Serialowe uniwersum. Guilty pleasure wcale nie takie guilty
Za okropne wykorzystanie języka angielskiego w tytule z góry przepraszam, ale wyjątkowo dobrze mi pasował do tematu tego felietonu. Nie zliczę, jak często przy podawaniu tytułu ostatnio oglądanego serialu musiałam jeszcze się tłumaczyć: „wiem, że to nie jest szczególnie dobre, ale…”, „dużo można by zarzucić temu serialowi, ale…”, „to niezbyt epokowa produkcja, ale…” i tak dalej, i tak dalej. Właściwie robię to od zawsze, odkąd oglądam seriale. Najczystsza definicja guilty pleasure – „wiem, że [tu wstaw jakiś tytuł] jest takie sobie, ale po prostu lubię, co poradzić”.
Bo niby po co oglądać produkcje typu Paragraf Kate czy Zemsta, skoro można obejrzeć na przykład Dom z kart albo Breaking Bad albo Prawo ulicy? Po co tracić czas na coś bezwartościowego, skoro jest tyle innych dobrych seriali?
Nie powiem, zdarzało mi się odpowiadać na tego typu pytania. Ktoś chciał mnie uprzejmie nawrócić na właściwą ścieżkę, być może w przekonaniu, że nie jestem świadoma istnienia innych produkcji. Problem w moim przypadku jednak polega na tym, że wprawdzie cenię sobie trudniejsze seriale, te wymagające od widza naprawdę skupionej w stu procentach na ekranie uwagi i lepiej wykorzystujące ten format, ale najczęściej po prostu odkładam w nieskończoność ich oglądanie z najróżniejszych przyczyn. Większość wolę po prostu obejrzeć hurtem – mam słabą pamięć i im dłużej muszę czekać na kolejny sezon czy odcinek, tym bardziej zapominam postacie i wątki. Dlatego na przykład wciąż nie nadrobiłam Rodziny Borgiów, chociaż niecierpliwie na nią czekałam. Zdarza się, że wiem, że jakiś serial jest ambitny, i nie chcę go oglądać, kiedy jestem zmęczona albo kiedy wiem, że będę miała mało czasu (a rzadko miewam go dużo). Dlatego na przykład wciąż nie nadrobiłam Żony idealnej. Produkcje brytyjskie półkują u mnie od zawsze, bo chociaż bardzo je cenię za klimat i reżyserię, one wymagają akurat szczególnej uwagi. Dlatego na przykład wciąż nie nadrobiłam Life on Mars.
Rzecz w tym, że po pierwsze – jeśli wracam do domu po pracy albo po całym dniu na mieście, nie mam ochoty na oglądanie czegoś, do czego trzeba używać mózgu.
Moje szare komórki i tak nie przetworzą informacji. Wtedy wolę usiąść i włączyć sobie – tak jak to robiłam przez całe te wakacje – Pamiętniki wampirów. Zgoda, niezbyt ambitne, ale miewało swoje momenty, potrafiło rozbawić, a mój mózg w tym czasie wypoczywał. Oglądam sporo takich „serialowych śmieci”, ale – i tu jest po drugie – w każdym potrafię znaleźć coś dla siebie. W Pamiętnikach… lubię humor, Damona i Caroline. W Castle’u spodobała mi się postać Kate Beckett. Przy Nastoletniej Marii Stuart trzyma mnie tylko genialna rola Megan Follows. W Magazynie 13 spodobało mi się ciekawe połączenie historii z science fiction i fakt, że dwójka głównych bohaterów nie była w sobie szaleńczo zakochana. W każdym serialu uważanym za słaby czy nieciekawy jestem w stanie znaleźć coś, co mi się podoba, co sprawia, że warto go oglądać.
I drażni mnie, że chociaż w mojej głowie nie ma ani odrobiny wyrzutu dlatego, że oglądam coś mało inteligentnego, to dużo osób wokół robi potępiające wyraz twarzy, kiedy mówię, że ostatnio robiłam sobie maraton Teorii wielkiego podrywu. To poczucie winy jest wprawdzie wpisane już w samą nazwę zjawiska, ale chciałabym się go pozbyć. Mój przyjaciel, który wprowadził mnie w seriale, ma do oglądania mniej ambitnych dzieł podobne podejście. On tkwi może w fantastyce i science fiction bardziej niż ja, ale również woli po męczącym dniu usiąść do dwóch (albo pięciu…) odcinków czegoś lekkiego i odmóżdżającego, niż oglądać jeden odcinek ciężkiego, nieprzyjemnego, posępnego dramatu (rany boskie, ile czasu ja Luthera męczyłam…). Być może to właśnie od niego przejęłam ten zwyczaj i swoisty sentyment do tych drugo- albo nawet trzecio-planowych produkcji.
Możliwe, że chęć tłumaczenia się za każdym razem z moich wyborów serialowych to również częściowo wina znajomych, którym się wydaje, że wszyscy powinni oglądać tylko te seriale z najwyższej półki. Możliwe, że po prostu nie trafiłam na osoby, które rozumieją chęci obejrzenia produkcji niższych lotów. Zazdroszczę ludziom, którzy potrafią z biegu usiąść do jakiegoś ambitnego serialu (czy filmu, jeśli chodzi o ścisłość, bo z tym też miewam problemy). Ale chciałabym też, żeby było wśród nas wszystkich trochę mniej pogardy – której niejednokrotnie doświadczyłam z nieoczekiwanych stron – dla tych, co nie umieją błyskawicznie przejść w tryb przyswajania trudniejszych treści i wolą popatrzeć na ładnie ubranych ładnych ludzi z głupimi problemami w ładnych lokalizacjach robiących głupie rzeczy.