search
REKLAMA
Seriale TV

Serialowe uniwersum. Seriale zimowe, czyli midseason

Kornelia Farynowska

2 stycznia 2017

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Wraz z nadejściem nowego roku zbliża się tak zwany midseason – najdziwniejszy okres telewizji amerykańskiej. W Stanach seriale tradycyjnie bowiem emituje się jesienią, gdzieś tak w okolicach września, października, kiedy kończy się sezon ogórkowy. Wtedy w ramówce pojawiają się nowości, co do których właściwie niemal nigdy nie ma stuprocentowej pewności – spodobają się widzom czy nie? Normalnie pierwszy sezon ma dziesięć, maksymalnie trzynaście odcinków. Jeśli odzew jest pozytywny, zamawia się więcej, tak aby dobić do dwudziestu dwóch–trzech, maksymalnie dwudziestu czterech. Dziwność zaczyna się w sytuacji, gdy odzew nie jest pozytywny, nowy serial nie przynosi zysków i kompletnie nie opłaca się go emitować (albo stacja nie podjęła jeszcze decyzji co do przyszłości produkcji). Wówczas po emisji sezonu lub wszystkich nakręconych do tej pory odcinków w ramówce zostaje dziura, którą trzeba czymś zapełnić.

Taka najprostsza definicja midseason to właśnie okres od stycznia do marca, kiedy jakiś serial trzeba skasować, a na jego miejsce wrzucić jakąś zapchajdziurę, i taką definicję też znajdziecie, jeśli wygooglujecie sobie „midseason”. Nie znajdziecie tam natomiast paru innych informacji, które sprawiają, że to rzeczywiście ciekawy okres w telewizji.

O ile nieszczególnie przepadam za amerykańskimi komediami o tyle Trzecią planetę od słońca oglądałam pasjami Polecam zwłaszcza fanom Johna Lithgowa i Josepha Gordon Levitta

Przyjęło się uważać, że seriale zimowe (to moja prywatna nazwa, bo nie lubię anglicyzmów i nie odpowiadają mi terminy typu midseason show czy midseason replacement) są produkcjami słabszymi i gorszymi jakościowo. Tymczasem kilka z nich zdobyło sobie sporą popularność albo wręcz zostało obwołanych kultowymi: Trzecia planeta od słońca, Buffy – postrach wampirów, Empire, Hannibal, Dollhouse, Castle… albo na przykład Chirurdzy, którzy we wrześniu wrócili z trzynastym (!) sezonem.

Nie dość, że niektóre seriale niespodziewanie się wybiły, to jeszcze szefowie stacji połapali się, że w tym okresie konkurencja jest mniejsza, i zaczęli wykorzystywać początek nowego roku, by wyemitować jakieś inne dobre produkcje.W momencie, gdy nowe produkcje już „osiadły”, widzowie zdążyli sobie wybrać, co z nowości będą oglądać, a co nie, można gładko wypuścić nowy serial, który nie musi konkurować z innymi produkcjami sezonu jesiennego. Nie jestem specjalistką, ale podejrzewam, że całkiem dobrze wyszedł na tym na przykład Bates Motel, rozpoczynający nowy sezon zawsze w okolicach marca.

W 2012 roku stacja Fox zrobiła eksperyment. Serial Kości wysłano na kilkutygodniowy urlop, a w zimie, podczas tej przerwy, pokazywano jego spin-off, The Finder. Mimo tego samego terminu emisji produkcja nie odniosła sukcesu i została skasowana. Dwa lata później stacja ABC wykorzystała lukę między jedną połową sezonu a drugą, by wyświetlić spin-off Dawno, dawno temu, zatytułowany Dawno, dawno temu w Krainie Czarów. Niestety ponownie mimo sztuczek marketingowych serial poległ; w obu przypadkach jednak miało to raczej związek ze słabymi koncepcjami i jakością obu produkcji niż z taktyką promocyjną.

Niedawno ABC przeniosło premierę Skandalu – który swoją drogą w momencie emisji wypełniał lukę po Prywatnej praktyce – na zimę ze względu na ciążę Kerry Washington. Z jednej strony można to sklasyfikować jako nieoczywiste wykorzystanie noworocznej ramówki, z drugiej strony może to być również symptom ostatniego sezonu. Seriale, których jakość i oglądalność spadają – a do takich należy Skandal – często przerzuca się na styczeń, by dać scenarzystom i fanom możliwość dopięcia wszystkich wątków, nie musieć kombinować z ramówką, a równocześnie zaoszczędzić – taki sezon zazwyczaj jest też krótszy. Tak się stało z Impersonalnymi/Wybranymi – gdy ogłoszono, że piąty sezon ukaże się w styczniu (dla ścisłości, ubiegłego, 2016 roku), było już wiadomo, że szóstego nie będzie.

Analogicznie do seriali zimowych istnieją także seriale letnie, mające jakoś wypełnić czas oczekiwania na powrót jesiennej ramówki. Te produkcje również często uważa się za gorsze – i rzeczywiście zazwyczaj takie są. Siłą rzeczy bowiem powinny być lżejsze, przyjemniejsze dla oka, mniej wymagające – a tutaj łatwo przesadzić. Dosyć ciekawym przypadkiem było też Pod kopułą na podstawie książki Stephena Kinga – pierwszy sezon był chętnie oglądany, zamówiono więc kolejny… A tymczasem scenarzystom, nieprzygotowanym na kontynuację historii, którą napisali jako zamkniętą, powinęły się przy pisaniu wszystkie ręce. Serial dotrwał wprawdzie do trzeciego sezonu, ale nie wsławił się najlepszymi fabułami.

Uważam, że seriale zimowe i letnie to ciekawe studium telewizji amerykańskiej. Dosyć zabawnie przy tym wszystkim wypadają brytyjskie stacje, które ogłaszają swoje rozpiski tak z tydzień przed premierą, którą planują mniej więcej na „kiedykolwiek po skończeniu postprodukcji”, emitują nie pełne zwiastuny, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, tylko zlepki kilkusekundowych scen z paru seriali, a o zdjęciach promocyjnych to często możemy sobie pomarzyć. Odrobinę lepiej traktują jedynie Sherlocka i Doktora Who. Amerykanie jakby dopiero niedawno zorientowali się, że o sukcesie serialu nie decyduje tylko data jego emisji, ale także odpowiednia promocja, obsada i fabuła. Spora liczba ich produkcji miałaby pewnie lepszą oglądalność, gdyby nie zbyt staroświeckie podejście do telewizji. Niecierpliwie czekam na dalsze eksperymenty amerykańskiej telewizji – zwłaszcza teraz, gdy serwisy umożliwiające oglądanie filmów i seriali online, takie jak Netflix czy Hulu, zdobywają coraz większą popularność. Żeby z nimi wygrać na dłuższą metę, szefowie stacji, szczególnie tych ogólnodostępnych, powinni zacząć zmieniać swoje postrzeganie rzeczywistości – z Internetem tak łatwo nie wygrają.

REKLAMA