Najbardziej IRYTUJĄCE RZECZY W GWIEZDNYCH WOJNACH. Zestawienie i głosowanie

Gunganie (Jar Jar Binks)
Dżiar Dżiar ostatnio na propsie dzięki pewnej teorii, a i na co dzień w modzie – na hejtowanie rzecz jasna. Trudno znaleźć w Starych Wersetach bardziej znienawidzony przez fanów element. Ba! To wręcz symbol porażki papy Dżordża w nowym milenium, który dekadę wcześniej z pewnością otwierałby całą tę listę. Jednakże wyśrubowana do granic niechęć do tej postaci stała się nieco męcząca przez te wszystkie lata (a na chwilę obecną będzie ich już szesnaście). W dodatku nie można oprzeć się wrażeniu, że przysłania zdecydowanie większy problem, jakim są Gunganie per se.
Żyjące w bańkach pośród morskiej otchłani stwory niewiele różnią się w sumie od swojego upośledzonego brata. Co więcej, na tle wyraźnie sugerowanej niepełnosprawności umysłowej Binksa wypadają wręcz gorzej od niego. Owszem, on sam wkurza niemiłosiernie, lecz jego forrestopodobny stan niejako podświadomie każe się nad zwierzakiem choć trochę zlitować. Tymczasem jego jak najbardziej „normalni” pobratymcy mają dokładnie te same cechy podnoszące ciśnienie, wyglądają równie kuriozalnie, a dodatkowo ich szefu (który nazywa się… Boss Nass – srsly?) potrafi co pięć minut odwalić takie cuda na oficjalnym zebraniu:
Nie mam więcej pytań. Ani siły dla tego gatunku.
Gwiazda Śmierci
A raczej jej zastosowanie. Jak każą nam sądzić twórcy, to najgroźniejsza i najbardziej zaawansowana broń wszech czasów (i jednocześnie dom dla tysięcy, jak nie milionów ludzi, podludzi, nadludzi, droidów-myszy oraz nielegalnych emigrantów), która potrafi w ciągu sekund wszystko zamienić w pył gwiezdny. A jednak atakując mały księżyc z ostatnią bazą Rebeliantów, zaczyna powoli (chyba na wstecznym) okrążać planetę przed nim, choć wcześniej bez problemu i bez większych oporów unicestwiła w pełni zamieszkały i neutralny Alderaan. Potem Luke wysadza zresztą cały ten okrągły kram dzięki systemowi „wentylacji”, który najwyraźniej zaprojektował kuzyn Jar Jara. Niby dobrzy faceci wygrywają, a jednak można czuć się lekko oszukanym.
Myślałby kto, że Imperium wyciągnie przy tym wnioski z zaistniałej sytuacji, a tymczasem sequel Gwiazdy kończy jeszcze gorzej od poprzednika, bo nawet nie udaje się go w pełni dokończyć, gdy dokładnie ta sama grupka osób (w towarzystwie mówiących ryb i misiaczków) anihiluje ambitny projekt w jeszcze łatwiejszy sposób – i to mimo faktu, że zostali wciągnięci w pułapkę. Miniplaneta zostaje zatem rozwalona ponownie, a jej potencjał nigdy nie wychodzi poza majaczący na ciemnym niebie znak zła wszelkiego. Słabe. I kosztujące życie wielu Bothan…
Han strzela pierwszy?
W najbardziej oryginalnej z oryginalnych wersji pierwotnego filmu, jaki ochrzczono potem numerkiem IV, Han Solo podczas niespodziewanego spotkania z Greedo w kantynie po prostu zastrzelił zielonego łowcę głów, nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń. I spoko. Potem Lucas uznał najwyraźniej, że nie jest spoko, gdyż Han wychodzi tym czynem na chama solo (czytaj: trudniący się na co dzień przemytem, handlujący regularnie z gangsterami cwaniak nie był w sytuacji gardłowej odpowiednio honorowy – jak żyć?). Cyfrowo dodano więc moment, w którym to Greedo – gość, któremu zależy na dostarczeniu Hana żywego nie tylko z powodów materialnych, ale i praktycznych – wypala z blastera sekundę wcześniej i… nie trafia. Żenujące, szczególnie że broń wycelowana była bezpośrednio w młodego Harrisona Forda i nawet największy lamer zwyczajnie musiałby trafić (przy założeniu, że istotnie strzelał).
Sam ten fakt to wystarczający powód irytacji niejednego miłośnika Starych Łorsów. Paradoksalnie tym, co dodatkowo wzmaga owo zdenerwowanie, jest… złość fanów. W historii sagi nie ma chyba momentu wywołującego większy ból dupy u jego miłośników. Ból jak najbardziej zrozumiały, lecz wałkowany przez tak długi okres czasu, że sam w sobie zaczyna drażnić. Na dłuższą metę nie ma to przecież większego znaczenia, kto tak naprawdę wypalił z gnata jako pierwszy – liczy się to, kto wyszedł z pojedynku żywy. Poszczególnie części cierpią w dodatku na sporo znacznie poważniejszych mankamentów niż przedwczesna ejakulacja zielonym CGI. Jak to śpiewali w jednym z ostatnich, równie irytujących filmów Disneya: Let it go, let it go. Shut the fuck up and watch the show!
Nooooooooo!
Problem z cyklu: jak maksymalnie spieprzyć kluczowy moment, którego podbudowa trwała blisko trzydzieści lat (dowód w linku powyżej). Twórcy mieli pod ręką wszelkie potrzebne elementy, łącznie z kultowym, maksymalnie przefantastycznym głosem Jamesa Earla Jonesa i legendarnym, czar… ekhm, afro-amerykańskim kostiumem Vadera. A jednak ten mityczny bohater, abstrahując od jego przedmaskowych wcieleń, zostaje tu praktycznie sprofanowany. Nie tylko bowiem trudno przyjąć na klatę jego galaktyczny ból po stracie ukochanej i potomstwa (notabene kolejny moment, jaki z łatwością można by dodać do listy), ale i jest niemal niemożliwym odebrać daną scenę na serio. Vader wygląda tutaj (a raczej brzmi) nie jak zdewastowany bólem, mroczny Sith, lecz jak sześciolatek w kostiumie z Biedronki, któremu mama zabrała ostatnie ciasteczko za złe sprawowanie. Ma-sa-kra.
seriale animowane
Co jak co, ale do tego – jak i w sumie seriali w ogóle – Gwiezdne wojny nigdy szczęścia ani pomysłu nie miały. Dotychczas w tej kategorii powstały dwa sezony Ewoków, jednosezonowe Droidy, popularni, liczący sobie trzy serie (na których się zapewne nie skończy) Rebelianci oraz dwa różne podejścia do Wojen klonów. I wszystkie, bez wyjątku można określić słowami jedynie niecenzuralnymi, choć oczywiście każdy znajdzie swoich zwolenników (tak jak Zmierzch czy 50 twarzy Greya, zatem ten argument jest z miejsca inwalidą). Owszem, wszędzie znajdziemy jakieś pozytywy lub fajne momenty (na zasadzie konfrontacji ze słabą rutyną), lecz jeśli za dwadzieścia lat miałbym gdzieś szukać przyczyn swojego łysienia, to właśnie w tych animowanych kadrach, chamsko żerujących na popularności sagi.
Bez kitu – o Ewokach sporo z nas wolałoby zapomnieć już w Powrocie Jedi (patrz kilka punktów wcześniej), a co dopiero męczyć się z nimi w cotygodniowych odcinkach. Roboty same sobie odpowiedziały na zapotrzebowanie, kiedy zdjęto je z anteny przedwcześnie, a pozostałe przykłady miotają się pomiędzy infantylizmem w poważnych zagadnieniach a idiotycznymi rozwiązaniami akcji i słabymi postaciami. I absolutnie każdy z tych tytułów jest tak paskudnie narysowany, że gdybym był siedmioletnim szkrabem, to pewnie co noc budziłbym się oblany potem na jedno wspomnienie o nich (szczęśliwie z pomocą psychologa udało mi się uniknąć moczenia łóżka w wieku dorosłym, choć nadal muszę brać tabletki).
Na pocieszenie pozostają tylko klasowe mariaże Jedi z klockami Lego, lecz duńska marka na tyle dobrze weszła ze swoim niegłupim humorem we wszelkie możliwe światy (polecam ich znakomite interpretacje superbohaterów z Batmanem na czele), że trudno jednoznacznie zaliczyć żółte ludziki bez kciuków do gwiezdno-wojennego kanonu, który tym samym nie unika porażki.
Yoda
Nie lubię miszcza Jodyny. Albo nie, zaraz – inaczej. Zawsze podchodziłem do niego jak do dziadków, rodziców i innych członków rodziny, którzy wpadają na święta, w międzyczasie dzwoniąc non-stop. Czyli jest jak najbardziej spoko w małych dawkach i odpowiednich odstępach czasowych. Aczkolwiek nawet i wtedy potrafi budzić mieszane uczucia. Takim momentem jest na przykład scena jego pierwszego spotkania z Luke’iem, któremu bez powodów zaczyna przetrzepywać dobytek, jest zafascynowany znalezioną pośród gratów latareczką i zachowuje się jak rozpuszczony przedszkolak, gdy R2-D2 chce mu ją odebrać. A mowa przecież o prawie dziewięćsetletnim mistrzu Jedi, który stał kiedyś na czele całego zakonu, walczył w wojnach klonów i generalnie ma taką historię, że mucha nie siada. WTF?
Wątpliwy i mocno denerwujący jest też jego sposób wysławiania się. Zdania poukładane w taki sposób, że nie wiadomo, czy właśnie dostaliśmy radę, czy pytanie; wypowiadane również z manierą sugerującą albo wadę szarych komórek, albo celową złośliwość – i jedno, i drugie kompromitują troszkę takiego kozaka, który miał kilka ładnych stuleci, by oduczyć się podobnych nawyków. C’mon! Stallone potrafił w kilka dekad przestać bełkotać, mistrzuniu! Dodajmy do tego jego flegmatyczny sposób bycia i ciut za mocno wspomagane komputerem występy w epizodach I-III, a otrzymamy doskonały przykład ikonicznej postaci, która przez większość ekranowego jestestwa wypada niczym najlepszy dziadek na świecie, ale przy dłuższej znajomości potrzebny mu regularny zapas Snickersów, bo gwiazdorzy na potęgę.
zmiany Lucasa
Temat ten poruszyłem już we wcześniejszych zagadnieniach, jednak problem jest na tyle alarmujący i głęboki, że nie można uniknąć z nim bezpośredniej konfrontacji. Oto bowiem jeden z najbogatszych ludzi świata, ojciec założyciel, który ma do dyspozycji wszystkie możliwe technologie na skinięcie ręki, marnuje swoje zasoby oraz, co gorsza, czas swój i nasz, na idiotyczne poprawki nikogo nie interesujących detali (jak powieki Ewoków, wciskanie w każde możliwe miejsce podobizny Anakina z nowej trylogii czy R2-D2 nagle schowany za skałami, za którymi nie miał prawa i okazji się zmieścić), przy jednoczesnym, ordynarnym pomijaniu niedoróbek faktycznie się liczących (regularnie zmieniający się kolor miecza świetlnego) i detali pokroju naturalnych barw, oświetlenia i faktury obrazu. Obczajcie to:
Boli to tym bardziej, że pierdoły te są obecnie na porządku dziennym, a dziewicze wersje filmów zostały przez Lucasa de facto zablokowane (bo zupa była za słona, czy coś). Począwszy od ponownego wypuszczenia oryginalnej trylogii do kin w 1997 roku (kiedy to poprawiono kilka technicznych wpadek i dodano parę mało znaczących scen), kolejne zmiany stały się niemalże rokroczną tradycją i dziś niemożliwym jest zakup niczym nieskalanej edycji (wydanie Blu-Ray w polskiej wersji nie ustrzegło się byków nawet na okładce – być może celowych, ku przestrodze). I to w czasach, gdzie praktycznie co druga produkcja filmowa ukazuje się na domowym rynku w kilku różnych wydaniach, z których każdy może sobie wybrać tę, która najbardziej go interesuje. O co kaman?
Spytajcie fanów, którzy przez tak radykalne podejście postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i partyzanckimi metodami odświeżyli legendę lepiej niż jej twórcy. Despecialized Edition do znalezienia w odmętach internetu. A tymczasem Lucasowe fanaberie to mój niechlubny numero uno tej odsłony Serii z automatu – i to taki, po którym istotnie ma się ochotę wyjść i postrzelać. Najlepiej do Gungan trzymających się za ręce z Ewokami na pokładzie Gwiazdy Śmierci, po której przemyka animowany Han krzyczący Nieeeeeee!, jeszcze zanim zrobi to Annie.
bonus:
Star Wars Holiday Special
Oh, hell no!
Nie będę nawet zaczynał tematu, od którego wszyscy powinni się trzymać z daleka – wtedy i, szczególnie, teraz. Zostaliście ostrzeżeni na sam koniec.
A tymczasem żegnam umiarkowanie ciepło z przelotnymi opadami.
[socialpoll id=”2477050″]