SHARKNADO 3
Seria Sharknado zostanie zapamiętana jako „Plan 9 from Outer Space” i „Zabójcze Ryjówki” na miarę naszych czasów; jako legenda, której ponowne odkrywanie przez nastolatków w 2065 roku będzie powiązane z niedowierzaniem, że znaleźli się ludzie, którzy stworzyli coś tak złego i jeszcze więcej ludzi, dla których jest to tak bardzo dobre. Po wielu produkcjach hołdujących przeszłości (z „Kung Fury” na czele) wreszcie pojawił się godny reprezentant przyszłości filmu klasy Z, a jego trzecia odsłona wbrew stereotypowi przyćmiewa wszystkie dotychczasowe.
W ostatnich latach rekiny zdominowały nurt natural horror i stały się obok zombie przodownikami filmów z dreszczykiem. Po „Zmierzchu” wampiry upadły tak nisko, że producenci chętniej inwestują w dwu i trójgłowe rekiny, dinorekiny, duchy rekinów, hybrydę rekina i ośmiornicy, a nawet rekiny chodzące na płetwach niż w kolejną opowiastkę o utrapionym krwiopijcy zmagającym się z pragnieniem opróżnienia żył swojej ukochanej, której serce jest tak czyste, że mogłaby latać na chmurce Kinto z Mjolnirem w jednej dłoni i świętym Graalem w drugiej.
Wszystkie te historie o trudnym dzieciństwie przemieniającym wrażliwego chłopca w olbrzyma wyrzynającego połowę liceum, o duszy bezwzględnego zabójcy uwięzionej w niewinnie wyglądającej zabawce albo o rodzinie wprowadzającej się do nawiedzonego domu, która na początku nie może zrozumieć, kto mógł zabić ich ukochanego psa, a pod koniec zostaje zmuszona do walki z opętanym tatuśkiem zdążyły zmęczyć widzów. Teraz liczy się zbiorowe zło i przedakcja możliwa do opisania w krótkim zdaniu, na przykład: „Zombie naziści” albo „rekiny wyrzucane na miasto za sprawą tornada”.
W tego rodzaju przedsięwzięciach fabuły jest zazwyczaj tyle, co witamin w paczce czipsów, ale „Sharknado” dzięki znakomitemu scenariuszowi (czyli bliskiemu na przykład „Maczecie”, a nie „Liście Schindlera”) niespodziewanie wciąga przy całej swojej wizualnej szpetocie.
Druga część rozpoczęła się w podobnym tonie, ale klątwa sequela nie została złamana i przez zdecydowaną większość filmu szczęka opada jedynie po to, żeby ostentacyjnie ziewnąć. Nadmiar dialogów i drastyczne zwalnianie tempa to samobójstwo przy takiej historii. Tutaj potrzeba dynamiki na miarę królika Bugsa – komuś spada na głowę kowadło, chwilę później wybucha mu u stóp laska dynamitu, zostaje potrącony przez ciężarówkę albo wystrzelony w kosmos, a całość trwa jakieś osiem minut. Tego chce przeciętny odbiorca „Sharknado” i dokładnie to otrzymuje w części trzeciej.
Po dziesięciu sekundach dostajemy parodię czołówki z Jamesa Bonda i ultra krótkie napisy początkowe. Mijają kolejne dwie i pół minuty – Fin Shepard (grany przez Iana Zieringa, czyli Steve’a z „Beverly Hills 902010”) gdzieś biegnie, nie wiadomo, o co chodzi, ale napięcie rośnie. Po trzech minutach dowiadujemy się, że April wyposażona w mechaniczną rękę i ogromny pierścionek zaręczynowy jest w ciąży. Po trzech i pół minucie widzimy nadchodzącą burzę. Po pięciu minutach i dwudziestu sekundach pojawia się Lou Ferrigno – Hulk z lat 70. Pięć pięćdziesiąt – Fin zostaje członkiem Zakonu Złotej Piły Łańcuchowej i otrzymuje adekwatny ekwipunek. Sześć czterdzieści – sztorm jest już bardzo blisko. Sześć pięćdziesiąt trzy – paranormalne zdolności Fina informują go, że to nie będzie zwykły sztorm. Sześć pięćdziesiąt siedem – Mark Cuban, rekin biznesu (producent między innymi reality show „Shark Tank”), a w tym wypadku prezydent Stanów Zjednoczonych rzuca: „Kiedyś to mnie nazywali rekinem”. Osiem minut i sześć sekund – rekiny atakują Waszyngton i w pierwszej kolejności pożerają Ne-Yo (należało mu się za to przeklęte „Let Me Love You”). Osiem minut!
[quote]Porównajcie to z pierwszą godziną opartego na hollywoodzkich schematach „Ant-Mana”, a nagle okaże się, że studio The Asylum potrafi rozerwać widzów nie gorzej niż Marvel.[/quote]
Półtorej godziny tak zawrotnego tempa mogłoby okazać się bardziej zabójcze od spadających z nieba rekinów, ale w środku film bezpiecznie zmniejsza obroty, akcja jest dozowana w idealnych proporcjach, a przegadane momenty ratuje obsada. Na ekranie pojawiają się: Chris Jericho – zapaśnik WWE i wokalista metalowego zespołu Fozzy; Frankie Muniz – tytułowy bohater serialu „Zwariowany Świat Malcolma”; Jerry Springer; iluzjoniści/komicy Penn i Teller; Bo Derek znana z filmu „Orka” z 1977 roku; Chris Kirkpatrick – z nieistniejącego już (ufff) Nsync; George R. R. Martin (nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka) oraz niekwestionowany król gościnnych występów w Z filmach – David Hasselhoff. Najważniejsze jest jednak to, że ich obecność nie sprowadza się do kilku linijek tekstu i wyćwiczonego uśmiechu. Są tutaj po to, aby w finezyjny, oszałamiający i bezwarunkowo wywołujący śmiech sposób umrzeć. Szczegółów nie będę zdradzał, to trzeba zobaczyć na własne oczy.
[quote]Poziom absurdu w „Sharknado 3” przekracza wszelkie normy.[/quote]
„Autostopem przez galaktykę” wygląda przy nim jak kolejny odcinek „Zagadek wszechświata z Morganem Freemanem”, a obrazy Dalego jak pejzaże sprzedawane na krakowskim rynku. Fatalnie animowane szare plamy udające rekiny nie zostały jednak zaprojektowane po to, aby budzić grozę, ich ukryte zadanie to rozśmieszanie nas. Dla wielu będzie to czysty idiotyzm i strata czasu, ale klucz do tego filmu to zdanie, które wieki temu wypowiedział Gorgiasz: „[…] ten, kto oszukuje jest sprawiedliwszy od tego, kto nie oszukuje, a ten, kto daje się oszukać, jest mądrzejszy od tego, kto się nie daje”.
Żeby czerpać przyjemność z trylogii Anthony’ego C. Ferrante, trzeba dać się oszukać. Wielbicielom filmu klasy Z nie muszę tego wyjaśniać, niemniej zasięg Sharknado jest znacznie większy, a jego obecności w popkulturze nie da się już wymazać. Obok Maczety i „Kung Fury” to najpopularniejszy ambasador wszystkiego, co w filmie najgorsze, a tak wielka moc to wielka odpowiedzialność… Na szczęście trzeci odcinek przygód Fina i April (o której życiu lub śmierci w części czwartej mogą zadecydować widzowie) przywraca serii jej pierwotny blask.