Serialowe uniwersum. Aktorska chemia, aktorstwo i, cóż, chemia
Dokonałam niedawno odkrycia. A mianowicie: chemia między aktorami w serialu wiąże się dla mnie nierozerwalnie z co najmniej dobrym, jeśli nie znakomitym aktorstwem.
Wpadłam na to naprawdę niedawno, bo podczas pisania pierwszej wersji tego felietonu, którą musiałam ku swojej rozpaczy później niemal w całości wyrzucić do kosza i stworzyć nową. Wybrałam sobie przykłady na brak chemii i dużo chemii, po czym zorientowałam się, że we wszystkich parach w kategorii „nie rozumiem, dlaczego mielibyście być sobie bliscy” jest co najmniej jeden aktor, którego uważam za słabego, a we wszystkich parach w kategorii „widzę, jak dobrze się dogadujecie” jest co najmniej jeden aktor, którego uważam za dobrego.
Weźmy takiego Gregory’ego House’a i Lisę Cuddy z House’a. Hugh Laurie, choć kojarzony wcześniej głównie w Wielkiej Brytanii i głównie z ról wioskowych głupków, na większą skalę udowodnił swój talent dramatyczny właśnie w House’ie, a później jeszcze w The Night Manager. Laurie’ego zawsze ogląda się znakomicie, bo potrafi dużo pokazać niuansami. Lisa Edelstein natomiast nigdy nie olśniła mnie swoją grą i zawsze wydawała mi się w najlepszym razie do zniesienia. Kiedy patrzyłam na nią na ekranie, nigdy nie widziałam Lisy Cuddy, tylko wciąż aktorkę Lisę Edelstein w roli Lisy Cuddy. I w głowie mi nie postało, żeby podejrzewać House’a i Cuddy o romantyczne zapędy, czy to na początku serialu, czy w środku, czy pod jego koniec. Owszem, droczyli się i przekomarzali, czasami z podtekstami, ale ciągle traktowałam ich raczej jak opornych przyjaciół, którzy lubią sobie dokuczać. W momencie, gdy serial zaczął wyraźnie zmierzać w stronę sparowania ich, łapałam się za głowę i pytałam „ale dlaczego?”.
Podobnie zresztą było w przypadku Teresy Lisbon i Patricka Jane’a z Mentalisty. Robin Tunney grała ciągle jednym i tym samym wyrazem twarzy; Simon Baker nie jest najwybitniejszym aktorem na świecie, ale potrafił błysnąć, i to wcale nie swoim czarującym uśmiechem. I byłam tak samo zaskoczona, jak w przypadku House’a. Zwłaszcza że w relacji Lisbon z Jane’em znalazłam mniej dwuznacznych żartów, a więcej poważnych rozmów i rzeczywistego wsparcia. Byłam mocno zaskoczona, że ktoś chciałby zobaczyć ich razem, jako parę.
Wiarygodni byli dla mnie kiedyś Rick Castle i Kate Beckett z Castle’a. Nathan Fillion ma swoje momenty, ale jednak większość scen gra na jedno kopyto; Stana Katic potrafi dużo przekazać subtelną mimiką. Podkreśliłam za to kiedyś, bo w okolicach czwartego sezonu coś się posypało i mimo że między bohaterami działo się coraz lepiej, było widać, że między aktorami dzieje się coraz gorzej. Wcześniej coś tam zdecydowanie iskrzyło i oglądało się ich z przyjemnością.
I kiedy przygotowywałam się do pisania tekstu, zajrzałam do swojego spisu seriali oglądanych, żeby podać drugi przykład dobrej chemii między parą mieszaną – i okazało się, że nie mogę nic znaleźć. Kości? No nie, bohaterowie okej, gra aktorska okej, ale nikt mnie nie powalił na kolana. Chuck? To samo. Zemsta? Gdzie tam, moim zdaniem Emily VanCamp nie miała chemii z żadnym ze swoich facetów (Gabriel Mann się nie liczy, bo byli bardziej rodzeństwem, a ja szukałam par). Dexter? No niezbyt, i Michael C. Hall, i Julie Benz potrafią zagrać, ale moim zdaniem czegoś tam zabrakło. Wątek Dexter–Debra w późniejszych sezonach pozostawię bez komentarza.
Na szczęście nie samą miłością człowiek żyje i chemia aktorska niejedno ma imię. W kategorii „dobra chemia bez podtekstów” prowadzą u mnie Ellie Miller i Alec Hardy z niezłego brytyjskiego Broadchurch oraz Clara Oswald i Dwunasty Doktor z również dobrego, acz innego gatunkowo, Doktora Who. Widać, że Olivia Colman i David Tennant lubią razem grać, oglądam ich z przyjemnością. Ich bohaterowie są świetnie dobrani – oboje złośliwi i opryskliwi, a przyjaźnią się, zwłaszcza początkowo, raczej z przymusu. Doktor Who natomiast po siedmiu sezonach nareszcie przestał młodnieć i zamiast tego się postarzał. Peter Capaldi jest fenomenalny jako starszy, zgorzkniały, marudny Dwunasty Doktor, a Jenna Coleman sympatyczna jako nauczycielka języka angielskiego (zapewniam, że nie dlatego ją lubię). Te pary mają dobre aktorstwo po obu stronach, a relacje między postaciami są moim zdaniem tym lepsze, że nie pojawiają się wątki romantyczne.
Chemię z gatunku odrobinę niepokojących można wyczuć między Reginą Mills a panem Goldem/Rumplestiltskinem z Dawno, dawno temu. W przeciwieństwie do serialu, którego poziom już dawno mocno spadł, Lanie Parrilli i Robertowi Carlyle’owi nie mogę niczego zarzucić. Są absolutnie genialni w swoich rolach, a do tego nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam aktorów, którym by się tak dobrze razem grało – to chyba mój ulubiony duet serialowy. Obie te postacie są przerysowane, chwilami zresztą aż do bólu, ale ta pokręcona relacja nauczyciel–studentka jest absolutnie bezbłędna. Podtekst seksualny zjeżdża też gdzieś na trzeci plan, bo zarówno Regina, jak i Rumple są mistrzami manipulacji i każde z nich próbuje ciągle przechytrzyć to drugie.
Za to w zupełnie inny sposób niepokojąca jest chemia Tatiany Maslany z Tatianą Maslany, z Tatianą Maslany i z Tatianą Maslany w Orphan Black. Zdaję sobie sprawę, że nie ona pierwsza i ostatnia gra pięć (i więcej) postaci naraz i że nie tylko ona zrobiła to dobrze, ale mimo tej świadomości umiejętności Tatiany zwalają mnie z nóg za każdym razem. Naprawdę można łatwo zapomnieć, że to jedna i ta sama osoba grająca z samą sobą. Bez dobrego aktorstwa to nie byłby serial, którego alternatywnym tytułem mogłoby być „Pięćdziesiąt twarzy Tatiany Maslany”.
Jeżeli między postaciami czuć chemię i emocje, jestem w stanie długo wytrwać przy serialu, nawet jeśli przeskakuje kolejne rekiny. Niekoniecznie zresztą musi to dotyczyć par mieszanych – tak mi się akurat dobrało, ale przecież na przykład Emily Thorne i Victoria Grayson w Zemście też emitowały namacalne fale nienawiści. Sporo znalazłabym też przykładów na zmarnowane historie – chociażby Śnieżka i Czerwony Kapturek w Dawno, dawno temu. Nie chodzi mi bowiem tylko o wątki miłosne, ale także o chemię między przyjaciółmi albo wrogami; podobnie zresztą ciekawe możliwości stwarza parowanie aktorów, którzy prywatnie się nie znoszą, ale muszą grać razem. Oglądanie seriali nauczyło mnie, że takie rzeczy często widać na ekranie. Ostatecznie chemia to chemia, nie musi być koniecznie dobra, prawda?