NA CAŁY GŁOS. O tym, jak FOX NEWS stało się gigantem i pomogło TRUMPOWI w wygraniu wyborów
Amerykańscy twórcy nigdy się do tego nie przyznają, ale wybór Donalda Trumpa na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych to jedno z lepszych wydarzeń, do jakiego doszło w trakcie ich artystycznych karier. Nareszcie wróg nosi twarz jednego człowieka, w końcu piętnowane zło obiera wyraźne kształty, jest wyraziście definiowane i stosunkowo łatwe do atakowania. Odstawiając polityczną ocenę tej prezydentury na bok, należy zauważyć, jak często urzędująca głowa państwa pojawia się w negatywnym świetle w filmach i serialach. Jednym z przykładów tej tendencji jest najnowszy, siedmioodcinkowy serial stacji Showtime Na cały głos.
Podobne wpisy
Naturalnie sama produkcja dotyczy zupełnie innego tematu, niemniej jednak trudno nie odnieść wrażenia, jak bardzo twórcy, Alex Metcalf i Tom McCarthy (Spotlight), próbują powiązać przedstawianą opowieść z tragedią, jaka dla niektórych wydarzyła się 8 listopada 2016 roku. Na cały głos jest bowiem historią dotyczącą Rogera Ailesa (Russell Crowe), założyciela stacji Fox News, odpowiedzialnego za jej ekspansję, sukcesy finansowe i bicie rekordów oglądalności. Siedem niespełna pięćdziesięciominutowych odcinków stanowi najważniejsze wyrywki z życia telewizji oraz jej głównego dyrygenta, począwszy od startu nadawania w 1995 roku przez atak na World Trade Center 11 września 2001 roku i pierwsze zwycięstwo w wyborach Baracka Obamy aż do wejścia Trumpa do polityki i oskarżeń wysuwanych wobec Ailesa o molestowanie seksualne pracownic, które zakończyły jego zawodową karierę w 2016 roku.
Scenariusz został oparty na książce Gabriela Shermana The Loudest Voice in the Room, a jego ramy zawężono tylko do losów Ailesa w Fox News. Twórcy przyglądają się mozolnej pracy, jaką musiał wykonać bohater w drodze na telewizyjny szczyt. Protagonista w wykonaniu Crowe’a jest postacią jednoznacznie antypatyczną, odstręczającą swoją grubiańskością, chamstwem i bezwzględnością. „Debil” to jeden z delikatniejszych epitetów, jakie padają z jego ust w stronę współpracowników, których działania mu nie odpowiadają. Nie cofa się przed niczym, zanim nie osiągnie celu, wszelkie zasady moralne kompletnie go nie interesują, są przeszkodami na – według niego słusznie obranej – drodze prowadzącej do uratowania Ameryki z rąk „lewactwa”. Traktuje więc swoich podwładnych jak marionetki, zabawki podlegające wyłącznie jego rozkazom, a nie jakiegoś tam Ruperta Murdocha wykładającego pieniądze na rozwój tego biznesu. Ailes jest nieznoszącym sprzeciwu despotą, którego słowa należy traktować jak boskie przykazania, a podwładni to jego niewolnicy – zwłaszcza wykorzystywane seksualnie kobiety, traktowane jak branki z podbitych ziem. Wysoko postawiony mężczyzna składa im „oferty nie do odrzucenia”, a gdy tylko pojawia się głos sprzeciwu, potrafi ofiarom skutecznie zniszczyć życie.
Twórcy są bezlitośni wobec charakteryzowanej postaci. Wydaje się, że już nawet seryjni mordercy (jak np. Ted Bundy w filmie Podły, okrutny, zły) są traktowani z większą pobłażliwością, a reżyserzy próbują wnikliwiej zanalizować kierujące nimi motywacje. Tymczasem Ailes jest obrzydliwy od początku do końca. Prześwietlany jest nie tylko pod kątem zawodowym, ale również rodzinnym, gdy owija sobie wokół palca żonę Elizabeth (Sienna Miller) i nie pozwala jej na odrobinę samodzielnego myślenia. Również wobec niej jest okrutny, mimo że kobieta zajmuje się nim w najtrudniejszych chwilach, gdy zdrowie niedomaga, a śmierć coraz głębiej spogląda mu w oczy.
Jako że scenarzyści omijają kwestie związane z młodzieńczymi latami życia Ailesa, milczą przy temacie głębszych motywacji, a i zachowanie analizują głównie w kontekście wypowiadanych przez niego kwestii, to trudno jednoznacznie stwierdzić, jakim mężczyzną był naprawdę. Wprawdzie morał historii jest jasny – był złem wcielonym – ale chyba nawet wobec takiej osoby jest to ocena cokolwiek niesprawiedliwa. Nie wiadomo, czy rzeczywiście wierzył w niektóre ze swoich chorych oskarżeń wobec całego systemu czyhającego na jego życie, a na ile był zręcznym prestidigitatorem, jedynie wykorzystującym emocje innych ludzi do własnych celów. Twórcy popełniają ciężki grzech, nie próbując zrozumieć swojego bohatera. Kwitują, że chodzi o władzę i pieniądze, ale nawet u największych zbrodniarzy często chodzi o coś znacznie ważniejszego. Dobrze, że narracja nie popada w tanią psychoanalizę, a widzowie zwolnieni są z oglądania symbolicznych snów, ale źle się dzieje, że tak ważna dla amerykańskiej polityki postać zostaje sprowadzona do tak papierowej psychologii. Żeby była jasność – nie chodzi w tym przypadku o usprawiedliwianie i robienie z Ailesa serialowego antybohatera, a raczej o pomijanie tabloidowego zacięcia w próbie wyjaśnienia jego „fenomenu” oraz sukcesów na tak wielu polach.
Tym bardziej, że twórcy nie pozostawiają złudzeń: Roger Ailes jest według nich jednym z najważniejszych budowniczych ery rządów Donalda Trumpa. To on przygotował grunt pod nadejście miliardera-celebryty, którego filipiki stały się łatwo przyswajalnymi memami torującymi drogę aż do Białego Domu. To on sprowadził debatę publiczną do poziomu rynsztoka, gdzie mocny przekaz niepoparty argumentami jest znacznie skuteczniejszy od wyważonej, merytorycznej dyskusji. To wreszcie Ailes miał być wielkim orędownikiem kandydatury Trumpa, dawał mu więcej czasu na antenie, pomagał przy kampanii wyborczej w kluczowych momentach.
Skoro jednak na przestrzeni zaledwie siedmiu odcinków próbuje się jednocześnie scharakteryzować tak ważną postać, wyjaśnić jej wpływ na politykę i wybory prezydenckie w 2016 roku, opowiedzieć o przekształceniach w sferze medialnej (zarówno jeżeli chodzi o przyzwyczajenia widzów, jak i nadawaną treść), a dodatkowo pojawia się jeszcze niezwykle ważny wątek związany z molestowaniem kobiet i początkami ruchu #metoo, to trudno się dziwić, że twórcy ostatecznie spadają z wysokiego konia. Posługują się obiegowymi opiniami, skrótowo omawiają niektóre zagadnienia, jak gdyby mówili wyłącznie do przekonanych. Sęk w tym, że taka historia powinna być bombą atomową w walce z kłamstwami, a nie opierać się na codziennie powtarzanych hasłach, które do świadomości pewnej grupy społeczeństwa nigdy nie trafią.
Z tego też względu opowieść zostaje zgnieciona przez wybitnego, znakomicie ucharakteryzowanego Russella Crowe’a, który jest wszystkim dla tego serialu. Mimo że Na cały głos jest produkcją ze znacznie większą liczbą gwiazd (wspomniana Sienna Miller, Naomi Watts w roli Gretchen Carlson, czyli jednej z głównych oskarżycielek Ailesa, Seth MacFarlane, Annabelle Wallis), to jednak jest to teatr jednego aktora. Nowozelandczyk jest Królem Słońce panoszącym się ze swoim coraz grubszym, schorowanym ciałem, wiecznie obżerającym się słodkościami chamem, którego świdrujące oczy potrafią przełamać opór nawet najtwardszego rywala. Mężczyzna znakomicie moduluje głosem, płynnie przechodzi między spokojem a nerwami despoty, by w finalnych scenach, gdy grunt usuwa mu się spod nóg, dać aktorski popis popadania w obłęd. Crowe po prostu prezentuje rolę godną wszelkich nagród.
Bez wątpienia Na cały głos jest serialem powstałym ze słusznych pobudek, niemniej jednak upadającym pod naciskiem bieżącej polityki. Zamiast odsłonięcia mechanizmów odpowiadających za zmiany na amerykańskiej scenie politycznej, widzowie otrzymują zbiór truizmów i od dawna znanych prawd. Brakuje wnikliwego spojrzenia, brakuje wychylenia się poza horyzont codzienności, brakuje chłodniejszego, bardziej zniuansowanego wniknięcia w psychikę bohatera. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zamierza bronić Rogera Ailesa, zarówno pod kątem zawodowym, jak i osobistym. Przydałoby się jednak zrozumieć kierujące nim motywacje, by jego „duchowi spadkobiercy” nie mogli już więcej osiągać podobnych sukcesów.