search
REKLAMA
Ranking

Ranking filmów z Bondem. Jamesem Bondem

REDAKCJA

26 października 2012

REKLAMA

James Bond, ikona popkultury, obchodzi w tym roku swoje 50-te urodziny. Jednak dziarski staruszek nigdy jeszcze nie czuł się tak dobrze. Okupując ciało Daniela Craiga i mając za kamerą wizjonera Sama Mendesa, legitymujący się licencją na zabijanie i świetnym gustem agent 007 powraca dziś na kinowe ekrany w „Skyfall”.

Niebo wali się na jego głowę, a redakcja KMF prezentuje wam wyniki plebiscytu, który ogłosiliśmy kilka tygodni temu. Zabawa cieszyła się dużą popularnością, dzięki czemu z dumą prezentujemy wam ranking filmów z najlepszym agentem pracującym w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości – który mógł powstać tylko dzięki waszemu zaangażowaniu.

Jaki film znalazł się na szczycie i dole listy? Która era w dziejach przygód 007 szczyci się najlepszymi filmami? Jaki aktor zdominował wybory najlepszego odtwórcy roli Bonda? Czy klasyka ustąpi miejsca współczesnej wizji? Zapraszamy do sprawdzania listy i zapoznania się z komentarzami członków redakcji KMF.

 

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

22. W TAJNEJ SŁUŻBIE JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI

Reżyseria:  Peter R. Hunt

Rok produkcji:  1969

Jakub Koisz: Lubię Bonda z George’em Lazenbym, możecie się ciskać, ale lubię i lubił będę. Jego agent 007 to wysportowany, nieco młodszy niż Connery i naprawdę zabójczo przystojny mężczyzna, który wskoczył w buty Bonda dokładnie wtedy, gdy był potrzebny. Ian Fleming zawsze widział Jamesa Bonda jako mężczyznę przypominającego wczesnego Cary’ego Granta – niekoniecznie brutalnego, ale mimo wszystko męskiego i będącego bardziej w stylu detektywa niż dystyngowanego kobieciarza. Grant był znany ze swojego przedziałku na brodzie. Lezenby ma przedziałek równie głęboki, nadawał się.

Ale poważnie. „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” to najbardziej wierna adaptacja powieści Fleminga, która rozpoczęła tradycję (później nieco zapomnianą) pokazywania Bonda jako człowieka cierpiącego i zakochanego. Ciężko mi, gdy słyszę, że Lazenby był najgorszym Bondem i dobrze się stało, że szybko wyleciał z gry (krytykanci widocznie nie wiedzą, że zrobił to na własne życzenie, mógł bowiem zagrać aż w siedmiu kolejnych filmach). Prawdą jest również, że Lazenby uważa odejście z serii za największy błąd swojego życia. „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” ogląda się dobrze nawet dzisiaj i widać na ekranie, że Lazenby był miłośnikiem sportu: miał czarny pas w karate, uwielbiał wyścigi samochodowe, jazdę konną, narciarstwo. Producenci wykorzystali jego zdolności w tej bondowskiej odsłonie, szkoda jednak, że nie wsparli jego kariery, bo mimo iż nie był posiadaczem zawadiackiego uśmiechu Connery’ego, poradził sobie z rolą zaskakująco dobrze.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

21. ŚMIERĆ NADEJDZIE JUTRO

Reżyseria:  Lee Tamahori

Rok produkcji:  2002

Krzysztof Walecki Crash” : Jeden z najbardziej niedorzecznych bondów w historii serii. Wszystkiego jest tu za dużo – cytatów i nawiązań do poprzednich części (wszakże to jubileuszowy, dwudziesty film), gadżetów i fantastyki (klinika transplantacji DNA, niewidzialny samochód), nawet scen akcji, które powinny być krótsze. Za mało natomiast jest sensu i dramatyzmu, co dziwi, po znakomitym prologu, w którym James Bond zostaje schwytany i torturowany. 14 miesięcy później zostaje wymieniony za wrogiego szpiega, tylko po to, aby być posądzonym o zdradę. Nasz ulubiony agent postanawia oczyścić swe imię, i bardzo szybko trafia na ślad niejakiego Gustava Gravesa, multimilionera, posiadacza kopalni diamentów. Dobry przeciwnik jest ważny – tu go nie ma. Graves jest tak nieciekawym bohaterem, że grający go Toby Stephens nawet z twarzą Anthony Hopkinsa niewiele by zdziałał. Panie mamy dwie – Halle Berry tylko ładnie wygląda, za to Rosamund Pike jest dużo ciekawsza jako, co rusz zmieniająca fronty, Miranda Frost. I to jest ten odcinek, do którego piosenkę napisała Madonna.

Szkoda, że ostatnia część z Brosnanem jest taka słaba. Po dwóch pierwszych, znakomitych „Bondach”, trafiły mu się dwa niezbyt dobre, przywodzące na myśl najgorsze dokonania Rogera Moore’a. Ale tam gdzie jedni widzieli koniec serii, inni dostrzegli szansę na zmianę, i to nie tylko aktora. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bowiem następny film o przygodach agenta 007, jak się miało okazać, odbuduje nadszarpniętą markę i przywróci jej dawną chwałę.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

20. QUANTUM OF SOLACE

Reżyseria:  Marc Foster

Rok produkcji:  2008

Maciej Poleszak „Ciuniek”: Drugie spotkanie z Danielem Craigiem w roli 007 nie znalazło się niemal na samym dnie naszej listy dlatego, że jest to film zły. “Quantum of Solace” trafiło tu dlatego, że było jednym z największych rozczarowań 2008 roku. “Casino Royale” podobało się chyba wszystkim, co będzie widoczne w wyższej części zestawienia. Jeśli było inaczej, to w dużej części przypadków powodem takiego stanu rzeczy mogła być zwykła pomyłka – ktoś włożył do odtwarzacza DVD płytkę z filmem z 1967 roku pod tym samym tytułem i cóż… zraził się. Wszyscy liczyli na to, że Bond nr 22 będzie taki sam jak poprzednik, tylko bardziej. Okazało się jednak, że twórcy zagrali zachowawczo, zamiast pociągnąć formułę jeszcze dalej w stronę wytyczoną przez “Casino Royale”, w wielu aspektach postanowiono zbliżyć się do konwencji “klasycznego” Bonda. Często były to szczegóły i szczególiki: zabawne i dwuznaczne nazwisko dziewczyny, wyposażenie głównego bohatera w pistolet, którego używał jeszcze Connery, nawiązania do “Goldfingera”… Znalazło się też parę bardziej znaczących rzeczy takich jak ten nieszczęsny spadochron, który otwiera się metr nad ziemią, albo zbudowany najwyraźniej z materiałów wybuchowych hotel na środku pustyni. Nie jest to jeszcze tajna baza w kraterze wulkanu, ale trudno pozbyć się wrażenia, że przedobrzono z efekciarstwem i “fajnością”.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

19.

MOONRAKER

 

Reżyseria:  Lewis Gilbert

Rok produkcji:  1979

Jakub Piwoński „Piwon”: Jeśli chce się czerpać przyjemność z oglądania tej części przygód agenta 007, trzeba do niej podejść z dużym przymrużeniem oka. “Moonraker” uchodzi bowiem za najbardziej absurdalny odcinek serii, a zasłużył sobie na to miano nie bez powodu. Za sprawą udanej misji lądownika Apollo 11 (1969 r.), marzenia o eksploracji kosmosu nigdy nie były tak nasilone jak w latach 70. Odpowiedzią na nie, była kolejna fala popularności gatunku science fiction, przenikająca zarówno literaturę jak i film. Dość niespodziewany sukces kasowy pierwszej odsłony sagi „Gwiezdnych Wojen”, ostatecznie skłonił twórców nowego Bonda do przeniesienia jego przygód w nowy obszar fabularny. Co ciekawe książkowy odpowiednik filmu “Moonraker”, co prawda także traktował o tajemniczym zniknięciu promu kosmicznego, ale w celu jego odnalezienia James Bond nie wybierał się aż w przestrzeń pozaziemską. Wyraźnie więc widać, że wprowadzenie zmian podyktowana były ulegnięciu popularnym wówczas tendencjom. Czy wyszło to filmowi na dobre? Krytycy, a co gorsza także widzowie, pozostają wobec tej części bezlitośni. „Moonraker” wygrywa w rankingach na najgorszą część cyklu. Jednak osobiście postrzegam ją wyjątkowo mile. Głownie dlatego, że pod fantastyczną powłoką to wciąż ten sam Bond, z humorystycznym i zdystansowanym Moorem, dobrze rozpisanym ale do szpiku złym przeciwnikiem, ze źle rozpisaną ale dobrze wyglądająca dziewczyną, i z „Buźką”, który tym razem postanawia się nawrócić. To trochę szalona część, która swoimi pomysłami próbowała przebić się przez skostniały schemat opowiadania o agencie 007.  A że science fiction? Cóż, zapytam w ten sposób- który Bond nie ma wątków fantastycznych?

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

18.

DIAMENTY SĄ WIECZNE

 

Reżyseria:  Guy Hamilton

Rok produkcji:  1971

Jakub Piwoński „Piwon”: Po (niesłusznie) źle przyjętym, zarówno przez widzów jak i krytyków, filmie „W tajnej służbie jej królewskiej mości” z Georgem Lazenbym w roli głównej, twórcy nowego Bonda postanowili powrócić do sprawdzonych metod. Na stołku reżyserskim ponownie zasiadł Gay Hamilton, wcześniej odpowiedzialny za cieszącego się u fanów dużym uznaniem „Goldfingera”. Z kolei do roli agenta 007, po długich pertraktacjach, których rezultatem była  rekordowa jak na tamte czasy gaża 1,25 ml $, powrócił Sean Connery. Rezultat ich pracy nie należy jednak do najlepszych. Film „Diamenty są wieczne”, co prawda spełnia podstawowe prawa serii, ale zdaję się mu czegoś brakować. Fabuła jest nieco chaotyczna, przez co trudno jest się w niej odnaleźć, a jeszcze trudniej zaangażować. Seansu nie umilają także sekwencje akcji, których raz, że jest jak na lekarstwo, a dwa, że niczym specjalnym się nie wyróżniają (w obronę wezmę tylko pościg ulicami Vegas). Nie sprawdza się także czarny charakter, Ernst Stavro Blofeld, któremu już po raz trzeci scenarzyści dali szansę na wprowadzenie w życie szaleńczego, śmiercionośnego planu o zasięgu globalnym. Postać ta może i miała w sobie potencjał do tego by wykorzystać ją ponownie, ale nie tak nieumiejętnie, nie w wykonaniu aktora, który wcześniej, w „Żyje się tylko dwa razy” zagrał (dobrą) postać Dikko Hendersona! Dodatkowe wątpliwości w trzeciej „wersji” Blofelda, rodzi fakt posiadania przez niego włosów, gdyż jak wiadomo, w dwóch poprzednich filmach jest wyraźnie łysy, co stanowi jego cechę charakterystyczną. Ponadto głównego antagonistę tym razem wspiera swymi działaniami dziwna para zabójców-gejów, która wydaje się jednym z bardziej chybionych pomysłów scenariuszowych, gdyż rażą groteskowością. Z szeregu wad wyłania się jednak znacząca zaleta. „Diamenty są wieczne” charakteryzuje humorystyczna tonacja – pod tym względem niewątpliwie plasuje się w czołówce serii. Zaleta szczególnie uwidacznia się w kwestiach Connery’ego, które poniekąd stanowią zapowiedź tego, co zostanie znakiem rozpoznawczym jego następcy, Rogera Moore’a – humor i dystans do granej postaci. Nie mogę także pominąć naturalnego wdzięku bijącego od dziewczyny Bonda, granej tym razem przez Jill St. John. To chyba jedna z ładniejszych odtwórczyń tej roli. Nie pozwólcie sobie jednak na to, by jej urok odwrócił waszą uwagę od ogólnego wrażenia nijakości tej części przygód naszego ulubionego agenta. Niestety.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

17.

OPERACJA PIORUN

Reżyseria:  Terence Young

Rok produkcji:  1965

Szymon Pajdak Arahan : Czwarty oficjalny film o przygodach Jamesa Bonda w którym także po raz czwarty z rzędu zagrał Sean Connery. Emilio Largo z organizacji SPECTRE porywa bombowiec z dwoma głowicami nuklearnymi na pokładzie. Jeżeli rząd nie zapłaci 100 mln funtów okupu to bomby zostaną zdetonowane. Zagrożone są miliony istnień, jednak agent 007 trafia na ślad skradzionej broni. Film nie do końca się udał, przede wszystkim dlatego, że jest bardzo nierówny. Zdarzają mu się dłużyzny, przez co tempo siada zdecydowanie za często. Jest w nim też zbyt dużo niedociągnięć, z których najbardziej raziły mnie: łódka pływająca z niesamowitą prędkością oraz sztuczny pies.  Obraz broni się jednak fantastycznymi efektami – wodna sekwencja walki w końcówce (Oscar w 1966 roku) oraz świetną muzyką Johna Barry’ego, a także niezłym aktorstwem, chociaż trzeba przyznać, że Adolfo Celi delikatnie szarżuje, przez co jego postać sprawia wrażenie nieco groteskowej. Warto wspomnieć, że przez wiele lat „Operacja Piorun” była jednym z najbardziej kasowych filmów o przygodach Jamesa Bonda, chociaż można to zrzucić na falę fascynacji pierwszymi obrazami. Ciekawostką jest również to, że w tej produkcji znajduje się jedna z najsłynniejszych wpadek związanych z serią – zmiana koloru maski tlenowej. Jest to jeden ze słabszych filmów z Seanem Connerym, czuć w nim lekkie zmęczenie materiału oraz spadek formy, ale jako kino stricte rozrywkowe sprawdza się wyśmienicie.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

16.

OŚMIORNICZKA

 

Reżyseria:  John Glen

Rok produkcji:  1983

Szymon Pajdak Arahan : Szósty, a zarazem przedostatni film w którym Roger Moore wciela się w postać Jamesa Bonda. Fabuła kręci się wokół radzieckiego Generała Orlova, który za plecami swojego rządu chce wywołać trzecią wojnę światową. Środki na realizacje  szalonego przedsięwzięcia chce pozyskać ze sprzedaży carskich klejnotów na zachodzie. W całą sprawę zamieszana jest tajemnicza indyjska księżniczka zwana „Ośmiorniczką”.  Sam obraz, mimo że efektowny, to nie zalicza się do czołówki filmów z agentem 007. O ile historia jest ciekawa i wciągająca to sposób jej przedstawienia pozostawia wiele do życzenia. W filmie zdecydowanie przesadzono z humorem, który momentami totalnie nie pasuje do ogólnego klimatu serii. Bond w wykonaniu Moore’a zawsze stąpał po cienkiej linii i balansował na granicy komedii, jednak tym razem zdecydowanie przesadził. Agent uciekający na lianach (krzycząc przy tym jak Tarzan) czy przebierający się za klowna i goryla to obrazy, które trudno kupić. Aktorsko jest nieźle, widać jednak, że Roger Moore ma już swoje lata i mimo tego, że nadal jest czarujący i bardzo się stara to scenariusz skutecznie mu wszystko utrudnia. Dobrze broni się natomiast strona techniczna produkcji z niezłymi efektami i pięknymi, egzotycznymi plenerami kojarzącymi się z Bollywood, wszak większa część akcji dzieje się w Indiach. Film pomimo wielu wad ogląda się jednak bardzo przyjemnie i z całą pewnością warto się z nim zapoznać.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

15. ŚWIAT TO ZA MAŁO

Reżyseria:  Michael Apted

Rok produkcji:  1999

Szymon Pajdak ArahanNie cierpię Brosnana jako Bonda, a mimo to bardzo lubię ten film. Plasuje się nawet dosyć wysoko w moim osobistym rankingu przygód agenta 007. Fabuła niby standardowa, ale obfitująca w ciekawe zwroty akcji i całkiem niezłą dramaturgię. Podobało mi się rozbudowanie osobowości naszego agenta. Widać, że Michael Apted zrobił film poważniejszy niż poprzednie części. Piękna Sophie Marceau z miejsca staje się najciekawszą postacią kobiecą w całej serii, będąc przyjemną odskocznią od fatalnej roli Denise Richards. Ciekawy jest czarny charakter, kreowany przez świetnego Roberta Carlyle, który poprzez uszkodzenie pewnej części mózgu nie odczuwa bólu. Oprócz tego jest w miarę standardowo (chociaż trzeba uczciwie przyznać, że film unika efekciarstwa): pościgi, gadżety, itp. Warto dodać, że jest to jeden z najbardziej erotycznych Bondów, z mnóstwem seksualnych aluzji, moralnie dwuznaczny, mający kilka naprawdę gorących momentów (scena na krześle). Jednak kobieta nie została sprowadzona tutaj jedynie do seksownego ozdobnika. Jest równorzędnym partnerem i pomocnikiem. Warto odnotować, że w obrazie pojawił się John Cleese jako pomocnik Q – R. Bardzo dobra jest piosenka z czołówki w wykonaniu zespołu Garbage, która ocieka wręcz Bondowskim klimatem.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

14.

TYLKO DLA TWOICH OCZU

Reżyseria:  John Glen

Rok produkcji:  1981

Szymon Pajdak Arahan : Na morzu śródziemnym tonie okręt „Święty Jerzy” na pokładzie którego znajduje się ściśle tajny nadajnik ATAC, który nie może wpaść w ręce Rosjan. James Bond otrzymuje od M rozkaz zajęcia się tą sprawą. Film jest niesamowicie przyjemną odmianą w stosunku do “Moonrakera”, który uważany jest za jeden z najgorszych, jeżeli nie najgorszy odcinek przygód agenta MI6. Fabuła jest poważniejsza, brak w niej żartów (wyjątkiem jest końcówka z Margaret Thatcher)  i przesadzonych gadżetów, pojawiają się nawet elementy dramatyczne. Świetnie nakręcone zostały sekwencje akcji: początkowy pościg w Citroenie, fantastyczne sceny ucieczki w austriackich górach łącznie ze słynnym skokiem narciarskim wykonanym w zjazdówkach, aż wreszcie finałowa walka rozgrywająca się w niesamowitych krajobrazach greckich Meteorów. Roger Moore przestał błaznować i zagrał najlepiej ze wszystkich filmów o przygodach agenta 007 w jakich brał udział, a  Carole Bouquet do tej pory uważam za jedną z najbardziej wyrazistych partnerek Bonda. Na spory plus również muzyka, która idealnie komponuje się z obrazem. Można oczywiście wytknąć filmowi kilka wpadek, jak np. ta w której rekin przepływa obok krwawiącego bohatera, ale nie zmienia to faktu, że „Tylko dla Twoich oczu” to bardzo udana produkcja.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

13.

ZABÓJCZY WIDOK

Reżyseria:  John Glen

Rok produkcji:  1985

Krzysztof Walecki Crash : Pożegnanie Rogera Moore’a z cyklem w naprawdę dobrym stylu. Po koszmarnej „Ośmiorniczce”, najgorszej części w historii Bonda, gdzie główny bohater przebiera się za klauna i walczy m.in. z grupą akrobatów, „Zabójczy widok” znów przywraca wiarę w agenta 007. Film ma ciekawą fabułę, jest dynamicznie opowiedziany, a kilka scen mocno zapada w pamięć, zwłaszcza sekwencja w kopalni, w której czarny charakter bezlitośnie, ale i z frajdą, rozstrzeliwuje robotników przy pomocy uzi. W ogóle, już dawno nie trafił się tak psychopatyczny przeciwnik dla Bonda. Max Zorin to zmodyfikowany genetycznie szaleniec chcący zrównać z ziemią Dolinę Krzemową dla własnych korzyści – a Christopher Walken wydaje się stworzony do grania takich łotrów. Sam Moore wywiązuje się ze swojej roli bezbłędnie, lecz mają rację wszyscy ci, którzy twierdzą, że był on już wtedy za stary na agenta Jej Królewskiej Mości.

Poza tym, jest to pierwszy bond z lat 80-tych, który faktycznie tę dekadę reprezentuje – poprzednie były jakoś dziwnie zawieszone w czasie, również realizacyjnie bliższe poprzedniemu dziesięcioleciu. Tymczasem „Zabójczy widok” (co zaskakujące, nakręcony przez Johna Glena, twórcę dwóch wcześniejszych części), czy to dzięki szybszej akcji, czy to dzięki piosence Duran Duran, czy to przez udział popularnej wtedy Grace Jones, można w końcu skojarzyć z epoką MTV.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

12.

W OBLICZU ŚMIERCI

Reżyseria:  John Glen

Rok produkcji:  1987

Grzegorz Fortuna „Motoduf”: Różnica między „Zabójczym widokiem” a „W obliczu śmierci” jest niemal tak samo wielka jak między „Śmierć nadejdzie jutro” a „Casino Royale” – pod koniec lat osiemdziesiątych seria o Bondzie zmieniła kierunek o całe 180 stopni, puszczając w niepamięć wyczyny blisko sześćdziesięcioletniego, dowcipkującego Rogera Moore’a, który odszedł na zasłużoną emeryturę. Bond w wykonaniu Timothy’ego Daltona jest poważny, momentami wręcz spięty i zdecydowanie bardziej realistyczny, a do tego przez prawie cały film pozostaje wierny jednej kobiecie. Solidny, dobrze rozpisany scenariusz zakorzeniono we współczesności (mniejszy nacisk położono na wygasającą Zimną Wojnę, większy na konflikt ZSRR i Afganistanu), jednocześnie odnosząc się do literackich korzeni Bonda – pojawia się tu między innymi znana z pierwszej powieści o agencie 007 organizacja SMERSZ i postać agenta CIA Felixa Leitera, który współpracuje z głównym bohaterem.

„W obliczu śmierci” do dziś ogląda się bardzo dobrze, głównie dzięki rewelacyjnemu Daltonowi i fantastycznym, pomysłowym scenom akcji – jak choćby tej, w której Bond ucieka przed strzelającymi do niego żołnierzami na… futerale od wiolonczeli! Wielka szkoda, że Timothy Dalton postanowił zrezygnować z roli już po dwóch filmach, mam wrażenie, że z jego udziałem seria mogłaby się ciekawie rozwinąć.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

11.

ŻYJE SIĘ TYLKO DWA RAZY

Reżyseria:  Lewis Gilbert

Rok produkcji:  1967

Krzysztof Walecki Crash : Gdybym miał wybrać jeden tytuł z ery Connery’ego i Moore’a, który uważam za idealny film o Bondzie byłby to „Żyje się tylko dwa razy”. Jest to jedna z najbardziej widowiskowych przygód 007, który tym razem zawitał do Japonii, aby zmierzyć się ze swym arcy-wrogiem, Blofeldem. W filmie Lewisa Gilberta jest wszystko – świetne zawiązanie akcji (prolog z kosmicznym porwaniem, ilustrowany posępną muzyką Johna Barry, robi kolosalne wrażenie), szybka akcja, masa gadżetów oraz epicki finał, który w przeciwieństwie do wcześniejszej „Operacji Piorun”, nie dłuży się niemiłosiernie, choć skalę ma podobną. Sam Bond wydaje się w tej części mniej efektowny i nieco wyciszony. Bez obaw, to nadal twardy i zabójczo skuteczny agent, lecz najwyraźniej w Kraju Kwitnącej Wiśni jego oschłość została zastąpiona bardziej romantyczną naturą. Tytułową piosenkę tym razem wykonuje Nancy Sinatra, i ze wszystkich bondowskich ballad ta jest moją ulubioną.

„Żyje się tylko dwa razy” może jednak razić w odniesieniu do poprzednich części nadmiernym efekciarstwem i niedorzecznościami, które wraz z kolejnymi odsłonami stały się znakiem firmowym cyklu. Poza porwaniami statków w kosmosie mamy tu również tajną bazę SPECTRE ukrytą w wulkanie, basen z piraniami, oddział ninja, który pomaga Bondowi pod koniec filmu, oraz samego Ernsta Stavro Blofelda w mistrzowskim wykonaniu Donalda Pleasenca, z nieodłącznym białym persem. A jednak to wszystko zupełnie nie razi, dzięki czemu formuły nie trzeba będzie zmieniać aż do „Casino Royale”.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

10.

JUTRO NIE UMIERA NIGDY

Reżyseria: Roger Spottiswoode

Rok produkcji:  1997

Jakub Piwoński „Piwon”: Jedną ze szczególnych cech filmów traktujących o przygodach agenta 007, jest skryte komentowanie problemów czasów współczesnych. Seria, która stanowi sztandarowe osiągnięcie powszechnej popkultury, sama przeplata w sobie treści zajmujące ważne miejsce w dyskusji o losach świata. Najważniejsze z nich z reguły odbijają się w szaleńczych planach głównego antagonisty Bonda. Idąc tym tropem, można powiedzieć, że „Jutro nie umiera nigdy” stanowi zgrabny pamflet na społeczeństwo informacyjne, zdominowane przez media masowe. W odcinku tym bowiem, Bond musi zmierzyć się z magnatem medialnym, Elliotem Carverem, który poprzez manipulację informacjami, chcę wywołać konflikt zbrojny o szerokiej skali.  Gdyby nie współczesna dominacja mediów w niemal każdej dziedzinie życia społecznego, siła tych niebezpiecznych zamiarów nie byłaby tak wielka. Poza przemycaniem istotnych komunikatów, „Jutro nie umiera nigdy” przede wszystkim umila seans typowym dla serii elementem – wartką akcją. Co ważne, reżyser Roger Spottiswoode w kręceniu scen akcji postawił na minimalne użycie efektów wygenerowanych komputerowo, co pewnie raduje konserwatywnych fanów. Z kolei główna piękność już na opak wpisuje się w bondowską tradycję, bo raz, że rasy innej niż biała, a dwa, że potrafi solidnie przywalić przeciwnikom, dzielnie wspierając tym naszego ulubionego agenta. Wszystko jednak byłoby w tym duecie w porządku, gdyby nie rzecz najważniejsza, a raczej jej brak- nie ma między nimi chemii. To jednak mankament, którym nie warto zaprzątać sobie głowę, szczególnie w kontekście wyjątkowej solidności realizacyjnej tego odcinka.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

009.

SZPIEG, KTÓRY MNIE KOCHAŁ

Reżyseria:  Lewis Gilbert

Rok produkcji:  1977

Radosław Pisula „Gamart”: Zdecydowanie najlepsza część przygód Bonda z Rogerem Moorem. Sam Brytyjczyk uważa ją zresztą za swój najlepszy występ. Fabuła obraca się wokół tajemniczych zaginięć łodzi podwodnych przewożących broń nuklearną  – brytyjskiej i sowieckiej.  Do rozwiązania sprawy zostaje wyznaczony James Bond – który ma przecież stopień komandora i sprawy marynarki wojennej są mu bliskie. Z racji zaangażowania w intrygę wrogich sił, brytyjski wywiad jest zmuszony współpracować z przeciwnikami zza „Żelaznej kurtyny”. Z tego powodu 007 zaczyna współdziałać z najlepszą radziecką agentką. Największą nowością w serii jest właśnie pojawienie się kobiecej postaci, która nie jest tylko ładnym dodatkiem do brytyjskiego agenta, ale równorzędną mu postacią. Rywalizację słowną tej dwójki ogląda się z przyjemnością, nawet jeśli Barbara Bach odgrywa swoją rolę dosyć sztywno.

Głównym przeciwnikiem w tej części jest natomiast niejaki Stromberg, który planuje zniszczyć cały świat rakietami nuklearnymi i stworzyć nową podwodną cywilizację. To kolejny złoczyńca z maksymalnie absurdalnym planem i dziwacznymi „zabawkami” (podwodna baza w kształcie wielkiego kraba, basen z rekinem, który to zjada niewygodnych gości). Został jednak całkowicie przyćmiony przez debiut innej wrogiej postaci – Szczęk. Najemnika przypominającego połączenie Monstrum Frankensteina i buldożera, który swoimi metalowymi zębami zagryza połowę obsady filmu (w tym rekina).

Cała produkcja ma świetne tempo, fenomenalną sekwencję początkową (jedną z najbardziej widowiskowych i skomplikowanych realizacyjnie w historii serii), miejsca akcji zmieniające się w mgnieniu oka (m.in. Austria, Egipt, Sardynia), a Bond ma okazje zasiąść za kierownicą swojego najbardziej ikonicznego auta (obok Astona Martina DB5 z „Goldfingera”) – zmieniającego się w łódź podwodną Lostusa Esprita. Dodatkowo dostajemy przepiękne zdjęcia i scenografię, która była nominowana do Oscara. Mimo tego, że Moore w dalszym ciągu nie potrafi dorównać Connery’emu, a duża ilość humoru i slapsticku jest czasami irytująca, to całe widowisko jest świetną rozrywką na nudny wieczór. Najdostojniej starzejąca się produkcja z trzecim Bondem.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

008.

ŻYJ I POZWÓL UMRZEĆ

Reżyseria:  Guy Hamilton

Rok produkcji:  1973

Piotr Han: „Żyj i pozwól umrzeć” z pewnością nie jest typowym „bondem”. Jest to bowiem jedyna odsłona serii, w którym Agent 007 musi stawić czoła wrogom nie z tego świata! James Bond kontra handlujący narkotykami wyznawcy kultu Voodoo? Dla wielu twardogłowych fanów serii  było to nie do zaakceptowania. Mamy tutaj bowiem do czynienia raczej z surrealistyczną przygodówką niż klasycznym filmem bodnowskim. Mi jednak  wybór takiej karykaturalnej i mocno prześmiewczej – nawet, jak tę serię – konwencji w zupełności odpowiada. Jedna nieprawdopodobna akcja goni następną. Czego tutaj nie ma? Groteskowy pościg motorówkami przez bagna Luizjany, czarna magia, przepowiadanie przyszłości, przejazd piętrowym autobusem pod wiaduktem kolejowym i moja ulubiona scena – James Bond przeskakujący po głowach krwiożerczych krokodyli z małej wysepki na stały ląd. Coś pięknego! Warto również zwrócić uwagę, że piosenka tytułowa z tej odsłony jest jednym prawdziwym solowym przebojem  w karierze Paula McCartney’a. Miłośnicy poważnego kina szpiegowskiego mogą mieć problemy z wytrwaniem do końca seansu, reszta widzów powinna jednak bawić się wyśmienicie.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

007. LICENCJA NA ZABIJANIE

Reżyseria:  John Glen

Rok produkcji:  1989

Tomasz Urbański „Tomashec”: Drugi i zarazem ostatni film z Timothym Daltonem w roli najlepszego agenta Jej Królewskiej Mości, kontynuuje kurs obrany przez poprzednika. Bardziej serio podejście do tematu, jako odtrutka na produkcje z Rogerem Moore’em „Licencja na zabijanie”, wyrosła na jedną z lepszych części cyklu. Jest też jednocześnie zbliżona do najbardziej klasycznych filmów akcji. Dzieje się w nim, nawet jak na standardy 007, sporo. Co więcej, film Johna Glena odbrązawia Bonda, odsłaniając jego mroczną naturę. Niesubordynacja, rezygnacja ze służby, nieopanowana chęć zemsty to dużo jak na (zwykle) letnie przygody tego angielskiego dżentelmena. Jakby nie patrzeć, film przetarł szlak dla produkcji z Danielem Craigiem. Szkoda, że tak niedoceniony i pewnie już na zawsze w cieniu ostatnich filmów z tym odtwórcą. Żeby jednak tradycji stało się zadość, na deser standardowy zestaw: czarny charakter (znów niedoceniony Robert Davi), piękna Talisa Soto i świetna, klasycznie bondowska piosenka wyśpiewana przez Gladys Knight. Jeśli zaś chodzi o Daltona. Pewnie, że nie jest najlepszym Bondem, ale świetnie odnalazł się w swej roli, niezłomnego, twardego i bezkompromisowego w działaniu. Nadał swój własny charakter tej postaci. Wielka szkoda, że nie powstała jeszcze, choć jedna część z tym aktorem. Ostatecznie film zamknął pewną epokę całej serii.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

006.

CZŁOWIEK ZE ZŁOTYM PISTOLETEM

Reżyseria:  Guy Hamilton

Rok produkcji:  1974

Grzegorz Fortuna „Motoduf”: Do siedziby MI6 trafia przesyłka – złoty nabój z wygrawerowanym numerem „007”. M interpretuje ten sygnał jako wyrok śmierci na Bonda, wydany przez tytułowego człowieka ze złotym pistoletem, czyli Scaramangę – tajemniczego i niezwykle skutecznego zabójcę, który zawsze posługuje się kulami wykonanymi ze wspomnianego kruszcu. M postanawia więc odsunąć 007 od obecnego zadania, by ten mógł wytropić mordercę zanim sam padnie jego ofiarą. Bond musi dodatkowo znaleźć baterię słoneczną o nazwie Solex, dzięki której można będzie rozwiązać globalny kryzys energetyczny.

Oglądając serię o Bondzie po latach, trudno oprzeć się wrażeniu, że części z Rogerem Moorem zestarzały się najbardziej. Pełno w nich absurdów, głupkowatych pomysłów i wstawek humorystycznych, które dzisiaj niekoniecznie już śmieszą. „Człowiek ze złotym pistoletem” nie jest co prawda tak niedorzeczny jak późniejszy o kilka lat „Moonraker”, ale i tak znalazło się w nim kilka motywów wziętych dosłownie z kosmosu – jak chociażby postacie karate-gimnazjalistek, które nagle pojawiają się w fabule, żeby wyciągnąć Bonda z opresji. Po premierze filmu pojawiło się zresztą wiele uzasadnionych zarzutów co do jakości jego scenariusza, a dochody ze sprzedaży biletów nie zachwyciły producentów (choć wcale nie były niskie). Trudno jednak ograniczyć się do narzekań, bo „Człowiek ze złotym pistoletem” ma swoje plusy, które nawet dziś warto docenić: w postać Scaramangi wcielił się spokrewniony z Ianem Flemingiem Christopher Lee – świetny aktor charakterystyczny, znany z ról czarnych charakterów; Bondowi partneruje urodziwa Britt Ekland, a finał filmu rozgrywa się na ślicznej dziewiczej wyspie, na której Scaramanga zbudował swoją tajną willę. Ogląda się to wszystko zdecydowanie gorzej niż kilkanaście lat temu, ale niektóre sceny, opatrzone charakterystycznym uśmiechem Rogera Moore’a, nadal potrafią sprawić frajdę.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

005. DR. NO

Reżyseria: Terence Young

Rok produkcji: 1962

Radosław Pisula “Gamart”: Pierwszy film kinowy przedstawiający agenta 007 ze stajni Eon Productions, adaptował dopiero szóstą część książkowych przygód pióra Iana Fleminga. Przecierając szlak i prezentując widowni Jamesa Bonda, reżyser Terence Young skupił się na niezwykle hermetycznej fabule, która w całości miała angażować widza. Mamy jedno miejsce akcji – urokliwe krajobrazy Jamajki – a cała oś fabularna zbudowana jest na wzór klasycznej powieści detektywistycznej. Bond – prezentujący się tu niczym bohaterowie książek Chandlera lub Hammetta, z papierosem w ustach i kieliszkiem Martini w ręce (oczywiście wstrząśniętym, nie mieszanym) – zostaje wysłany na skąpaną w słońcu wyspę, aby dowiedzieć się dlaczego nagle została zerwana łączność radiowa z egzotyczną placówką. Na miejscu prowadzi skrupulatne śledztwo, poznaje coraz bardziej tajemnicze postacie, aby w końcu spotkać się z archetypowym złoczyńcą, który pragnie dominować nad światem – wyposażonym w mechaniczne ręce Doktorem Juliusem No.  

Film, który dopiero tworzył konwencję, odbiega znacznie od klimatów z którymi utożsamiamy filmy o Bondzie: akcja rozwija się powoli, 007 może polegać jedynie na swoim pistolecie (chociaż już tutaj jest łóżkowym potentatem, dlatego spokojnie można rozumieć te zdanie dwuznacznie), klasyczną dziewczynę Bonda – w tej roli niesamowicie naiwna i pokazująca więcej niż inne kobiety w serii Ursula Andress (oczywiście o oryginalnym i seksistowskim imieniu) – poznajemy po godzinie trwania seansu, a sam No pojawia się dopiero w końcowych 20 minutach. Sam agent natomiast jawi się tutaj jako John McClane lat 60. Poturbowany, w podartej koszulce, musi infiltrować bazę złoczyńcy czołgając się kanałami wentylacyjnymi. Tak wycieńczony i poodobnie ludzki będzie po raz kolejny dopiero w „Casino Royale”. 

Mimo tych elementów i niezwykle spartańskiego przedstawienia przygód mizoginistycznego samca, mamy również multum elementów, które już niedługo zdefiniują franszyzę: wspomniany już drink, introdukcję bohatera, dziwacznego złoczyńcę i super-bazę-zła – może jeszcze nie w wulkanie, ale od tego już niedaleko.

Trzy pierwsze filmy z Connerym do dnia dzisiejszego nie zestarzały się prawie w ogóle, a „Dr. No” pozostaje najoryginalniejszym z całej trójki – tak względem reszty filmowych „Bondów”, jak i kina detektywistycznego. Zresztą nawet w oderwaniu od swoich korzeni radzi sobie znakomicie, ponieważ bez problemu funkcjonuje jako zwarty i dobry kryminał, a nie tylko jako film “bondowski”. Uniwersalne widowisko, do którego warto wracać.


♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

004.

POZDROWIENIA Z ROSJI

Reżyseria:  Terence Young

Rok produkcji:  1963

Radosław Pisula „Gamart”: Druga adaptacja prozy Fleminga w pełni rozwija konwencję, która już na stałe stanie się podstawą przygód 007: zaprezentowana zostaje wizualnie wybuchowa czołówka z roznegliżowanymi niewiastami; Desmond Llewelyn debiutuje jako Q i wprowadza bardziej zaawansowane gadżety niż Walther PPK z „Dr. No”; miejsca akcji zmieniają się jak w kalejdoskopie; przez łóżko Bonda przewija się cała armia kobiet (Brytyjka, cyganki, Rosjanka, pewnie i jakaś Marsjanka gdzieś na boku), czy w końcu pojawia się w pełnej krasie organizacja WIDMO z Ernstem Stavro Blofeldem na czele (reprezentowanym tutaj przez rękę, kota i głos). Jednak pomimo zwiększenia tempa akcji i wprowadzenia nowych, egzotycznych miejsc – w których Bond ściera się z przeciwnikami – „Pozdrowienia z Rosji” to (obok pierwszej części) najbardziej szpiegowska historia z Bondem. Mamy do czynienia z niezwykle przemyślaną grą w kotka, myszkę i sępa, w której sam Bond jest tak naprawdę tylko pionkiem. Mimo, że Sean Connery jest czarującym i nieco zbyt szowinistycznym supersamcem, to  film udowadnia, że jest jedynie częścią ogromnej machiny, która narodziła się wraz z początkiem „Zimnej wojny”. Specyficzna i surowa historia z Bondem. Szkoda, że seria od czasu “Goldfingera” zwracała się coraz bardziej w stronę skonwencjonalizowanego widowiska i wybuchowej rozrywki, a do mroczniejszych klimatów powróciła dopiero w „Licencji na zabijanie” (a także w pewnym stopniu w nieco niedocenionej „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”). Jeśli zachwycił was Daniel Craig tłukący się brutalnie w pokoju hotelowym lub na schodach kasyna, to warto przypomnieć sobie tę część i walkę 007 w pociągu – Connery udowadnia po raz kolejny, że jest najlepszym Bondem. Klepnie w tyłek, da w twarz, zaciągnie do łóżka i wpakuje kulkę między oczy – w tej samej chwili. Takich bohaterów już nie skręcają.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

003. GOLDENEYE


Reżyseria:  Martin Campbell

Rok produkcji:  1995

Radosław Pisula Gamart: Po dwóch filmach z Timothym Daltonem, odchodzących znacznie od utartej konwencji i zabierających 007 w mroczniejsze klimaty (nadal jednak stylowe i rozrywkowe) franszyza utknęła w stagnacji. Zainteresowanie super-agentem spadło i potrzeba było naprawdę wybitnego pospolitego ruszenia, aby seria znowu była na topie. Niespodziewanym wizjonerem okazał się mało wtedy rozpoznawalny Martin Campbell, który miał naprawdę prosty sposób na sukces – zebrać najbardziej znane chwyty związane z konwencją i zaprezentować je bez przekraczania cienkich granic parodii, dobrać świetnie współpracującą obsadę i wszystko zalać wysokooktanowym paliwem, które napędza współczesne blockbustery. Wynik przeszedł wszelkie oczekiwania, a samo „GoldenEye” stało się z miejsca jednym z najlepszych filmów serii.

Pierce Brosnan umiejętnie wypełnił pozostawione przez Daltona miejsce i skondensował w swojej wersji Bonda to, co najlepsze z poprzednich kreacji aktorskich – charyzmę i szowinizm Connery’ego, humor Moore’a, powagę Daltona, a nawet romantyzm Lazenby’ego.

Fabularnie również wrócono do sprawdzonych pomysłów. Z szafy wyciągnięto całą gammę wrogich sowietów, a Bond z uśmiechem na ustach przemierzał czołgiem ulice Sankt Petersburga. Widz znowu poczuł się, jakby spotkał starego przyjaciela, którego dobrze zna, nawet, jeżeli jest on „mizoginicznym dinozaurem, reliktem zimnej wojny” – jak nazwała go nowa M (brawurowa Judi Dench). Jedną z nowości był natomiast przeciwnik, jaki stanął na drodze Bondowi. Alec Trevelyan (Sean Bean) – 006, zbuntowany agent MI6 – był idealnym anty-Bondem. Mając takie same wyszkolenie i będąc otoczonym całą masą wyrazistych pomocników, idealnie wpisał się w wybuchową konwencję filmu.

Martin Campbell okazał się idealnym ratownikiem, co potwierdzi ponad dekadę później, wprowadzając Daniela Craiga w świat szpiegów, a w Polsce to już na zawsze będzie „nasz” Bond – przez Izabellę Scorupco w roli dziewczyny 007.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

002.

GOLDFINGER

Reżyseria:  Guy Hamilton

Rok produkcji:  1964

Jakub Piwoński „Piwon”: „Goldfinger” z 1964 roku spełnia wszystkie warunki do tego, aby postrzegać go, jako jeden z najlepszych filmów o przygodach agenta jej królewskiej mości.

Po pierwsze, w rolę Jamesa Bonda wciela się Sean Connery, któremu nie tylko najlepiej z pośród całej reszty wychodziła ta sztuka, ale także, robił to w sposób wierny idei flemingowskiego Bonda. Jego urok, wdzięk i zaskakująca jak na tamte czasy sprawność fizyczna, doprawione osobliwą charyzmą i szczyptą charakterystycznego cynizmu, tworzą postać najlepiej odzwierciedlającą książkowego odpowiednika. Dziś umiejętnie czerpie z jego stylu Daniel Craig. Po drugie, fabuła wciąga widza od pierwszych minut aż do finałowej potyczki w Fort Knox, udowadniając, że do osiągnięcia tego wyniku nie potrzeba skomplikowanych zabiegów narracyjnych, a jedynie rzetelności i konsekwencji. Po trzecie, Bond posiada wyraźnie nakreślonego antagonistę, który dorównuje mu intelektem a przewyższa przebiegłością. Co ważne, jego szaleństwo nie jest przerysowane jak u wielu czarnych charakterów z bondowskich przygód. Tytułowemu złoczyńcy wtóruje wierny kompan – Oddjob – który razem ze swoim niezbędnym atrybutem (kapelusz) oraz wpisaną w postać groteskowością, stanowi idealne uzupełnienie demoniczności swego Pana. Po czwarte, W “Goldfingerze” po raz pierwszy mamy ciekawie ukazaną dziewczynę Bonda w postaci Pussy Galore, której usposobienie dalekie jest od pełnienia roli pięknego dodatku, prowadzonego przez film za rękę. Tutaj rola dziewczyny Bonda nie tylko wymagała fizycznej atrakcyjności, ale i kunsztu aktorskiego, pozwalającego wydobyć z siebie charakter, który dysponował siłą porównywalną do postaci Bonda. Po piąte, po raz pierwszy mamy do czynienia z prawdziwym wysypem gadżetów, który później gości już w każdej odsłonie cyklu. Schemat odwiedzin Q przez agenta 007 przed podjęciem akcji i uzupełnienie ekwipunku w coraz to bardziej wymyślne i, jak się zawsze okazuje, niezbędne elementy, został wypracowany właśnie w tej części. Jeśli już mowa o gadżetach, wymaga podkreślenia fakt, iż w części tej Bond po raz pierwszy jeździ, typowym dla serii, Aston Martinem. I po szóste w końcu, „Goldfinger” posiada jedną z bardziej pamiętnych bondowskich piosenek, wykonywaną przez Shirley Bassey. Utwór pełen klasy, idealnie wpisujący się w klimat opowieści.

Gdy zbierzemy to wszystko do kupy, dodamy typową dla kolejnych odsłon wartką akcję, suspens i humor (po raz pierwszy pełen pikantnych nawiązań seksualnych), dostaniemy Bonda kompletnego i przełomowego. Bonda, do którego często wracać będziemy my, widzowie, a także twórcy kolejnych części, traktując „Goldfingera”, jako idealny punkt odniesienia.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

001.

CASINO ROYALE

Reżyseria:  Martin Campbell

Rok produkcji:  2006

Andrzej Brzeziński Aaron: Nigdy nie byłem zagorzałym wielbicielem – lub też przeciwnikiem – serii filmów o Bondzie. Ani mnie to ruszało, ani mierziło. Zwyczajnie przechodziłem obok jego osoby obojętnie, aczkolwiek więcej niż połowę filmów z jego udziałem znałem dosyć dobrze. Wiem również, że wraz odejściem Rogera Moore’a cała seria straciła swego rodzaju urok. Trzeba otwarcie przyznać, że nawet dobry Pierce Brosnan, który uratował tą serię przed obsadową klapą jaką był Dalton,  nie był w stanie dorównać charyzmie dwóch najlepszych aktorów wcielających się w agenta 007. Ta seria potrzebowała mocnego kopniaka w tyłek, podobnego do tego, który przywrócił do łask jedną z moich ulubionych postaci komiksowych. Niestety za odświeżenie Bonda nie wziął się Christopher Nolan, ale po raz kolejny (wcześniej „GoldenEye”) Martin Campbell. Pamiętam, że wtedy zwątpiłem, chociaż ciekawość bardziej niż zwykle nie dawała mi spokoju. I co? Gdy przyszło co do czego, to padłem na kolana…

„Casino Royale” to tytuł szczególny w całym cyklu filmów o przygodach 007. Scenariusz powstał w oparciu o pierwszą powieść Iana Fleminga, w której pojawił się słynny agent. Książka została wydana w 1953 roku, a już rok później doczekała się pierwszej ekranizacji w postaci telewizyjnego filmu z Barrym Nelsonem w roli głównej. Co więcej, w 1967 roku powstała natomiast parodia filmów o agencie Jej Królewskiej Mości zatytułowana… po prostu „Casino Royale”. W roli Jamesa Bonda wystąpił wówczas David Niven, a partnerowały mu największe sławy dużego ekranu, takie jak Peter Sellers, Orson Welles, John Huston, William Holden, Ursula Andress, a nawet Woody Allen. I właśnie 53 lata później pod tym samym tytułem dostajemy odmienionego Bonda na miarę naszych czasów. Film Martina Campbella ukazuje początki Jamesa Bonda, świeżo po otrzymaniu licencji na zabijanie i w trakcie jego pierwszej poważnej misji. Twórcy doskonale wykorzystali potencjał liczącej sobie już ponad 50 lat powieści Fleminga i mimo przeniesienia jej w czasy współczesne, pozostali wierni powieściowemu oryginałowi, umieszczając w scenariuszu zdecydowaną większość wydarzeń tam opisanych.

Dwudziesty pierwszy film serii jest dla mnie pierwszym filmem o agencie Jej Królewskiej Mości, o którym bez zastanowienia mogę powiedzieć, że mnie naprawdę zachwycił. James Bond wreszcie przestał być wyidealizowanym samcem alfa, który z wiecznie nienaganną fryzurą i ciętą ripostą ratował świat przed zagładą. I co z tego, że blondyn? Co z tego, że nie ma tym razem swoich cudacznych gadżetów? I co dla wielu najważniejsze: co z tego, że na pytanie barmana o to czy jego martini z wódką ma być wstrząśnięte czy zmieszanie odpowiada: mam to w dupie (kultowy tekst!). James Bond  z krwi i kości i w dodatku z twarzą Daniela Craiga. To był właśnie strzał w dziesiątkę. Podobnie jak Nolan w swoim Batmanie, tak i tu Campbell reaktywując cykl filmów o Bondzie, postawił na realizm. Głównie chodzi mi o to, że nic naszemu agentowi nie przychodzi łatwo, momentami nieźle obrywa po tyłku. To nowicjusz, który stawia pierwsze kroki w tajnych służbach, popełnia błędy i momentami bywa zbyt impulsywny. I to jest właśnie szczere. Wreszcie prawdziwie męski Bond, który się poci, odczuwa ból i krwawi, co czyni go twardzielem jakim powinien być. Takiego 007 to ja rozumiem.

♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦

Niekwestionowanym liderem w rankingu aktorskim okazał się natomiast Sean Connery – aktor, który w największym stopniu przyczynił się do definicji ikonicznej postaci. Szarmancki i uroczy, a jednocześnie niezwykle szowinistyczny i brutalny. Potrafił uderzyć pięścią tam, gdzie inni baliby się wjechać czołgiem. To po prostu Bond. James Bond.

Drugie miejsce bez żadnych problemów zajął najmłodszy z całego towarzystwa Daniel Craig. Brutalna i szorstka wersja 007, dostosowana do ciężkich czasów współczesnych, spotkała się z niezwykle ciepłym przyjęciem ze strony nawet największych flemingowych purystów. Po palcach deptał mu już jednak poprzedni odtwórca roli Bonda – Pierce Brosnan, który swojego czasu uratował całą serie od zniknięcia w odmętach kinowego limbo.

Następnymi pozycjami podzielili się w dosyć wyrównanie kipiący humorem i brytyjskością Roger Moore oraz wpisujący się w cięższe klimaty przygód super-szpiega Timothy Dalton.

Ostatnie miejsce zajął natomiast – w pewnym stopniu niesłusznie niedoceniony – Australijczyk George Lazenby.

REDAKCJA

REDAKCJA

film.org.pl - strona dla pasjonatów kina tworzona z miłości do filmu. Recenzje, artykuły, zestawienia, rankingi, felietony, biografie, newsy. Kino klasy Z, lata osiemdziesiąte, VHS, efekty specjalne, klasyki i seriale.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA