Serialowe uniwersum. Doktor Who
Większość seriali można opisać jednym zdaniem. Na przykład: „Doktor House jest o genialnym, ale trudnym lekarzu rozwiązującym skomplikowane przypadki”. „Firefly to serial o załodze statku kosmicznego”. „Castle jest o pisarzu, który współpracuje z policjantką i razem rozwiązują zagadki kryminalne”. „Chirurdzy to serial o lekarce, która rozpoczyna staż w szpitalu z piątką znajomych”. I tak dalej, i tak dalej. Nawet jeśli miejscami stosuje się uogólnienia, to druga osoba mniej więcej wie, czego się spodziewać. Rzadko trafia się serial, przy którym człowiek zapomina języka w gębie. Bo czy próbowaliście kiedyś opisać Doktora Who jednym zdaniem tak, żeby wasz rozmówca miał o nim jakieś pojęcie? „To serial o Władcy Czasu, czyli o Doktorze”. „To on jest władcą czy doktorem?”. „Yyyy, nooo, właściwie to ani jednym, ani drugim… Okej, to może inaczej. Doktor jest głównym bohaterem, podróżuje po czasoprzestrzeni w takiej niebieskiej budce i przeżywa różne przygody”. „A, czyli taki Indiana Jones w kosmosie?”. „Nooo, niezupełnie, bo Doktor raczej pomaga ludziom. Różnie mu to wychodzi, bo w ogóle jest ostatnim Władcą Czasu…Wiesz co, po prostu to obejrzyj”.
Jeśli pozwolić sobie na większą liczbę zdań, będzie lepiej: Doktor to główny bohater serialu. Przemieszcza się dzięki TARDIS, słynnej niebieskiej policyjnej budce. Zawsze podróżuje z jakąś towarzyszką. Stara się pomagać ludziom. Propaguje humanitaryzm, empatię i pacyfizm. Serial często przedstawia skomplikowane dylematy moralne. W dodatku, ponieważ Doktor ma do dyspozycji cały wszechświat, scenarzyści mogą przenosić akcję gdzie tylko zechcą i – co równie istotne – kiedy zechcą, bo TARDIS może też podróżować w czasie. W rezultacie odcinki są bardzo zróżnicowane gatunkowo. Jeden to western, drugi przedstawia historię alternatywną, trzeci inspiruje się futurologią, czwarty opisuje utopię, a w piątym Doktor jeździ na dinozaurze. A w ogóle to Doktor nie umiera, tylko się regeneruje, gra go wówczas inny aktor, a bohater dostaje nową twarz, nową osobowość i często także nową towarzyszkę.
Warto w tym momencie dodać, że jest to serial brytyjski, co zarazem tłumaczy, dlaczego przetrwał mimo tylu zmian obsadowych – umówmy się, że w Ameryce na dłuższą metę takie numery by nie przeszły. A ten zwyczaj zmiany aktora trwa już od lat sześćdziesiątych, kiedy serial się zaczął – grający Pierwszego Doktora William Hartnell po trzech latach zrezygnował ze względu na problemy ze zdrowiem i postanowiono wówczas przekazać rolę Patrickowi Troughtonowi. Do 1989 roku, kiedy serial zdjęto z anteny, Doktora zagrało siedmiu aktorów; próbowano wznowić produkcję, kręcąc półtoragodzinny film w 1996 roku, jednak bezskutecznie. Doktor Who musiał czekać do 2005 roku. W rezultacie fani w pewnym sensie podzielili serial na dwie części – Classic Who i New Who (klasyczny Doktor Who i Nowy Doctor Who), z filmem stanowiącym pewnego rodzaju łącznik. Zaletą takiego rozwiązania jest, że aby zacząć oglądanie „nowych” odcinków, nie trzeba nadrabiać tych poprzednich – producent Russell T. Davies w 2005 roku zadbał o to, żeby wytłumaczyć wszystko młodszym widzom i wprowadzić nowości dla starszych.
Popularność Doktora Who bierze się z tego eklektyzmu gatunków, różnorodności postaci, pacyfistycznego przesłania serialu, ale też przede wszystkim z zagadki otaczającej Doktora.
Jest on bowiem niejednoznaczny, to chwilami raczej antybohater, ale bynajmniej nie posępny i ponury, jak to czasami bywa. Osobowość każdej inkarnacji zależy też od aktora – na przykład Dziewiąty Doktor, grany przez Christophera Ecclestona, zachowywał się czasami frywolnie, ale częściej był przygnębiony i ponury, podczas gdy Jedenasty, grany przez Matta Smitha, zachowywał się często frywolnie, ale czasami również był depresyjny. Żeby to jakoś zrównoważyć, serial wprowadza kontrast – sam Doktor jest dość specyficzny i oryginalny, ale jego towarzyszki to zwyczajne dziewczyny. Pochodzą z Ziemi, mają normalne życia i rodziny, dopóki nie spotykają Doktora. Może bardziej to było widać we wcześniejszych sezonach, kiedy kładziono na to większy nacisk. Dwie ostatnie towarzyszki Doktora, Amy Pond i Clara Oswald, były może trochę mniej związane z Ziemią, ale to nadal zwykłe dziewczyny, którym przydarzają się niezwykłe rzeczy.
Celowo unikam szczegółowego opisywania fabuły albo kolejnych Doktorów czy jego towarzyszek. Biorąc pod uwagę sporą liczbę postaci, które musiałabym wtedy omówić, mija się to trochę z celem; poza tym oglądanie przemian charakteru bohaterów daje dużo radości. Zwłaszcza że niektóre rzeczy w serialu się nie zmieniają – na przykład nieustające przesłanie pacyfistyczne i nawoływanie do rezygnacji z broni i przemocy. Nawiązuje do tego zresztą sam Doktor – nie jest to bowiem jego prawdziwe imię (którego nigdy nie poznaliśmy), ale fakt, że samego siebie nazwał Doktorem, jest równie znaczący. O motywie imienia w Doktorze Who można by zresztą napisać całą pracę magisterską, jeśli nie doktorancką.
Na sukces serialu złożyło się wiele czynników. Cierpiący heros, ludzkie postacie, problemy i dylematy, specyficzne, brytyjskie poczucie humoru, nie zawsze dobre efekty specjalne, różnorodność gatunkowa, gra ze stereotypami lub oczekiwaniami widzów… Czasami trzeba zagryźć zęby, żeby przebrnąć przez te fatalne odcinki – i żeby było zabawniej, gdyby popytać fanów, rozstrzał byłby spory – ale jak to zazwyczaj bywa, opłaca się.
Wczoraj w Cardiff rozpoczęło się kręcenie nowego sezonu, ostatniego, który będzie nadzorował Steven Moffat. Zajmował się serialem dosyć długo i nadszedł już czas, żeby zmienić producenta – Chris Chibnall, którego możecie kojarzyć z Broadchurch – przejmie stery. Oby pod jego rządami Doktora Who było równie trudno zamknąć w jakiejś szufladce, jak do tej pory – czego i sobie, i obecnym, i przyszłym fanom życzę.