna otrzymuje uzbrojenie od osoby przypominającej bondowskiego Q; April przemienia się w coś w rodzaju Iron Mana; a Japonię atakuje Sharkzilla, czyli gigantyczny rekin stworzony z tysięcy małych rekinów. To prosty mechanizm zmuszający widza do radowania się tym, co zna, ukazanym w karykaturalnej postaci i nawet jego zdemaskowanie nie odbiera radości, ilekroć na ekranie pojawia się dziwaczny hołd. Jeżeli chodzi o gości, to tym razem ujrzymy przede wszystkim persony znane amerykańskim i brytyjskim odbiorcom lokalnych stacji telewizyjnych, więc dla polskich widzów osoby całkowicie anonimowe. Pojawia się jednak ikona lat 80. – model Fabio w roli papieża; są skater Tony Hawk, Olivia Newton-John, Bret Michaels (gitarzysta Poison) czy Bai Ling, doskonale znana fanom niskobudżetowych filmów akcji.

Na Global Swarming historia się nie kończy, tradycyjnie na koniec dostajemy przedsmak tego, co ma nadejść i trudno się dziwić – koszta realizacji tych filmów są śmiesznie niskie, a zainteresowanie tak duże, że można mówić o fenomenie popkulturowym. Dla utrzymania uwagi na pewno potrzebne będą jednak lepsze scenariusze, znacznie większa liczba absurdalnych zgonów (morderstwa przypadkowych osób w poprzednich częściach były wisienką na torcie, tu wypadają średnio) i śmielsze pomysły coraz dalej wykraczające poza konwencję. Jest na to szansa – ostatnia scena z postapokaliptycznym światem, przeniesieniem w czasie, doskonałym Dolphem Lundgrenem oraz napisami końcowymi w stylu Powrotu do przyszłości obiecują bardzo wiele i nie wyobrażam sobie kolejnych wakacji bez Sharknado 6.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA