STRANGER THINGS – recenzja ultrapozytywna
Autorem recenzji jest Przemysław Polak.
Przeczytaj recenzję względnie pozytywną od Krzysztofa Bogumilskiego.
Wyobraźcie sobie, że filmy manifestują się pod postacią dzieci. A teraz pomyślcie, że Goonies napotyka swego przyjaciela Bliskie spotkania trzeciego Stopnia, przybija piąteczkę z E.T. i radośnie uśmiecha się do Twin Peaks. Spotykają się w domowej bazie, zlokalizowanej w piwnicy, gdzie wstępu nie mają pozbawieni wyobraźni dorośli. Ze szczytu schodów prowadzących do siedziby dzieciaków dumnie spogląda ojciec jednego z wyżej wymienionych. Ot, podstarzały jegomość zafascynowany książkami Stephena Kinga, wyglądający niczym brat bliźniak Johna Carpentera.
Choć do świąt Bożego Narodzenia jeszcze daleko, wyposażony w piwnicę dom obwieszony jest lampkami choinkowymi, a na szczycie dachu dumnie mieni się na czerwono neonowy napis – Stranger Things. Czujecie to? No to idziemy dalej.
Najnowsza produkcja spod znaku Netflixa to ośmioodcinkowy serial, który garściami czerpie z klasyki kina lat osiemdziesiątych. Stranger Things jest nostalgiczną podróżą w czasy pozbawione internetu i smartfonów, kiedy dzieciaki radośnie popędzały na rowerach, budowały tajne kryjówki w głębi lasu i wymyślały fikcyjne scenariusze do swoich codziennych wypraw. Serialowe dziecko braci Duffer zostało stworzone z pasją, z tęsknotą do czasów i rzeczywistości, które nigdy nie wrócą. Stranger Things jest pełne drobnych smaczków pokroju wiszącego na ścianie plakatu Coś, który pojawia się w jednej z pierwszych scen i następnie przewija się co jakiś czas przed oczyma widza aż do napisów końcowych. Dzieciaki grają w Dungeons and Dragons, co rusz rzucają analogiami do uwielbianego Hobbita i Władcy Pierścieni, w stosie zabawek leży olbrzymi Sokół Millennium, a wyprawa do kina na niedozwolony dla najmłodszych Poltergeist budzi dreszczyk emocji.
Intertekstualność Stranger Things przejawia się również (a nawet przede wszystkim) w historii, sposobie jej opowiadania i archetypicznych bohaterach. Zacznę od historii, której wydarzenia rozgrywają się w małym, sennym i typowo amerykańskim miasteczku Hawkings. W Hawkings jest nudno, nic się nie dzieje, a w ciągu ostatnich czterech lat najpoważniejszym incydentem był atak sowy na głowę jednej z mieszkanek – ptaszysko wzięło fryzurę ofiary za gniazdo. Zawiązaniem akcji staje się zaginięcie w tajemniczych okolicznościach dzieciaka o imieniu Will, który nie wrócił do domu po spotkaniu z przyjaciółmi (uściślając, po dziesięciogodzinnej sesji Dungeons and Dragons, a jakże). Matka zaginionego szybko wpada w panikę, a całe miasto gorączkowo rozpoczyna poszukiwania.
Czego w Stranger Things nie ma! Jest paczka dzieciaków, dla których przyjaźń jest najwyższą wartością w życiu, a odnalezienie zaginionego kumpla staje się priorytetem najwyższej wagi bez względu na wszelkie niebezpieczeństwa. Jest szeryf miasteczka, Hopper, który początkowo budzi wątpliwości związane z kompetencjami i zaangażowaniem w prowadzone śledztwo, niemniej szybko okazuje się właściwą osobą na właściwym miejscu. Jest tajemnicze monstrum, którego obecność (lecz bynajmniej nie wygląd!) poznajemy już na samym początku pierwszego odcinka. Jest tajemnicza persona z nadnaturalnymi zdolnościami, która musi uciekać przed złymi ludźmi. Złymi ludźmi oczywiście są należący do rządu agenci i naukowcy prowadzący straszliwe eksperymenty (MK Ultra coś mówi?). Jest też brat Willa – Jonathan, szkolny outsider, któremu z czasem towarzyszyć zaczyna grzeczna i przykładna nastolatka podkochująca się w cwaniakowatym przystojniaku ze szkoły. Losy bohaterów z czasem się łączą, a z każdym odcinkiem następuje przyrost dziwnych zjawisk w mieście. Wszystko to znamy, prawda?
Jak wspomniałem w trzecim akapicie, Stranger Things zostało stworzone z niezwykłą pasją, którą czuć w każdej klatce i każdym dźwięku. Choć bracia Duffer nie zaserwowali nic nowego, ba – skorzystali z ogranych już do bólu schematów fabularnych, archetypów, ogólnej stylistyki – wszystkie elementy odtworzono (przetworzono?) tak naturalnie, że szczęka opada, gubiąc połowę zębów, a serce wali z powodu prawdziwych, szczerych emocji, jakich na małym i dużym ekranie ostatnio coraz mniej.
Emocje to w przypadku Stranger Things słowo-klucz – wraz z bohaterami przeżywamy ich całą paletę.
Radość i beztroska dzieciaków, strach (a nawet przerażenie) przed tym, co nieznane i niebezpieczne, tragedia matki oraz brata zaginionego Willa, dramatyczna historia związana z przeszłością szeryfa Hoppera. I wierzcie, jest tego wiele więcej. Postacie są jednowymiarowe (choć w kilku przypadkach zostajemy zaskoczeni), lecz służy to przedstawieniu pewnych wartości i jest zgodne z przyjętą konwencją filmów lat osiemdziesiątych. W Stranger Things cudownie gloryfikuje się siłę dziecięcej przyjaźni, która daje tworzy nierozerwalne więzi i daje radość oraz siłę do przełamywania wszelkich barier, siłę do mierzenia się z największymi niebezpieczeństwami.
Olbrzymie uznanie należy się obsadzie, która została dobrana pierwszorzędnie – młodociani aktorzy dzięki niezwykłej naturalności po prostu s t a l i się odgrywanymi postaciami, Winona Ryder zaliczyła cudowny powrót w roli rozsypanej emocjonalnie matki Willa, a szeryf Hopper wzbudza sympatię już od pierwszych scen. Muzyka również buduje olbrzymią wartość produkcji – zarówno ta z epoki (fani The Clash będą szczęśliwi, oj, będą), jak i ta napisana specjalnie na potrzeby serialu (wystarczy posłuchać syntezatorów z genialnej czołówki i wszystko jasne).
https://www.youtube.com/watch?v=XWxyRG_tckY
Stranger Things to wspaniała, nostalgiczna podróż. Nie chodzi o wielowarstwową fabułę, skomplikowane postacie czy przecieranie nowych szlaków w kinematografii. Najważniejsza jest jest szczerość emocji płynąca z ekranu. Bracia Duffer porwali się z motyką na słońce – taka żonglerka schematami i czerpanie garściami z klasyków mogła skończyć się katastrofą lub pretensjonalną papką. Wszelkie nawiązania, stare motywy zostały wykorzystane bezbłędnie, a każde kolejne kolejne mrugnięcie okiem do widza wzbudza szeroki uśmiech pod nosem. Najnowsze dzieło Netflixa nie jest doskonałe, nie jest arcydziełem. Ale robi cholernie dobrze jedną rzecz – przypomina, w czym tkwi magia kina.
korekta: Kornelia Farynowska