HOUSE OF CARDS. Serialowa szachownica.
[tekst zawiera spoilery]
Polityka jest jedną wielką szachownicą. Pozycja króla może i jest przeznaczona dla prezydenta ale kto nim porusza? Kto jest prawdziwym graczem w tej brutalnej partii? W genialnej produkcji Netflix, „House of cards”, jest nim Francis Underwood, który niczym Kasparow potrafi przewidzieć ruchy swoich przeciwników zanim o nich pomyślą.
Amerykanie często zapożyczają pomysły na seriale z innych krajów. Czasami wychodzi im coś w stylu „Skins” ale na szczęście nie jest to reguła i zdarza im się wykreować istną perełkę. „House of cards” bazuje na mini serialu BBC z 1990 roku, a ten z kolei był adaptacją książki Michaela Dobsa. Warto odnotować, że jest to debiutancki projekt młodego reżysera na małym ekranie, Beau’a Willimona, który ma na swoim koncie scenariusz do bardzo dobrego obrazu politycznego, czyli „Id marcowych” George’a Clooneya. W świecie produkcji fabularnych mało kto również kojarzył do niedawna Netflix. Nic dziwnego, bowiem jest to firma zajmująca się wypożyczaniem filmów, która odważnie weszła na rynek VOD oraz własnych, autorskich produkcji, których jaskółką jest “House of Cards” właśnie (więcej o telewizyjnej rewolucji tutaj). Netflix tym samym wyskoczył mocno do przodu przed konkurencję tworząc coś bardzo wysokiej jakości i jednocześnie wypuszczając wszystkie odcinki jednego dnia, jakby zgodnie z metodą oglądania dzisiaj seriali.
Do tej pory produkcja kosztowała 100 mln dolarów i już wiadomo, że te pieniądze nie mają szansy się zwrócić. Ale Netflix zdobyło prestiż, który zaprocentuje w przyszłości, a jednocześnie jest postrzegany jako najbardziej innowacyjny dostarczyciel telewizyjnej rozrywki, który zaproponował zupełnie nowy model dystrybucji. To się po prostu opłacało całemu Netflixowi, nawet jeśli pojedyncza produkcja nie jest tak dochodowa jak choćby “Gra o tron”.
„Wybrał pieniądze zamiast władzy, w tym mieście ludzie często popełniają ten błąd. Pieniądze są jak willa w Saratosie, która rozpadnie się po 10 latach. Władza jest starym budynkiem z kamienia, który przetrwa wiele wieków. Nie mogę szanować ludzi, którzy nie dostrzegają tej różnicy” – słowa wypowiedziane przez Underwooda (Kevin Spacey) już w drugim odcinku mówią nam o nim tak wiele. Na co dzień to poprawny polityk, który pomógł Garretowi Walkerowi w zdobyciu urzędu prezydenta USA. Ten jednak pominął go przy nominacji na stanowisko Sekretarza Stanu. I wtedy zaczynamy poznawać prawdziwą naturę Francisa, który nie cofnie się przed niczym w dokonaniu upragnionej zemsty. Nie działa on pochopnie i wie, że potrzebuje czasu, by jego plan się ziścił. W jego realizacji pomagają mu oddana (politycznie) żona, Claire (Robin Wright) oraz człowiek od brudnej roboty – Doug Stamper (Micheal Kelly). Dla naszego bohatera większość ludzi to pionki, którymi musi dobrze pokierować, by odegrali swoją rolę, a jeśli przestaną być mu potrzebni – bez większych emocji pozbędzie się każdego z osobna. Dobitnie przekonaliśmy się o tym w pierwszym odcinku drugiego sezonu. Młoda dziennikarka była pomocnym narzędziem medialnym ale tylko gdy zaczęła stanowić zagrożenie, musiała zostać wyeliminowana. Według mnie Kate Mara była najsłabszym ogniwem w całej obsadzie „House of cards” więc z ulgą przyjąłem „samobójstwo” Zoe.
Czy Frank przed kimś pokazuje swoją prawdziwą twarz? Oprócz żony i Douga tylko przed… nami. Ten narracyjny zabieg stanowi jeden z najciekawszych elementów serialu. Francis tłumaczy nam wszystkie tajniki polityki, opisuje rzeczywistość widzianą jego oczami. A ta nie jest za różowa. Dobro obywateli, których reprezentuje, nic nie znaczy. Co więcej, wykorzystuje współczucie i honor innych tylko po to, by ich zniszczyć. Choć ludzie, z którymi ma do czynienia w Parlamencie, nie są wcale od niego moralnie lepsi, to są po prostu słabszymi graczami, podobnie ambitnymi, podobnie zaślepionymi chciwością, upajającymi się władzą. Frank Underwood to taki Peter Baalish z “Gry o tron”. Człowiek, który każdemu powie to, co ten chce usłyszeć – subtelnym językiem i z gentelmeńskim uśmiechem tka za plecami intrygi, pociąga za sznurki, symuluje skandale. Zresztą podobieństw do „Gry o tron” można znaleźć więcej. Dajmy na to pozycję króla (prezydenta): w serialu HBO są oni tylko popychadłami w rękach silniejszych; niekoniecznie mądrzejszych, ale sprytniejszych, bardziej bezczelnych. Podobne można odnieść wrażenie co do prezydenta Walkera – przywódca najpotężniejszego państwa świata wygląda na człowieka mało charyzmatycznego, podatnego na lobbystów i podejmującego niesamodzielne decyzje.
Bardzo charakterystyczne ostatnio w serialach stało się eksponowanie wizerunku silnych kobiet. Petranilla w „Świecie bez końca”, Cersei w „Grze o tron”, a w produkcji Netflix bez wątpienia jest nią Claire Underwood. To kobieta idealna dla polityka jakim jest Underwood. Całe życie podporządkowała jego karierze, wielokrotnie pomagała w jego intrygach. W drugim sezonie ich relacje zostały nieco spłycone. Dla mnie zadziwiające było jak oboje mówią sobie o zdradach, jak bez przeszkód je akceptują. Tak jakby połączyli się, by wykonać wspólny cel, bez względu na koszty, i to jest podstawą ich miłości. Ten makiawelizm na wielu płaszczyznach jest bardzo widoczny.
Wprost fantastycznie zagrana jest postać Claire przez Robin Wright. Jej czarujący ale zarazem wyrachowany sposób rozmawiania z politykami i dziennikarzami jest hipnotyzujący. W drugim sezonie przekonujemy się, że Claire jest jeszcze bardziej bezwzględna od swojego męża. To ona często popycha go do jeszcze mocniejszego działa, a sama za kuluarami prowadzi swoją „niewinną” gierkę np. manipulując pierwszą damę. Robin Wright wydaję się lepsza od Kevina Spaceya Wyrazistsza, ciekawsza i często kradnie sceny, w których występuję razem z serialowym mężem.
W drugiej serii Frank działa na wielu frontach. Z jednej strony ma jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w USA, czyli Raymonda Tuska (rewelacyjny Gerald McRaney). Jednocześnie stara się swoimi intrygami zbliżyć do prezydenta i zdobyć jego zaufanie. W ostatnich odcinkach (bez obaw, to nie spojler, tylko ogólna refleksja) wydawało się, że nasz bohater traci grunt pod nogami i może przegrać. Zobaczyliśmy wtedy nieco inną, bo ludzką twarz Underwooda, jakby zgodną z oczekiwaniami wobec osoby piastującej tego typu stanowisko. Jego monologi w naszą stronę trochę zmieniły: już nie był tak pewny siebie i przekonany o swoim zwycięstwie. To był jednak tylko moment, bo po ostatniej scenie znów miałem wrażenie, że to wszystko było ukartowane przez Franka. Jakby wszystko przewidział i nic nie zdarzyło się nie po jego myśli. Szach i mat.
Drugi sezon trochę mniej mi się podobał. Głównie przez fakt, że twórcy zaczęli trochę mieszać wiele wątków, mnożyć kłopoty i wyzwania, szczególnie na koniec starając się odciągnąć od nieuniknionego. Niemniej każdy odcinek oglądałem z wypiekami na twarzy, bez odrywania wzroku od ekranu. Kiedyś usłyszałem, że dobrą grę można poznać po tym jak wieczorem siadasz na chwilę przed konsolę a za chwilę twój syn prosi cię o pieniądze na drugie śniadanie, bo właśnie wychodzi do szkoły. Myślę, że tak samo jest z tym serialem. To po prostu kawał dobrej opowieści, która wciąga na blisko 13 godzin. Niestety, do następnego maratonu trzeba będzie znów czekać do walentynek.