Serialowe uniwersum. Netflixowa rewolucja
Większość osób zainteresowanych chociaż trochę serialami słyszała pewnie coś o Netflixie. Dużo się mówi o tym portalu, który wprawdzie wystartował w 1998 roku, ale stosunkowo niedawno rozkwitł. W gruncie rzeczy jest to wypożyczalnia filmów, tylko po prostu internetowa. A parę lat temu Netflix zajął się również tworzeniem seriali i szybko zyskał sobie rozgłos tytułami takimi jak Dom z kart, Orange Is the New Black czy Daredevil. Skąd ta popularność portalu i jego produkcji?
Od razu zaznaczam: wiem, że Netflix pojawił się w Polsce już jakiś czas temu, ale nie o tym chcę pisać – o tym innym razem – rzecz w tym, że pojawił się w Polsce, bo stał się popularny w Stanach. Gdyby nie jego sukces w Ameryce, nie byłoby go też u nas czy gdziekolwiek indziej.
Jeśli mieszkasz w Stanach i masz telewizor, dostajesz określone produkcje, emitowane w konkretnych godzinach. Do tego oczywiście towarzyszą ci nieodłączne reklamy. Większości seriali i tak nie obejrzysz, bo nie masz czasu, jesteś akurat poza domem, przegapiłeś odcinek tydzień temu, a nie było okazji nadrobić. Zakładamy też, że w ogóle jakaś produkcja cię interesuje. Jeśli przypadkiem spędzasz dużo czasu w domu – opłaty za kablówkę bywają różne, ale raczej nie są to kwoty symboliczne.
Netflix natomiast kosztuje tyle co nic, a daje ci swobodę wyboru i możliwość obejrzenia co zechcesz. Bez reklam, bo przecież płacisz za dostęp do bazy filmów i seriali. Jeśli wierzyć zagranicznym dziennikarzom, portal potrafi się nieźle nauczyć preferencji użytkownika, wyjątkowo dobrze radzi sobie z rekomendacjami i warto z tej funkcji korzystać. Jeżeli ktoś chce sobie nadrobić jakiś serial sprzed iluś tam lat, nie jest uzależniony od powtórek nadawanych w telewizji, może sobie obejrzeć nawet osiem odcinków w ciągu jednego dnia. Raj zwłaszcza dla osób, które prowadzą nieregularny tryb życia. A tym większy raj dla osób, które mają tablety, iPady i inne cuda techniki, bo Netflix jest dostępny na urządzeniach mobilnych – telewizja nie radzi sobie z tym najlepiej.
Netflix dobrze wykorzystał swoją popularność – obecnie jest dostępny w ponad stu dziewięćdziesięciu krajach, a od trzech lat produkuje również seriale. I tu się zaczyna prawdziwa Netflixowa rewolucja.
W Stanach Zjednoczonych proces powstawania serialu wygląda następująco: ktoś zgłasza się do stacji z pomysłem. Jeśli szefowi koncepcja się spodoba, przyznaje jakąś kwotę na nakręcenie pierwszego odcinka, czyli pilota. Jeśli szefowi koncepcja nadal się podoba, przyznaje serialowi cały sezon i określoną kwotę na jego sfilmowanie. Często jest tak, że zamawia trzynaście odcinków, a podczas emisji decyduje się, czy zamówić więcej, czy też nie. Scenarzyści mają do wyboru postawić wszystko na jedną kartę i zrobić ryzykowny jednosezonowy serial, albo rozegrać wszystko ostrożnie i starać się prowadzić historię łagodnie tak, żeby w razie potrzeby móc ją skończyć lub rozwinąć. Tak czy siak – nie wiedzą, na czym stoją, więc trudno im rozwinąć odpowiednio skrzydła.
Netflix natomiast pomija niemal to wszystko. Jeśli koncepcja jest dobra, od razu rusza z produkcją całego pierwszego sezonu (podobnie zresztą sprawa wygląda w przypadku seriali brytyjskich, ale o tym innym razem), a po zakończeniu prac nad serialem wypuszcza wszystkie odcinki naraz. To sprawia, że seriale są spójne od samego początku, od pierwszego odcinka. Jeśli kiedykolwiek mówiliście znajomemu, że „dobry serial, tylko potrzebował paru odcinków, żeby się ugruntować” albo „tak porządniej poznajemy świat przedstawiony dopiero gdzieś w połowie sezonu”, to między innymi właśnie dlatego, że produkcje emitowane tradycyjnie muszą się najpierw odnaleźć. Scenarzyści dopiero wgryzają się w postacie, zastanawiają, jak dalej poprowadzić akcję, a i to nie gwarantuje, że stacja nie zrezygnuje z serialu. Netflix natomiast na starcie daje gwarancję, że scenarzyści mają czas na solidne przygotowanie się. Kiedy jesteś scenarzystą, inaczej traktujesz historię, którą chcesz opowiedzieć, jeśli wiesz, że twoi bohaterowie nie przestaną istnieć po dwóch czy trzech odcinkach. To duży komfort i ułatwienie pracy, co z kolei przekłada się na ogólną jakość produkcji – wówczas można rozplanować akcję tak, żeby toczyła się naturalnie, zadbać o szczegóły lub klimat. I pewnie o milion innych rzeczy, o których nie mam pojęcia, bo nie jestem scenarzystą.
Netflix przygarnął również parę starszych seriali – na przykład uratował Longmire, które zdjęto z anteny, bo młodzi ludzie nie byli nim zainteresowani, a to do nich właśnie stacja chciała trafić. Do puli seriali ocalonych przed telewizyjnym niebytem można dorzucić także Czarne lustro, Bogatych bankrutów (Arrested Development), Kochane kłopoty, Dochodzenie – wszystko to produkcje, które lubiło sporo osób i o których dużo się mówi lub mówiło. Netflix, wykupując takie seriale, zapewnia sobie dopływ nowych fanów, którzy najpierw będą mogli odświeżyć sobie poprzednie sezony, a potem obejrzeć kolejny.
Krótko mówiąc – sukces Netflixa wziął się najpierw stąd, że inteligentnie wykorzystuje popularność filmów i serialu, a później stąd, że szefostwo rozumie, iż nie wszyscy dobrze pracują w atmosferze nerwów, strachu i niepewności. Netflix już na starcie daje swoim serialom większą szansę niż stacje telewizyjne. Warto też zauważyć, że jego produkcje w zdecydowanej większości są naprawdę dobre i cieszą się nie tylko sporą popularnością wśród fanów, ale i uznaniem krytyków. Dom z kart, Orange is the New Black, Daredevil, Jessica Jones, Bloodline, ostatnio Stranger Things. Do dobrej obsady, swobody w tworzeniu historii dodajmy możliwość obejrzenia serialu za jednym zamachem na dowolnym urządzeniu i mamy odpowiedź na pytanie, dlaczego Netflix jest ostatnio tak kultowy – szef zorientował się, że ludzie lubią oglądać filmy i seriale, ale nie lubią robić tego według ściśle ustalonej ramówki. Po prostu przyjemniej jest położyć się na kanapie i móc obejrzeć dowolną liczbę odcinków samodzielnie wybranego serialu.