NIGHTFLYERS. Science fiction według George’a R. R. Martina
1 lutego na platformie Netflix pojawi się nowy serial science fiction. Nightflyers to kolejna ekspedycja kosmiczna, wyruszająca wraz z widzem w nieznane, mroczne zakątki galaktyki. Czy jest na co czekać? Potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ jestem już po seansie dwóch pierwszych odcinków serialu. Zapoznajcie się z moimi wrażeniami.
Nazwisko pisarza George’a R.R. Martina kojarzy się fanom telewizyjnych seriali głównie z Grą o tron, a co za tym idzie, gatunkiem fantasy. Tak się jednak składa, że Pieśń lodu i ognia to zaledwie wycinek bogatej twórczości tego autora. Nie każdy o tym pamięta, ale Martin specjalizuje się także w gatunku science fiction. Przykładem jest chociażby zbiór opowiadań Nightflyers z 1985, wydanej w Polsce pod nazwą Wędrowcy. Oglądając serial nakręcony na podstawie tej książki, odnoszę jednak wrażenie, że albo Martin był kiedyś gorszym pisarzem, albo nie każdy potrafi interpretować jego słowa tak, jak czynią to twórcy Gry o tron. Po dwóch odcinkach z tworu telewizji SyFy jak na razie uderza przeciętność.
To zresztą nie pierwsze podejście do Nightflyers. W 1987 Robert Collector nakręcił film o tym samym tytule, który przetłumaczono w Polsce jako Nocni najeźdźcy. Jedną z głównych ról zagrał w nim Michael Praed, czyli czarnowłosy Robin Hood z pamiętnego serialu. Nie jest to jednak chlubny przykład zarówno adaptacji, jak i filmu w ogóle. Zabawa w camp jest w nim aż nadto odczuwalna i widać, że twórcy wyraźnie bardziej pochłonięci byli projektowaniem sugestywnych efektów specjalnych niżeli zajęciem się treścią tej historii. Choć muszę przyznać, że akurat za sprawą elektronicznej muzyki udało się nadać całości charakterystyczny klimat.
Spodziewałem się, że w przypadku serialu może być już tylko lepiej. Szansę na wyodrębnienie nowej jakości stwarzała odcinkowa formuła, zdolna pomieścić większą liczbę książkowych wątków, co uczyniłoby historię bogatszą i pełniejszą. I przyznaję, że pierwsze wrażenie po zetknięciu się z pracą Jeffa Buhlera, scenarzysty, były całkiem pozytywne. Poznałem załogę statku Nightflyer, złożoną z różnej maści naukowców. Załogę, która wyrusza w niebezpieczną, acz niezwykle ważną z punktu widzenia nauki misję. To właśnie ci ludzie mają jako pierwsi odnaleźć i nawiązać kontakt z obcą formą życia. Nie wiedzą jednak, że wędrując do granicy Układu Słonecznego, znajdą się także na granicy własnego szaleństwa.
Prócz intrygującego punktu wyjściowego moją uwagę zwróciły także surowe zdjęcia, które stanowiły dla oka miłą odmianę. Wbijam w ten sposób szpilę we współczesną manierę operatorską widoczną w filmach i serialach, polegającą na przesadnej ekspozycji świetlnej. Mało wyraźny koloryt zdjęć w Nightflyers ma, jak rozumiem, korespondować z tonacją serialu. To bowiem wyjątkowo mroczna opowieść, wykorzystująca założenie, że jednym z największych naszych wrogów w kosmosie, wyłaniających się podczas długiej międzygwiezdnej wędrówki, jesteśmy dla siebie my sami, a dokładnie, nasza nieustannie płatająca figle psychika.
Jeśli zatem miałbym do czegoś porównać klimat serialu produkcji SyFy, to byłby to film Ukryty wymiar. Podobieństwa widoczne są jednak tylko we wstępnych założeniach i atmosferze. Na poziomie fabularnych rozwiązań Nightflyers nie stanowi jednak chlubnego przykładu. Załoga bierze na statek potężnego telepatę o twarzy nastolatka, mającego pomóc w nawiązaniu kontaktu z kosmitami, ale zastosowanie przy nim środków ostrożności woła o pomstę do nieba. Woltę, która zawiązuje się w pierwszych dwóch odcinkach, trudno nazwać kluczowym problemem fabuły mogącym ciągnąć tę historię dalej. Bliżej temu rozwiązaniu do miana kulawego prologu, który wyjątkowo niezręcznie prowadzi nas do przełomu. Przełomu, który, jak mniemam, nastąpi już za chwilę, a który nastąpić musi, jeśli historia ma opierać się na czymś solidnym, zdolnym podtrzymać uwagę widza.
W przymykaniu oka na pomniejsze, scenariuszowe głupoty pomaga jednak ciekawy dobór członków załogi, stanowiącej w rezultacie atrakcyjny miks intelektu, seksapilu, spokoju i szaleństwa. Jodie Turner-Smith jest niezwykle pociągająca, Gretchen Mole zaskakuje rozwagą, a Angus Sampson swoim luzem. Z kolei Eoin Macken zdradza objawy emocjonalnego rozdarcia, a David Ajala, mój faworyt, gra wyjątkowo tajemniczego lidera. Chce mi się z nimi podróżować po kosmosie, choć wolałbym, by sens ich podróży został mi już wkrótce przystępnie wyłożony.