Serialowe uniwersum. Upadek wielkich seriali
Do tej pory nie było tego widać po cyklu, ale moje teksty to właściwie felietony. Po pierwsze dlatego, że stylistycznie pozwalają na więcej (nie jestem zwolenniczką sztywnego tonu), po drugie dlatego, że subiektywizm działa w tym gatunku zupełnie inaczej niż w recenzji, a po trzecie dlatego, że nie chciałam pisać tylko i wyłącznie o konkretnych produkcjach. Dzisiejszy tekst właśnie taki będzie – skrajnie osobisty i dotyczący seriali w ogóle. Miałam nadzieję, że napiszę felieton z prawdziwego zdarzenia wcześniej, ale wszystkie koncepcje wydawały mi się nietrafione. Inspiracja przyszła, jak to często bywa, nieoczekiwanie.
Nie oglądałam właściwie filmów ani tym bardziej seriali z rodzicami, bo wolałam czytać książki. Śledziłam przez jakiś czas w telewizji Jordan z Jill Hennessy w roli głównej, ale jednak za prawdziwy początek mojego romansu z serialami uważam rok 2007. Byłam wtedy w liceum i mój znajomy – zresztą pomysłodawca tytułu tego cyklu – oglądał po kolei wszystko jak leci. Zaproponował mi, żebym zapoznała się z czymś i polecił mi Doktora House’a. No i się zaczęło…
Obejrzałam całość serialu (emitowano wtedy chyba czwarty czy piąty sezon) i stwierdziłam, że trzeba rozejrzeć się też za czymś innym. Znajomy wypytał mnie o preferencje gatunkowe i wciągnęłam się w Kości, Mentalistę oraz Dextera. Kiedy zmęczyłam się morderstwami, pokazał mi Black Books i odkryłam, że humor brytyjski nie ma sobie równych. Błyskawicznie pochłonęłam Hotel Zacisze, Techników magików, Czarną żmiję i Moją rodzinkę. Czas leciał, pojawiały się nowe produkcje; zaczęłam też Castle’a, Magazyn 13, Eurekę, Białe kołnierzyki, Zemstę, Dawno, dawno temu, Teorię wielkiego podrywu, American Horror Story…
Otwarcie przyznaję, że byłam bezkrytyczna. Brałam wszystko, po kolei, co było, głównie amerykańskie. Nie zwracałam uwagi na jakieś niedociągnięcia, głupoty w scenariuszu czy inne zgrzyty, niczego nie kwestionowałam, nie zdawałam sobie z nich w ogóle sprawy. Zawsze oglądałam dużo, byłam na bieżąco, bo nie chciałam, żeby Internet popsuł mi jakieś historie. Jeśli akurat były święta, wolne dni albo sesja na uczelni, szukałam sobie starszych seriali (niekoniecznie wiekowych, po prostu takich sprzed 2007 roku lub takich, które wcześniej przeoczyłam). Obejrzałam Przyjaciół, Buffy, Anioła ciemności, Firefly, Dollhouse, Merlina… Mogłabym ciągnąć tę listę, ale chodzi mi przede wszystkim o uświadomienie wam, że było tego sporo. Dopiero gdzieś dwa lata temu zaczęłam trochę selekcjonować, nadal miałam jednak produkcje, które z najróżniejszych przyczyn oglądałam wiernie tydzień w tydzień. Należały do nich Kości, Mentalista, House, Castle, Zemsta, Dawno, dawno temu i Dexter.
Parę dni temu ogłoszono, że jeśli stacja ABC zamówi kolejny sezon serialu Castle, nie zobaczymy w nim Stany Katic. I nagle uświadomiłam sobie bardzo dużo rzeczy. Że kiedyś potrafiłam wstawać we wtorki godzinę wcześniej, żeby obejrzeć odcinek z ubiegłej nocy, a od dawna nie widziałam ani sekundy Castle’a. Że większość tych lubianych przeze mnie produkcji nagle gdzieś znikła. Że jeśli jakieś jeszcze zostały, to i tak ich właściwie nie oglądam. Że w ogóle coraz mniej oglądam. Że nawet te nowe seriale nie potrafią mnie już tak wciągnąć. Że sporą część tych starszych produkcji śledzę raczej z przyzwyczajenia czy sentymentu.
Z każdą z nich stało się coś innego. Najszybciej zrezygnowałam z Dextera, bo nie mogłam zdzierżyć Julii Stiles, moje cierpienie potęgował fakt, że na czwartym sezonie można było idealnie skończyć serial, z przepiękną klamrą narracyjną, a niestety kolejne odcinki budziły we mnie głównie niesmak. Potem czytałam już tylko recenzje i od samej lektury tych kretynizmów bolała mnie głowa. Pewnie nie nadrobię nigdy. House nigdy mnie specjalnie nie fascynował, w dodatku nie przepadałam – łagodnie mówiąc – za Cuddy. Byłam za to zainteresowana nawiązaniami do Sherlocka Holmesa oraz przyjaźnią House’a i Wilsona. W Mentaliście dla odmiany nie znosiłam Teresy Lisbon; odcinki również były schematyczne do bólu, ale przynajmniej Patrick Jane do samego końca był intrygujący. Odpadłam jednak w momencie, w którym wątek miłosny między Jane’em a Lisbon stał się najważniejszy, zwłaszcza że zawsze traktowałam ich jako dobrych przyjaciół, bo chemii między nimi na oczy nie widziałam przez całe siedem sezonów. Nie byłam w stanie zrozumieć, kto wpadł na ten genialny pomysł, żeby wplatać im tutaj jakieś romanse. Do samego końca oglądałam za to Zemstę, która nigdy nie udawała, że jest dziełem ambitnym, ale była przyjemna dla oka, miała świetnego drugoplanowego złodzieja scen (myślę o Gabrielu Mannie) i moim zdaniem do ostatniego odcinka stanowiła znakomitą rozrywkę. Z Kości zrezygnowałam w połowie ósmego sezonu, bo wiadomo, że liczba motywów morderstwa jest ograniczona, więc nie ogląda się dla kryminału, tylko dla spraw prywatnych bohaterów, a te stawały się coraz nudniejsze. Co z tego, że chemii między Boothem a Brennan było mnóstwo, jeśli historie stawały się nawet nie wtórne, a trójne… Nie licząc Dawno, dawno temu, które jako jedyne rzeczywiście oglądam do tej pory mimo skarg, zostaje mi Castle. Mam z tą produkcją od dawna problem, bo w momencie – to chyba żadna tajemnica – baaardzo przedwczesnego zejścia się bohaterów poziom serialu spadł drastycznie. Zarzuciłam oglądanie na początku szóstego sezonu, raz rzuciłam okiem na jakiś finał czy początek, ale właściwie od roku czytam tylko recenzje odcinków, coraz pobieżniej zresztą.
Zorientowałam się, że nagle gdzieś te seriale mi poznikały. Abstrahując jednak od moich preferencji, zdałam sobie też sprawę z tego, że chyba nie ma już takich produkcji, które ludzie rzeczywiście by wiernie i masowo oglądali na taką samą skalę, jak kiedyś House’a czy Dextera. Do wyboru z puli emitowanych obecnie seriali jest Gra o tron, Gra o tron i Gra o tron. Ten zanik bierze się chyba stąd, że wymienione produkcje albo mają już dwucyfrową liczbę sezonów, a wiadomo, że wtedy naprawdę trudno być oryginalnym, albo się skończyły. A nowsze seriale siłą rzeczy dopiero zbierają wiernych fanów. Z takich chętnie oglądanych, ale długo emitowanych produkcji zostali chyba tylko Chirurdzy (nie uwzględniłam ich, bo nadrobiłam ich dopiero dwa-trzy lata temu, jestem na bieżąco, ale nie ma tego sentymentu, o którym pisałam). Może jeszcze Pamiętniki wampirów, które też pominęłam, bo sześć miesięcy temu obejrzałam półtora sezonu i doszłam do wniosku, że niezbyt ambitne, ale miłe dla oka i ewentualnie do skończenia w trakcie wakacji.
Tytułowy upadek wielkich seriali to parafraza tezy Jeana-Françoisa Lyotarda, który w swojej książce o postmodernizmie głosił kiedyś, że nadszedł koniec narracji oświeceniowych. Tyle ma to wspólnego z moim felietonem, że dla mnie nadszedł koniec ukochanych seriali. Nie będę oglądać Castle’a bez Stany Katic, nie mam zdrowia do melodramatycznych ostatnio Kości, a moje trwanie przy Dawno, dawno temu to chyba jednak masochizm. Podejrzewam, że gdzieś tam jest pokolenie, dla którego kultowe będą te nowsze produkcje. Być może i oni potem zaczną nostalgicznie wzdychać, że kiedyś to tyyyle fajnych dobrych seriali było, a teraz nic im się nie podoba. Jeśli o mnie chodzi, sądzę, że przestałam lubić część wymienionych tytułów, ponieważ po prostu zauważyłam nagle ich powtarzalność.
Mówi się, że do rzeczy, które w dzieciństwie czytaliśmy lub oglądaliśmy, nie powinniśmy wracać, żeby nie uciekła magia. Myślę, że to się właśnie stało ze mną. Im więcej obejrzałam, tym boleśniej odczuwałam później wady tego, co mi się kiedyś podobało. Okazywało się, że to, co lubiłam, było jednak beznadziejnie głupie albo drętwe. Z całego serca życzę wam, żeby was to nie spotkało – zderzenie z rzeczywistością potrafi być naprawdę przykre. Słowem – nie popełniajcie mojego błędu i oglądajcie tylko dobre seriale.