SZYBKA PIĄTKA #55. Najbardziej patetyczne sceny w historii kina
Niektórzy to lubią. Ten moment, w którym na wietrze powiewa w slow motion olbrzymia flaga, nasz hiroł dumnie staje na jej tle z podniesionym czołem, napiętymi bicami, arsenałem broni u boku (względnie kobietą z arsenałem) i w napuszony sposób wypowiada do stojących poniżej tłumów płomienną przemowę ku pokrzepieniu serc. A czasem nic nie mówi, bo wystarczy, że spojrzy lub zasalutuje i na wszystkich od razu spływa fala patriotyzmu. Patos – młyn na wodę epickich widowisk kinowych i zarazem ostateczna granica cierpliwości widowni. Czyńmy honory!
Jacek Lubiński
1. Każda scena poza bombardowaniem (Pearl Harbor) – Michael Bay to mistrz patetycznej wizualizacji. Tutaj przechodzi sam siebie, nawet ze scen miłosnych czyniąc patriotyczny obowiązek. Ba! Same zwiastuny, plakaty i teledysk do tego filmu są nadęte niczym balony Jokera z Burtonowskiego Batmana.
2. Przemowa ku chwale ludzkości (Dzień niepodległości) – jedna z największych przemów motywacyjnych w dziejach i Bill Pullman u szczytu popularności. Jest powiewająca flaga, są salutujący żołnierze, górnolotne słowa, jest Ameryka stojąca na czele wszystkich narodów świata, są oklaski, łzy, odpowiednio rozbuchana muzyka i nadzieja zmieniająca się w paliwo do dalszej walki. Do pełni szczęścia zabrakło jedynie telewizyjnej relacji na żywo, która na naszych oczach zmieniłaby serca kosmicznych najeźdźców w roztapiające się od miłości masło.
3. Mecz/pojedynek życia (jakikolwiek film sportowy) – ten moment, w którym wycieńczona, przegrywająca drużyna i/lub dostający srogie baty zawodnik są na skraju psychiczno-fizycznego załamania, lecz dzięki przemowie trenera/retrospekcji z przeszłości/przypomnieniu sobie ostatnich słów umierającego ojca lub widoku ukochanej lub widoku martwej ukochanej/wspomnieniom dzieci, których nie mogą zawieść/nagłej wizji przyszłości bądź w wyniku boskiej interwencji zbierają się w sobie i w pięć minut odmieniają swój los, wygrywają wszystko, zyskują szacunek przeciwnika i stają się nie tylko mistrzami, lecz także ikonami dla swoich następców. To właśnie patos czystej krwi.
4. Finałowa bitwa (Ostatni samuraj) – Edward Zwick to ekspert od napuszonych, widowiskowych sekwencji i tutaj osiąga pod tym względem apogeum. Scena, w której grupa samurajów pod “dowództwem” Toma Cruise’a napiera na przeważające siły wroga, a następnie szatkowana jest karabinami maszynowymi w zwolnionym tempie (i mimo to atakuje dalej, a sam Tomek przeżywa) to dokładnie ta chwila z rodzaju “co za dużo, to niezdrowo”.
5. Ostatni atak (Chwała) – ten sam reżyser, podobny motyw, bliźniacza konwencja, tylko film starszy oraz bliższy historycznej prawdzie. Być może dlatego finał Chwały jest ciut bardziej zjadliwy od poprzednika, a pod wieloma względami także przejmujący. Co nie zmienia faktu, że patos wiadrami wylewa się z tej sekwencji.
Maciej Niedźwiedzki
1. Otwarcie finałowego pojedynku (Gladiator) – podniosła muzyka Zimmera, spadające z nieba krwistoczerwone płatki róż, oślepiajace światło i dwaj wielcy rywale: Maximus i Commodus. Otwarcie finalnego pojedynku w Gladiatorze to patos w stanie czystym. Wizualna potęga i wywołującą ciarki ścieżką dźwiękowa to za każdym razem prawdziwa uczta dla oczu i uszu. Kino czasami bywa większe niż życie.
2. “My name is…” (Gladiator) – nie może dziwić, że Commodusowi aż jeżą się włosy na głowie, gdy Maximus zdejmuje kask i wyczerpująco przedstawia się. Gdy z wściekłością i pasją wymawia każde pojedyncze słowo, cesarz zaczyna maleć do rozmiarów robaka. Robaka, który nie ma pojęcia jak się zachować w obliczu kolosa-gladiatora. To jedna z najmocarniejszych scen w historii kina. Jej wyjątkowość polega na tym, że w całości jest ona skupiona na twarzy Russella Crowe’a. Nie potrzebne były jakiekolwiek inne efekty i dodatki. Już sam ten monolog wart był Oscara. Jeśli Red Bull dodaje skrzydeł, to ta scena jest jak odrzutowiec na wyłączność.
3. “Bracia, nasze czyny za życia brzmią echem w wieczności.” (Gladiator) – tym razem zapowiedź bitwy w Germanii. Russell Crowe w Maximusie skupił tyle energii, mocy i charyzmy, że prawie wylewają się one z ekranu. Ridley Scott stopniowo buduje napięcie, przygotowuje widza do brutalnej jatki w błocie i śniegu. Gdy wszystko wydaje się już być na miejscu, do głosu dochodzi główny bohater i jego krótka motywująca przemowa. Dopiero wtedy osiągamy punkt kulminacyjny i aż sami chcemy dokonać czegoś wielkiego. In this life or the next.
4. Końcowy monolog Jamesa Gordona (Mroczny Rycerz) – wzruszające i podniosłe zakończenie. Poświęcenie Batmana nabiera wagi. Mroczny Rycerz to prawdziwy heros, którego teraz poznajemy od nowej strony. Nolan w kapitalnej montażowej sekwencji oddaje złożoność sytuacji, w jakiej znalazł się Człowiek Nietoperz. Pojmanie Jokera wiąże się z szeregiem niepowodzeń, klęsk i porażek. To bohater, który naprawdę może cierpieć. Tak fizycznie, jak i mentalnie. Właśnie te uczucia są esencją patosu. Odpowiedni klimat wzmacnia również doskonały, słyszalny w tle motyw muzyczny.
5. Mozart i Salieri – komponowanie Requiem (Amadeusz) – już sam utwór Mozarta ma w sobie gigantyczne pokłady patosu. Film dodaje do niego przejmujący psychologiczny konflikt dwóch kompozytorów – napędzany nienawiścią, zazdrością, obsesją i fascynacją – oraz ponurą oprawę wizualną. W powietrzu unosi się śmierć a świat okrywają mgła, deszcz i mrok. Z ogromną siłą wybrzmiewa każda pojedyncza nutka, a emocjonalna kompleksowość sprawia, że scena ta staje się wręcz metafizycznym doświadczeniem.