Serialowe uniwersum. Wstęp do cyklu
Jeśli czytacie uważnie teksty na film.org.pl, mogliście zauważyć, że przy niektórych pojawia się dopisek na samym dole: „korekta: Kornelia Farynowska”.
To ja.
Jestem z serwisem mniej więcej od marca ubiegłego roku, ale dopiero teraz zdecydowałam się ujawnić jako osoba, która też coś pisze, a nie tylko ciągle wytyka innym błędy. Nie licząc jednej Szybkiej piątki i niedawnej, raczej spontanicznej recenzji Sherlocka, właściwie nie pojawił się tutaj nigdy żaden mój dłuższy tekst. To dlatego, że nie czuję się w ogóle upoważniona do podejmowania jakiejkolwiek dyskusji.
Na ostatnim roku studiów miałam przez dwa semestry zajęcia poświęcone filmowi, ale ogrom materiału wgniatał mnie co tydzień w ławkę. Co gorsza prowadzący nie zawsze umieli lub chcieli wytłumaczyć wszystkie pojęcia, a moja głowa nie wytrzymywała zawiłych definicji. I jakby tego było mało, zbliżał się egzamin. W jego przeddzień byłam bliska załamania nerwowego, bo przerosło mnie zrozumienie tak podstawowej rzeczy jak sjużet. Nie miałam pod ręką żadnego rozsądnie napisanego słownika, od czytania Wikipedii i innych internetowych źródeł otępiałam doszczętnie i przez długi czas byłam święcie przekonana, że bez znajomości tego terminu nie mam po co nawet iść następnego dnia na uczelnię.
Egzamin ostatecznie zdałam na piątkę, sjużet wytłumaczył mi znajomy i doskonale wiem już, co to jest, ale zrozumiałam, że nie tędy droga. Nie ma co ukrywać: zdecydowanie bardziej interesuje mnie literatura i z moich pobieżnych statystyk wynika, że na jeden obejrzany film przypada jakieś dwadzieścia przeczytanych książek.
I ktoś taki jak ja miałby cokolwiek pisać dla filmorgu?!
Prawdę mówiąc, jeśli już coś oglądam, to raczej seriale. Mój mózg zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli obejrzę dwa odcinki Doktora Who, to tak, jakbym widziała średniej długości film, ale mimo to na myśl o półtora- lub dwugodzinnym seansie często mi się po prostu całkowicie odechciewa. Skutek jest taki, że seriale oglądam chętniej. Zaczęłam dziesięć lat temu i tak jakoś zostało, choć powoli robię się coraz bardziej wybredna. Ale oczywiście – są produkcje, do których mam niczym nie uzasadniony sentyment, są takie, do których nie wrócę za skarby świata, są takie, które oglądam po raz enty, są takie, które wciąż czekają na swoją kolej.
Co by nie mówić, w serialach czuję się lepiej – nieźle się orientuję, więcej wiem, sporo czytałam. I ostatecznie doszłam do wniosku, że właściwie jednak mogłabym czasem coś napisać. A nasz redaktor naczelny nawet nie bardzo protestował.
Więc oto jestem.
O pewnych trendach i zjawiskach nie będę się rozpisywać – da się je zauważyć nawet, jeśli się nie ogląda seriali. Nie chciałabym też być jedną z tych osób, które z natchnionym wyrazem twarzy wygłaszają oczywistości typu „wiecie, bo ostatnio wskrzeszamy stare arcydzieła”, albo „wszyscy kochają Grę o tron, to ja coś o tym powiem”. Chociażby dlatego, że akurat za Grą o tron nie przepadam i wolę ponawijać o produkcjach, które lubię. Jestem wybredną marudą, ale właściwie w każdym gatunku znajdę coś dla siebie. Swego czasu wręcz wchłonęłam Dextera (choć jak większość udaję, że skończył się po czwartym sezonie), jedne wakacje straciłam na rzecz Chirurgów, trzy lata temu oblałam podczas sesji jakiś egzamin, bo nadrabiałam Buffy i Anioła ciemności, a w wolnych chwilach oglądałam komedie brytyjskie. Nie jest to może oszałamiająco zróżnicowany przekrój, ale mam nadzieję, że chociaż trochę uświadomi wam, że faktycznie oglądam rzeczy rozmaite.
Poza tym wiadomo, że z serialami trzeba uważać, bo czasem początki są wątpliwe, a potem orientujesz się, że jest sześćdziesiąt odcinków później i prowadzący nie widzieli cię od miesiąca. Pół biedy, jeśli zapadnie się na seriale brytyjskie, bo kończy się na trzech sezonach i dziewięciu epizodach co dwa lata, ale jeśli trafi się na dobrą produkcję amerykańską…
Bogiem a prawdą, etap kompulsywnego oglądania odcinka za odcinkiem mam już za sobą od dosyć dawna i praktykuję go tylko w przypadku czegoś, co nakręcili Brytyjczycy. Bo zazwyczaj wymaga większej uwagi, ma ładniejsze kadry i często jest trudniejsze w odbiorze (ten duszny, ciężki klimat męczy psychikę, nie oszukujmy się). W ten sposób od dawna odkładam seanse Peaky Blinders czy Ripper Street. I wielu innych. Ostatnimi czasy coraz częściej łapię się na tym, że jeśli zainteresuje mnie jakiś serial, to myślę sobie „obejrzę, jak będzie więcej odcinków albo jak się skończy, raz a dobrze”.
Wracając do tematu, choć wyraźnie skłaniam się ku produkcjom brytyjskim, nie zamierzam się ograniczać. Będę urozmaicać i w miarę możliwości – i niemożliwości też – dorzucać wiedzę książkową. Zwłaszcza że na wszystkie filmy i seriale patrzę przez pryzmat przeczytanych przeze mnie tomiszczy, nie spodziewam się, żeby udało mi się wyłączyć myślenie literaturoznawcze. Oby was to nie odstraszyło, bo filologiczny smrodek pojawi się już w następnym odcinku.
Odważnych zapraszam do lektury – będzie o bardzo, ale to bardzo dobrym serialu, który jest skandalicznie mało znany, a niebawem emisja ostatniego sezonu.
korekta: oczywiście, że ja