GRA O TRON – podsumowanie szóstego sezonu
[W tekście aż roi się od spoilerów, jeśli nie chcesz na nie trafić, nie czytaj i nie scrolluj niżej]
Kiedy rok temu przyszło mi podsumowywać piąty sezon Gry o tron, byłem mocno zirytowany faktem, że po tak długim oczekiwaniu twórcy zaserwowali widzom zdecydowanie najsłabszą odsłonę serii. Najbardziej zagorzali fani serialu próbowali go bronić, niektórzy świadomie przymknęli oczy na jego niedociągnięcia i zdecydowali, że nie ma sensu się denerwować, większość oglądających była jednak zgodna co do tego, że poziom scenariuszowych słabości oraz nużącego wodolejstwa przeszedł w przypadku sezonu piątego wszelkie granice. Promyk nadziei, choć w kontekście szaleńczego ataku nieumarłych dowodzonych przez lodowych nekromantów ten związek frazeologiczny brzmi nieco niefortunnie, nadszedł dopiero wraz z odcinkiem ósmym, czyli Hardhome. Kolejne dwa – The Dance of Dragons oraz Mother’s Mercy – również trzymały poziom, co pozwoliło wierzyć, że szósta odsłona serii HBO powróci na dobre tory. 26 czerwca 2016 roku wraz z odcinkiem The Winds of Winter sezon szósty dobiegł końca. Zabierając się do jego podsumowywania, ponownie jestem zirytowany. Tym razem nie chodzi jednak o poziom serialu, ale o fakt, że na jego kolejne odcinki muszę czekać kilkanaście długich miesięcy. Gra o tron znów jest świetna.
Ewolucja serii
Kiedy kilka lat temu po raz pierwszy raz zawitaliśmy do świata Westeros, wyglądał on zgoła inaczej niż ten, który mogą obserwować obecnie osoby wierne serii. Mimo tego, że od samego początku widzowie wiedzieli, że Biali Wędrowcy nie są jedynie wymysłem matek zdenerwowanych tym, że ich dzieci nie chcą spać i buszują po nocy, za nic mając dantejskie ciemności, a smocze jaja targane przez niedobitki rodu Targaryenów nie wyglądały na atrapy, uniwersum Gry o tron było dosyć realistyczne. Ciężar serialu rozkładał się na bohaterach uwikłanych w polityczną grę o tytułowe siedzisko. Jedni uczestniczyli w niej z własnej woli, inni zostali w nią wplątani, niemniej wszelkie roszady odbywające się wokół korony z powodzeniem mogłyby wydarzyć się w realnym życiu, co zresztą nie dziwi, gdyż autor powieściowego pierwowzoru serii przyznaje się do tego, że z historii czerpał pełnymi garściami. Wszelkie legendarne smoki, które początkowo były raczej machającymi skrzydełkami jaszczurkami pretendującymi do miana wiwernów, magie ognia i szarże nieumarłych stanowiły dopełnienie świata rządzącego się zasadami charakterystycznymi dla historii ludzkości. Zwycięża ten, kto lepiej kombinuje. Nie ma człowieka niepokonanego, każdy krwawi tak samo. W bitwie o władzę nie liczą się prawość oraz dobre serce, ale brak skrupułów i umiejętność szybkiej likwidacji przeciwników. Gra o tron nigdy nie była akademicką lekcją historii, niemniej można było dowiedzieć się z niej więcej na jej temat niż z niejednej produkcji sygnowanej logo History Channel.
Gra o tron nigdy nie była akademicką lekcją historii, niemniej można było dowiedzieć się z niej więcej na jej temat niż z niejednej produkcji sygnowanej logo History Channel.
Z czasem wiatr wiejący od skutej lodem północy zaczął być coraz bardziej wyczuwalny. Bezimienna masa nieumarłych i związana z nimi mitologia zaczęła wykraczać poza ramy pokątnie przekazywanej opowiastki. Kiedy w jednej z wizji Brana oczom widzów po raz pierwszy ukazał się Night King, zima, przed którą przestrzega maksyma Starków, po raz pierwszy zyskała twarz. Świat już nigdy nie miał być taki sam. Ogień płonący w duszy Melisandre oraz gardłach smoków Daenerys również stopniowo nabierał mocy. Z każdym kolejnym sezonem fantastyczny aspekt opowieści coraz silniej wpływał na konstrukcję świata serialu. Błoto, krew oraz pot stanowiące wizualną dominantę pierwszej odsłony serii musiały ustąpić nieco pola elementom charakterystycznym dla opowieści magii i miecza. Sezon szósty dopełnił tej przemiany, co może stanowić dla wielu osób, które zdecydowały się na pozostanie z serią głównie ze względu na realizm politycznych rozgrywek, dość znaczący problem.
W momencie, gdy Jon Snow otworzył oczy i wrócił z krainy zmarłych, Gra o tron ukonstytuowała się jako baśń. Aby czerpać przyjemność z oglądania serialu, należy się z tym po prostu pogodzić. Rozwój szóstego sezonu serii HBO jednoznacznie potwierdza ostateczne przesunięcie akcentów z realizmu na baśniowość. Okazuje się, że kształt świata, jaki znamy od kilku sezonów, został uformowany nie tylko przez ludzkie dłonie. Dzieci Lasu, Biali Wędrowcy, złowieszcza zima, podróże w czasie za sprawą hiperrealistycznych wizji, wskrzeszanie zasztyletowanych bohaterów, smoki niszczące złożone z dziesiątek statków floty – to jedna z twarzy tej ewolucji. Druga jest nieco mniej oczywista, aczkolwiek twórcy nie usiłują jej w żaden sposób ukryć. Chodzi o kreację bohaterów. Duża część postaci ma coraz mniej wspólnego z ludźmi z krwi i kości, ponieważ stają się baśniowymi archetypami. Weźmy chociażby Cersei jako szaloną królową, Jona Snowa jako mesjasza czy też Daenerys w roli bohaterki, która nie do końca zdaje sobie sprawę z własnej wielkości i ciążącej na niej odpowiedzialności. To wszystko już było, i to setki razy. Ludzie lubią jednak słuchać historii, które już znają. Tym bardziej, jeśli ktoś dobrze je opowiada. Chociażby dlatego nie żałuję, że Gra o tron powędrowała ostatecznie właśnie w tę stronę, nie rezygnując jednocześnie z realizmu w takich aspektach widowiska, jak (dla przykładu) kreacja bitew oraz pojedynków. To dobra droga, właściwy tor.
Dracarys
Nigdy nie przepadałem za wątkiem Daenerys, który opierał się głównie na tułaczce od miasta do miasta urozmaiconej wątpliwej jakości monologami dotyczącymi przyrodzonego prawa człowieka do wolności. Wszystko pięknie, Daenerys – wyzwolicielka z okowów, niemniej w pewnym momencie to wszystko zaczęło przypominać niesławne filmy instruktażowe, które w latach dziewięćdziesiątych puszczano w polskich szkołach w celu nauczenia dzieci asertywności. Do dziś pamiętam scenę, w której młody chłopiec siedzi na ławce i tak zwaną „metodą zdartej płyty” odmawia kupna narkotyków od wyluzowanego dilera w przeciwsłonecznych okularach. Wątek Daenerys zaczął niestety wyglądać podobnie. Do znudzenia powtarzaj te same czynności, miliard razy wygłaszaj peany ku chwale wolności, od czasu do czasu postrasz wszystkich smokiem, a widzowie dadzą ci święty spokój. Otóż nie, nie dadzą, bo nie są naiwni jak twórcy tego filmu dla dzieciaków.
Sezon szósty w końcu wyrywa Daenerys z marazmu. W dalszym ciągu w niektórych aspektach to wszystko cuchnie odrobinę tanim plastikiem, bo cała przygoda z Dothrakami oraz ponownym zademonstrowaniem swojej ognioodporności, mimo waloru widowiskowego, jest odrobinę naiwna, ale zmiany poczynione w nowej odsłonie serii idą zdecydowanie w dobrą stronę. Pomijając sposób zaskarbienia sobie lojalności dumnego rodu jeźdźców, Daenerys ponownie ma armię, dzięki której może rozdawać karty. Co więcej, Nieskalani przestają pełnić rolę worków treningowych służących przeciwnikom smoczej królowej w doskonaleniu umiejętności fechtunku. Dorastają również mityczne bestie, a w szczególności jedna z nich. Sama Daenerys zyskuje natomiast całkowitą kontrolę nad ich poczynaniami, dzięki czemu w końcu może wykorzystać je w bitwie.
W kontekście tego wątku najciekawszym zabiegiem twórców jest jednak połączenie dojrzewania smoków z ewolucją charakteru samej Daenerys. Przemówienia przypominające niepublikowane odrzuty z Martina Luthera Kinga tracą na częstotliwości, ponieważ bohaterka dostrzega, że w przypadku niektórych jedynym sposobem na przemówienie do rozumu jest rozpłatanie czaszki i manualna ingerencja w jej zawartość. Obiekt podlegający takiemu działaniu umiera, niemniej inni wyciągają wnioski z jego śmierci. To zaskakująco skuteczny sposób na utrzymywanie pokoju. Wraz z zyskiwaniem na sile Daenerys robi się jednak zauważalnie bardziej porywcza, dzika i, choć na ten moment jest to słowo odrobinę zbyt dosadne, niezrównoważona. W tym kontekście opowieści o jej szalonym ojcu nabierają zupełnie nowego znaczenia. W ostatnim odcinku sezonu Daenerys zwierza się Tyrionowi z tego, że odsyłając z kwitkiem Daario, czyli mężczyznę, którego – jak sądziła – kochała, nie poczuła zupełnie nic, a nawet więcej – po prostu chciała, aby jak najszybciej wyszedł. To niezwykle istotna scena, ponieważ jednoznacznie wskazuje na to, że mimo scenariuszowego błądzenia w kółko oraz tkwienia w miejscu Daenerys przeszła ostatecznie znaczącą wewnętrzną przemianę, która nadal postępuje. To z kolei rodzi pytanie, jak daleko zajdzie ta ewolucja w momencie, gdy na ostrzach Dothraków oraz kłach smoków pojawi się krew ludzi odpowiedzialnych za zgładzenie jej rodziny.
Na końcu tego wątku słowo o Jorahu, który z pewnością powróci i z dużym prawdopodobieństwem będzie jeszcze ważnym elementem całej układanki. Scena jego odejścia, mimo delikatnego trącenia melodramatycznością, była chyba jednym z najwrażliwszych momentów całej serii. To dobrze, że wśród szczęku mieczy i przeciętych tętnic znajduje się miejsce na prostą, pozbawioną jakichkolwiek chorych instynktów miłość. Może i to nieco naiwne, ale w baśniach potrzeba takich elementów.
Dorne i Braavos
Po doświadczeniach związanych z seansem piątego sezonu stwierdzam, że główną zaletą Dorne był w przypadku szóstej odsłony serialu niemal całkowity jego brak. Przejęcie władzy przez Ellarię Sand może wyjść temu wątkowi na dobre, szczególnie w kontekście próby zawarcia układu z jak zawsze bezbłędną Olenną Tyrell, niemniej twórcy odsłonili przed widzami zdecydowanie zbyt mało kart, aby można było ferować ostateczne wyroki.
Trening młodej Starkówny w świątyni Boga o Wielu Twarzach to jeden z najbardziej zmarnotrawionych wątków w historii całej Gry o tron.
Podobna refleksja nasuwa się w przypadku Aryi i jej wizyty w Braavos. Trening młodej Starkówny w świątyni Boga o Wielu Twarzach to jeden z najbardziej zmarnotrawionych wątków w historii całej Gry o tron. Przed jej przybyciem na szkolenie wszystko zapowiadało się doskonale. Tajemnica związana Jaqenem i jego nadzwyczajnymi umiejętnościami elektryzowała i dawała nadzieję na ciekawy rozwój wątku. Niestety, przez cały sezon czwarty Arya błądziła w zasadzie po ledwie oświetlonych pokojach, a jej jedynym zajęciem było powtarzanie, że „dziewczynka nie ma imienia”. W sezonie szóstym przez pewien czas nie było o wiele lepiej. Jedynym urozmaiceniem była intensyfikacja sadystycznych działań Waif, która z upodobaniem umęczała Aryę na każdym kroku szkolenia. Sytuacja uległa poprawie w momencie, gdy Arya odzyskała wzrok i została wysłana na ulicę Braavos w celu pozbycia się lokalnej aktorki. Przemiana, jaka dokonała się w bohaterce po spotkaniu z kobietą, wypadła przekonująco, doprowadzając ostatecznie do opuszczenia przez nią świątyni Boga o Wielu Twarzach. I chociaż ostateczne starcie z Waif może budzić delikatny niedosyt, to moim zdaniem nie brakowało mu klasy. Nie zawsze należy wszystko pokazać. Strużka krwi śledzona przez Jaquena w świątyni oraz odnalezienie twarzy Waif wśród trofeów jej patrona zrekompensowały brak ostatecznego starcia pomiędzy nią oraz Aryą.
Scena powrotu Aryi do Westeros związana z wykreśleniem z jej słynnej listy pierwszej osoby spośród tych, które obiecała zabić po wymordowaniu swojej rodziny, również nie pozostawia nic do życzenia. Jeśli się już na kimś wzorować, należy wzorować się na najlepszych. Nawiązanie do szekspirowskiego Tytusa Andronikusa jak najbardziej wpisuje się w tę mądrą maksymę oraz doskonale współgra z motywem teatru, który wyznaczał dynamikę wątku Aryi w szóstym sezonie.
Żelazne Wyspy
Żelazne Wyspy od dawna miały potencjał. W ludziach wierzących w Utopionego Boga tkwiły ogromne pokłady dumy i zawziętości, co udowodniła chociażby Yara w momencie, kiedy z garstką ludzi była w stanie przedostać się do lochów Boltonów i wydostać się z nich o własnych siłach. Wielka szkoda, że scenarzyści nie zdecydowali się na rozwinięcie ich wątku nieco wcześniej. To, co wydarzyło się jednak w sezonie szóstym, w pewnym stopniu rekompensuje ten fakt.
Chodzi oczywiście o doskonały odcinek piąty (The Door), w trakcie którego wątek Żelaznych Wysp w końcu nabrał wiatru w żagle. Scena wyboru nowego władcy, w trakcie której o tron z morskiego kamienia rywalizowali Yara oraz Euron, nie mogła być zrealizowana w lepszy sposób. Parta oratorskich szachów rozgrywana pomiędzy bohaterami, a następnie zaprzysiężenie Eurona na króla oraz jego natychmiastowa decyzja o konieczności zamordowania Yary i Theona to narracyjny majstersztyk. Po tym, gdy Euron dociera na wzgórze i dostrzega statki, na których Yara i wierni jej ludzie uciekają z Żelaznych Wysp w poszukiwaniu sojuszników, którzy pomogą im odzyskać tron zagarnięty przez wujka, widz w końcu może być zadowolony z faktu, że ludzie z Żelaznych Wysp będą mieli istotne znaczenie dla fabuły serii. Kiedy Yara i Theon zjawiają się natomiast w Mereen, aby zawrzeć sojusz z Daenerys, a w finale sezonu statki należące do ich floty ruszają wraz z wojskami królowej smoków w kierunku Westeros przewidywania stają się faktem. Yara w końcu wywalczyła dla siebie odpowiednią ilość czasu antenowego.
Wśród miodu znajduje się jednak i łyżka dziegciu. Samo pojawienie się Eurona pozostawia nieco do życzenia. Wprawdzie o istnieniu bohatera widzowie dowiedzieli się już w krótkich w wzmiankach w trakcie sezonu pierwszego, niemniej kilka lat robi swoje. W momencie, gdy brat króla Balona zjawia się niespodziewanie podczas burzowej nocy i spycha władcę w przepaść, wszystko wydaje się zbyt proste. Ot, Yara nie chce pozbawić ojca władzy siłą, Theon nie jest do tego zdolny, panuje patowa sytuacja, więc wprowadźmy do serialu nowego bohatera, który w przeciągu kilku minut poradzi sobie ze zburzeniem scenariuszowego muru. To delikatne pójście na łatwiznę, niemniej w kontekście kolejnych odcinków okazuje się, że tego typu zabieg się opłacał.
Hold the Door
W zasadzie wszelkie wydarzenia, które rozgrywały się w tym sezonie na północ od muru sprowadzały się do finału odcinka piątego (The Door) i przejmującej śmierci jednego z najbardziej niewinnych bohaterów całej serii, Hodora. Z perspektywy mitologii Westeros ważne były również opowieści Dzieci Lasu, które ostatecznie wyjaśniły widzom pochodzenie Białych Wędrowców oraz tożsamość najważniejszego z nich – Night Kinga. Sama historia powołania do życia lodowych nekromantów nie jest szczególnie oryginalna i doskonale wpisuje się w baśniowość nowej odsłony serii. Oto potwory zostają powołane do życia, aby walczyć z innymi bestiami, którymi okazują się ludzie roszczący sobie prawo do władania nad życiem i śmiercią innych istot. To bardzo popularna dynamika podkreślająca, że ludzkość sama ściąga na siebie większość nieszczęść, że opresja ze strony nieumarłych jest w istocie karą za naruszenie przez nią naturalnego porządku.
O ile do wizji Brana można mieć stosunek mocno ambiwalentny, ponieważ niejednokrotnie pełniły one raczej funkcję odcinkowych zapychaczy niż elementów popychających fabułę serialu do przodu, o tyle w przypadku wspominanej śmierci Hodora twórcy serii udowodnili, że tkwi w nich potencjał. Scena wyjaśnienia stanu, w jakim przez całe życie znajduje się poczciwy olbrzym, skonstruowana w głównej mierze na fundamencie wizji Brana, to narracyjne mistrzostwo świata. Prócz ogromnych pokładów emocji ofiarowuje ona jednak widzom coś więcej. Mianowicie jednoznacznie podkreśla kondycję samego Brana, któremu zdecydowanie daleko do mądrości Trójokiej Wrony. To nie pierwszy raz, kiedy w wyniku niedojrzałości i chorobliwej wręcz ciekawości młodego Starka ginie ktoś z jego otoczenia. W przypadku Hodora sprawa jest natomiast o tyle poważna, że ze względu na umiejętność kontrolowania umysłu olbrzyma Bran w zasadzie sam skazuje przyjaciela na śmierć po to, aby móc oddalić się od hord nieumarłych dowodzonych przez Night Kinga. Oczywiście, można wyjaśnić to snami o wielkości i faktem, że wszyscy dookoła wpajają mu, że odegra w bitwie z siłami zła niezwykle ważną rolę. Nie jest to jednak argument pozwalający na to, aby bawić się ludźmi jak przedmiotami, które rzuca się pod nogi wrogów w trakcie ucieczki. Duchowa przemiana Brana wciąż pozostaje zagadką i choć skłaniałbym się do tego, że w nadchodzących sezonach bohater w końcu stanie się mężczyzną, który będzie potrafił podejmować dojrzałe decyzje, wcale nie obraziłbym się, gdyby ciążąca na nim odpowiedzialność przerosła możliwości młodego chłopaka i popchnęła go w otchłań szaleństwa.
Dużą zaletą sezonu szóstego był fakt, że wśród ogólnej wagi sytuacji, które rozgrywały się w trakcie jego trwania, twórcy znaleźli również miejsce na niewymuszony humor.
Riverrun i Królewska Przystań
Dużą zaletą sezonu szóstego był fakt, że wśród ogólnej wagi sytuacji, które rozgrywały się w trakcie jego trwania, twórcy znaleźli również miejsce na niewymuszony humor. Sympatycznie oglądało się doskonale zrealizowane przedstawienia teatralne opisujące losy Korony w sposób zdecydowanie odbiegający od jakiegokolwiek patosu (Braavos), w tym aspekcie szczytem było jednak oblężenie Riverrun w wykonaniu zbieraniny Freyów. Sposób prowadzenia działań wojennych przez grupę będącą pod dowództwem synów starego Waldera przywodził na myśl rycerskie dokonania panów z Monty Pythona. Kiedy do tego wszystkiego dołączyli Lannisterowie, a wraz z nimi niezastąpiony Bran, przez moment zrobiło się jeszcze śmieszniej, niemniej zabawę przerwali niemająca poczucia humoru Brienne i Edmure, który po wypuszczeniu z niewoli Freyów i Lannisterów nakazał poddanie twierdzy. Decyzja była dobra zarówno ze strategicznego, jak i scenariuszowego punktu widzenia. Komicznych wątków nie ma sensu ciągnąć zbyt długo, ponieważ wielokrotnie powtarzany żart przestaje bawić. Samo oblężenie natomiast, pomijając jego aspekt rozrywkowy, podkreśliło niemal całkowitą niezdolność Freyów do konwencjonalnej walki i, zważywszy na dokonanie zemsty Aryi w finale sezonu, postawiło pod znakiem zapytania istnienie całego rodu.
Powaga Królewskiej Przystani została niemal całkowicie zniszczona w trakcie sezonu piątego i wręcz skandalicznego wprowadzenia do fabuły serialu sekty Wróbli. Sposób, w jaki zignorowano władzę posiadaną w Przystani przez Koronę, a co za tym idzie, całkowita marginalizacja jej roli w zasadzie z odcinka na odcinek, wołały o pomstę do nieba. Sezon szósty małymi, acz konsekwentnymi kroczkami naprawia tę sytuację. Prawdopodobnie większość z widzów liczyła, że zmodyfikowana wersja Gregora Clegane’a weźmie sprawy w swoje monstrualnej wielkości dłonie i poradzi sobie z Wielkim Wróblem oraz bandą jego chłopaczków w trakcie pierwszych odcinków serii, niemniej takie rozwiązanie sprawy byłoby równie słabe, co wprowadzenie sekty do scenariusza. Zamiast tego twórcy zdecydowali się na powolne odkręcanie poczynionych przez siebie błędów. Wróbel zaczął tracić na swej powadze oraz dostojności. Dał wplątać się w cyniczne gry ludzi związanych z Koroną. W tym aspekcie prym wiodła w szczególności Margaery, której planów niestety nie zdążyliśmy poznać, a szkoda, bo rozgrywka, jaką toczyła, mamiąc zarówno Wróbla, jak i niedojrzałego Tommena, z całą pewnością miałaby interesujący finał.
Na koniec pozostaje oczywiście Cersei, która w finale sezonu nawet wyglądem zaczęła przypominać baśniową złą królową. Z jednej strony pozostaje delikatny niedosyt, że postać, która w pierwszych sezonach serii była jedną z najbardziej złożonych psychologicznie i nieprzewidywalnych bohaterek, mknie z prędkością wybuchu dzikiego ognia w kierunku zamknięcia w granicach dobrze znanego archetypu. Z drugiej strony, Lena Headey wypada w tej roli tak przekonująco, że oglądanie jej drogi do dominacji sprawia prawdziwą przyjemność nawet wtedy, gdy odczuwamy, że gdzieś już kiedyś widzieliśmy tę historię.
Ze względu na dokonaną w Cersei przemianę wydaje mi się, że w przypadku jej postaci możliwe są obecnie dwa scenariusze. Pierwszym z nich jest szybka i niespodziewana śmierć. Nie zdziwiłbym się, gdyby przyczynił się do niej Jamie, a sama detronizacja oraz śmierć królowej miałyby miejsce już na początku kolejnego sezonu i działały na zasadzie charakterystycznego dla Gry o tron szokowania widzów. Drugi scenariusz trzyma się zdecydowanie bliżej archetypu złej królowej i zakłada, że Cersei zginie na końcu, a obalenie jej władzy będzie symbolicznym początkiem końca wojennej zawieruchy i początku nowego porządku. Takie rozwiązanie uzależnione jest jednak od tego, w jaki sposób twórcy rozegrają wątek wkroczenia na południowe obszary Westeros armii prowadzonej przez Night Kinga.
Północ
Sezon szósty, podobnie zresztą jak i piąty, należał głównie do Północy. Począwszy od Muru oraz jego rubieży, a na Winterfell kończąc, była ona miejscem, które kumulowało w sobie szczególnie ciekawe wątki. Po zakończeniu serii piątej cała społeczność fanów zamarła w oczekiwaniu na to, czy jeden z kluczowych bohaterów opowieści, Jon Snow, powróci do widzów w sezonie szóstym. Jego śmierć w finale poprzedniej serii była przedstawiona na tyle realistycznie, że dla wielu nie pozostawiało to żadnych wątpliwości. Inni szukali furtek, którymi Snow mógłby powrócić do świata żywych. Drogą do jego powrotu ostatecznie okazała się magia ognia ucieleśniona w postaci Melisandre.
Wskrzeszenie Snowa w pewnym sensie tworzy pewien niebezpieczny precedens. Od tego momentu żadna śmierć nie jest w stu procentach pewna, zawsze pozostaje uchylona furtka, która potencjalnie może prowadzić do świata żywych. W moim odczuciu nie należy jednak zbytnio obawiać się tej kwestii. Nie wydaje mi się, żeby twórcy serialu nadużywali możliwości wskrzeszania. Uważam, że to jednorazowa sytuacja, która ugruntowuje rolę postaci Snowa dla całej serii. Od tej pory były dowódca Nocnej Straży zyskuje rys mesjański. Jeśli ktoś powrócił ze zmarłych, z dużym prawdopodobieństwem w przyszłości sam zadecyduje o momencie swojego ostatecznego pożegnania. Wątpliwą sprawą jest, aby zginął śmiercią normalnego człowieka, trafiony zabłąkaną strzałą w trakcie bitwy czy zwabiony w pułapkę przez swoich wrogów. Dzięki powróceniu ze zmarłych Snow staje się potężnym symbolem, którego zniszczenie będzie wymagało najprawdopodobniej o wiele więcej niż dobrze naostrzonego żelaza. Jego rola dla konstrukcji świata Westeros jest zresztą nieustannie podkreślana, w szczególności poprzez wizje Brana, który w finale sezonu jednoznacznie potwierdza, że Snow to swoisty łącznik między rodem Starków, Targaryenów oraz Baratheonów.
Wątek Nocnej Straży to jedna z najkonsekwentniej rozwijanych historii całego serialu.
Sposób, w jaki Snow oraz jego sprzymierzeńcy rozprawiają się ze zdrajcami, którzy zdecydowali się na zasztyletowanie swojego przywódcy, ostatecznie kończy etos rycerzy Muru, który już od dawna drżał w posadach. Ostatni bastion cywilizowanych ludzi pozostaje jedynie ciemnym, zimnym oraz pełnym śmierci zbiorowiskiem kamieni, które są ponoć chronione przez magiczne zaklęcia pogrzebane gdzieś pod fundamentami monstrualnej wielkości budowli, niemniej z dużą dozą prawdopodobieństwa bez pierwiastka ludzkiego nie będą w stanie powstrzymać naporu armii Night Kinga. Wątek Nocnej Straży to jedna z najkonsekwentniej rozwijanych historii całego serialu. Sposób, w jaki opowieść o ostatnim przyczółku ludzkości i dzielnych bohaterach, którzy częstokroć odkupując swe winy stawiają czoła nieznanemu, ewoluowała w historię o zwykłych ludziach, którzy muszą poradzić sobie z wizją upadku ideałów stojących za ich służbą, jest rozegrana właściwie bez żadnego potknięcia.
W sezonie szóstym głębi nabrała również jak dotąd nieco tekturowa postać Melisandre. Finał odcinka The Red Woman to zdecydowanie jedna z najbardziej poruszających scen w całej serii. Co więcej, idealnie wpisuje się ona w atmosferę panująca na samym Murze. Wiara została zachwiana, Bóg Ognia milczy, dając o sobie znać jedynie w nieregularnych, krótkich przebłyskach, które w żaden sposób nie są kontrolowane przez kapłankę, nadchodzi zmęczenie, zwątpienie, chęć udania się na odpoczynek. Zdjęcie przez Melisandre swojego rubinowego naszyjnika i odsłonięcie przed widzami prawdziwego oblicza wiedźmy to w zasadzie metaforyczne zdemaskowanie oblicza samego Westeros, które pod blichtrem zamkowych komnat i dumnie powiewających sztandarów jest obecnie bezbronne wobec nadchodzącej zimy oraz sił, których nie może zrozumieć. Stary świat umiera. Pora na nowe.
Apogeum wydarzeń na Północy jest oczywiście Bitwa Bękartów. Starcie pomiędzy zjednoczonymi armiami Starków, Wolnych Ludzi, Mormontów, Hornwoodów i Mazinów a Boltonami, Kastarkami oraz Umberami dowodzonymi przez ucieleśnienie bezsensownego okrucieństwa, Ramsaya Boltona to jedna z najlepiej zrealizowanych bitew nie tylko w historii telewizji, ale i kina. To techniczny majstersztyk mogący pochwalić się dodatkowo świetnym rytmem, dramaturgią, choreografią oraz zdjęciami. Pod tym kątem, w kontekście Gry o tron, może równać się z nim jedynie Hardhome, choć osobiście uważam, że realizując Battle of the Bastards, podniesiono wyżej poprzeczkę. Same widowisko cieszy jednak jeszcze bardziej dzięki temu, że razem z nim na nowo narodziła się Północ, jaką znamy z pierwszego sezonu serialu. Po doświadczeniach u boku Joffreya i Ramsaya Sansa stała się silniejsza zarówno od swojej matki, jak i ojca. Ucieleśnia ona w sobie wszystko to, co typowe dla rodu Starków, niemniej życie nauczyło ją, że ufność wobec drugiego człowieka może być czasem przywarą prowadzącą do upadku. Scena, w której ludy Północy uznają Snowa za Starka i przysięgają mu wierność, a Sansa z wyższością spogląda na Littlefingera, który usiłował zmanipulować ją przeciw bratu, jest bezcenna. Najpierw Ramsay, potem Littlefinger – Sansa w końcu jest w stanie uniezależnić się od wpływów innych i wziąć sprawy Starków w swoje ręce, choć drugi z wymienionych mężczyzn z pewnością da jeszcze o sobie znać.
***
Razem z szóstym sezonem Gry o tron została zatem wykonana naprawdę solidna praca, która pchnęła serial na odpowiednie tory. Ograniczenie niepotrzebnych dłużyzn do minimum, zamknięcie wątków, które od pewnego czasu dosłownie wołały już o zakończenie (chociażby wspominana tułaczka Daenerys czy sadystyczne gierki Ramsaya), oraz ustawienie pionków na szachownicy w taki sposób, który budzi nadzieję na prawdziwe widowisko w kolejnych odsłonach serii, sprawiają, że sezon szósty jest obecnie jedną z najlepszych, o ile nie najlepszą częścią serii. Wisienką na torcie jest natomiast powrót Ogara. Fajnie, że wróciłeś, Sandorze. Westeros bez Ciebie to jak Tyrion bez kieliszka wina.
korekta: Kornelia Farynowska