Najlepsze blockbustery wakacji 2012
Wakacje to w kinie okres szczególny. Właśnie wtedy ambitne, kameralne produkcje ustępują miejsca hitom, dzięki którym amerykański przemysł filmowy przynosi co roku miliardy dolarów zysku. To właśnie w czasie lata swoje premiery mają filmy najdroższe, najszerzej rozreklamowane, najlepiej obsadzone i najdłużej oczekiwane przez widzów. Można się na taki stan rzeczy zżymać, w znakomitej większości są to bowiem tytuły stricte rozrywkowe, skrojone pod wymagania widza multipleksów, trudno jednak podważyć fakt, że kolejne części wielkich hitów, ekranizacje komiksów i głośne remaki ściągają do kin największą publiczność.
Pod względem ilości intrygujących blockbusterów lato roku 2012 zapowiadało się znakomicie. Widzowie czekali między innymi na zwieńczenie trylogii Christophera Nolana o Batmanie, reboot serii o Spider-Manie, sequel „Niezniszczalnych”, nowe filmy Tima Burtona i Sachy Barona Cohena, kolejną animację ze studia Pixar, budzący skrajne emocje prequel „Obcego” i największą produkcję w dziejach kina superbohaterskiego, czyli „Avengers” Jossa Whedona. Jak to zwykle bywa, część z tych filmów spełniła oczekiwania, część zawiodła, a jeszcze inne okazały się o wiele lepsze, niż ktokolwiek śmiałby przypuszczać.
Razem z redakcją KMF wybraliśmy dziesięć (a właściwie jedenaście, bo nie udało się uniknąć jednego remisu) najlepszych, najbardziej emocjonujących blockbusterów minionych wakacji. Niektóre z nich pojawiły się już na płytach DVD lub Blu-Ray, niektóre ciągle można obejrzeć w kinach. Wszystkie zasługują jednak na uwagę, więc warto o nich pamiętać podczas wybierania tytułu na deszczowy, jesienny wieczór.
10. Prometeusz
Prometeusz, tak jak Nostromo z „Obcego”, jest statkiem kosmicznym. Kieruje nim ekipa naukowców. Celem wyprawy jest zbadanie początków ludzkiego istnienia i jednocześnie, stanowi ona odpowiedź na zaproszenie zawarte w malowidłach ściennych ziemskich jaskiń. Fabuła, pełna odniesień do koncepcji Danikena, intrygowała od samego początku, oczekiwania były zatem ogromne. Powrót Scotta do gatunku science-fiction wypadł jednak nad wyraz dobrze – pod warunkiem, że spojrzy się na niego pod odpowiednim kątem. Przede wszystkim należy przestać patrzeć na „Prometeusza” przez pryzmat dawnych dokonań Scotta w tym gatunku. Nie wiem czy Scott o tym wiedział, ale mi wydawało się oczywiste, że nie mógł przeskoczyć wyznaczonej przez siebie poprzeczki. To, co zabiło czystość odbioru filmu, to ranga z jaką się mierzył. Ja wolałem spodziewać się (standardowo) ambitnego SF, zrobionego przede wszystkim z szacunkiem dla tradycji gatunku, pięknego wizualnie, z unikalnym klimatem i wypełnionego pamiętnymi scenami. Otrzymałem to, czego oczekiwałem, więc nie byłem rozczarowany. Ale nie należę też do tych, którzy nie potrafią zauważyć podstawowych błędów tkwiących w scenariuszu. Logiką już dawno przestałem się przejmować, gdyż nadszarpywana jest w 85% filmów pochodzenia jankeskiego. To nie jest argument. Kontrowersje rodzą „niejasności” i… sposób powiązania filmu z serią o „Obcym”. Mam tylko nadzieję, że nowe pytania, które zrodził „Prometeusz”, znajdą swoje odpowiedzi w kontynuacji.
Z kolei w kategorii letniego blockbustera, wolnego od porównań i innych psujących seans problemów, nowy film niepokornego Anglika spełnia się niemal idealnie.
Piwon
10 (ex aequo). Dyktator
Kolejna produkcja Sachy Barona Cohena to spora dawka specyficznego humoru – dowcipu niezbyt wyszukanego, ale bardzo trafnego i niezwykle śmiesznego. Zdaję sobie sprawę, że nie dla każdego. Subtelności i półsłówka nie są domeną Cohena, więc jest prosto, konkretnie i bezpośrednio. Jest kilka znakomitych scen (początek, scena w helikopterze), inne wymagałyby dopracowania. To tyczy się też samego scenariusza. To jednak mało istotne, bo największą siłą „Dyktatora” jest przede wszystkim postać Aladeena. Po raz kolejny świetnie zagrana, i – choć złożona ze sprawdzonych patentów (m.in. z akcentu) – to jednak bezsprzecznie zabawna. Przerysowana, ale niezwykle spójna. To trzeba oddać Cohenowi. Pomysł na pozafilmowy żywot afrykańskiego tyrana, cała otoczka wraz z przedpremierowym marketingiem (choćby wizyta z urną Kim Dzong Ila na ceremonii wręczenia Oscarów), łącznie z soundtrackiem i próbami melorecytatorskimi Aladeena, świetnie komponują się w przemyślaną całość. Cohena i jego twórczości można nie lubić, ale dryg do kreowania barwnych postaci posiada. Bez dwóch zdań.
Tomashec
9. Królewna Śnieżka i Łowca
„Królewna Śnieżka i Łowca” nie jest filmem doskonałym – po bardzo dobrym prologu i pierwszych trzydziestu minutach fabuła koncentruje się na niezbyt ciekawej wędrówce tytułowych bohaterów, przez co tempo siada kilka razy. Trudno również uwierzyć, aby Śnieżka w wykonaniu Kristen Stewart miała być piękniejsza od złej królowej (czyli Charlize Theron), nie mówiąc już o wyjątkowej sile tej pierwszej. Ale film Ruperta Sandersa urzeka niejednokrotnie, tak wizualnym przepychem oraz niesamowitą atmosferą fantasy, jak i postacią Theron – mroczną Raveną, która chce ukarać cały rodzaj męski. Za jaką jednak cenę? Czy bycie złą i piękną przez całe życie może przynieść szczęście? Królowa widzi w Śnieżce szansę na zmianę, ale o co tak naprawdę jej chodzi, gdy mówi, że chce jej serca?
Wakacyjny blockbuster rzadko kiedy dostarcza widzom pytań na temat istoty zła, a „Królewna Śnieżka i Łowca” nie boi się ich zadać.
Crash
8. Faceci w czerni 3
Trzecie części filmowych serii nie mają łatwego życia. Najgorzej mają te, które kontynuują wątki filmu uznanego przez wszystkich za ponadprzeciętne dzieło, łatwo wtedy o potknięcie i wielkie rozczarowanie mamy jak w banku. "MiB 3" prezentuje inną ich grupę: tę, po której nikt niczego się nie spodziewa. Dosłownie. Nie dość, że poprzednia część okazała się kompletną klapą, to na dodatek od jej premiery minęła już okrągła dekada. Do pełnego wianuszka typowego filmu kręconego na siłę zabrakło jedynie zmian obsadowych na głównych stanowiskach. A nie, to też tu jest, tylko wpisane w scenariusz. Wylądowałem jednak na fotelu kinowym i zacząłem oglądać. Nie zaczęło się dobrze. Najpierw w głowie pojawiło się pytanie: "czy Will Smith stara się za mocno, czy jest taki sam jak 10 lat temu, tylko wtedy bawiło mnie to bardziej?", a chwilę potem przemówienie Emmy Thompson w obcym języku zmusiło mnie do ukrycia twarzy w dłoniach z zażenowania. Jednak potem pojawił się on – Josh Brolin. Nie, to nie Brolin… toż to młody Tommy Lee Jones jak żywy! Każda scena z jego udziałem to magia, a każda wypowiedziana przez niego kwestia tylko potęguje takie wrażenie. I nawet scenariusz, chociaż nie bardzo dobry, jest w dalszej części filmu lepszy niż ktokolwiek mógł się spodziewać.
Ciuniek
7. Merida Waleczna
Pixar, amerykańskie studio komputerowych filmów animowanych, regularnie współpracujące z wytwórnią Walta Disneya, znane z takich produkcji jak „Toy Story”, „Iniemamocni” czy „Wall-E”, tym razem pokusiło się o nakręcenie tradycyjnej formalnie baśni. „Merida Waleczna” jest opowieścią o mało rozgarniętej młodej dziewczynie, która, na przekór woli swych królewskich rodziców, nie potrafi przyjąć na siebie roli księżniczki. Działając wbrew prastarym zwyczajom, którym hołdują władcy krainy, nie chce jeszcze wychodzić za mąż za jednego z lordowskich synów. Postanawia uciec, by podążać drogą ustaloną na własnych, mało szlachetnych warunkach. Jednak na skutek kontaktu z tajemniczą czarownicą, rzuca zły urok na swoją matkę. Musi teraz wykorzystać wrodzoną waleczność i odwagę, by odwrócić klątwę i przywrócić porządek w królestwie. Kolejna animacja ze stajni Pixara wszystkimi swymi elementami wpisuje się w ramy baśniowej konwencji. Postać stanowiąca podstawę opowieści uległa jednak, popularnej ostatnimi czasy, dekonstrukcji. „Merida Waleczna” jest pełnokrwistą wojowniczką i w niczym nie przypomina już swych delikatnych poprzedniczek z baśni braci Grimm. Znamienny jest także przenikliwy mrok filmu, wyczuwalny w poszczególnych, leśnych sekwencjach, jak i postać głównego antagonisty, który najmłodszą widownię może zdrowo wystraszyć, a u rodziców wywołać dreszczyk kontrolowanych emocji. Animacja ta stanowi zatem ciekawe odświeżenie starych, bajkowych schematów, w których nadal kultywuje się tradycyjne wartości.
Piwon
6. Epoka lodowcowa 4: Wędrówka kontynentów
Nigdy nie byłem fanem serii „Ice Age”. Owszem, część pierwsza była zabawna i stworzyła kultową postać Scrata, wiewióra uganiającego się wiecznie za żołędziem. Z części na część nie tylko przygody bohaterów zaczęły staczać się po równi pochyłej, przestawał też bawić – ongiś gwarant beczki śmiechu – Scrat. Wybierając się do kina na czwartą odsłonę serii, czułem jeszcze w ustach niesmak po pozbawionej humoru „Erze dinozaurów”. Ku mojemu zaskoczeniu, „Wędrówka kontynentów” nie tylko powróciła do poziomu żartów i rozmachu wielkiej przygody znanej z oryginału, ale i, w moich oczach, okazała się najlepszą częścią lodowcowego cyklu. Wprowadzenie na ekran kilku nowych postaci, wspomagających znany widzom pierwszy plan, okazało się strzałem w dziesiątkę. Chomiki, matka Sida i banda piratów to galeria naprawdę zwariowanych, ciekawie rozpisanych charakterów. W dodatku Sid znów bawi, Scrat przechodzi sam siebie w pogoni za żołędziem, a fabuła oparta na tytułowej, epickiej wędrówce kontynentów (co za efekty!), powoduje, że przejmujemy się losami bohaterów. Zdecydowanie polecam film z polskim dubbingiem – dialogi pierwsza klasa!
Dux
5. Mroczny rycerz powstaje
Mimo wielu scenariuszowych zgrzytów, jest to świetna i wciągająca rozrywka, a jednocześnie doskonałe zamknięcie trylogii Mrocznego Rycerza. Nolan całkiem zręcznie żongluje konwencją, przechylając się raz w stronę realizmu, a raz w stronę komiksowej umowności. Jeżeli to kupujesz, będziesz bawił się doskonale, a jeżeli nie, to lepiej odpuść sobie seans. Bale pokazuje, że jest najlepszym Batmanem, nawet jeżeli każde jego słowo w przebraniu brzmi jak odgłos wydawany przez krztuszącego się buldoga, Hardy jako Bane jest fascynująco niebezpieczny, a Hathaway w roli Seliny Kyle na zmianę uwodzicielska i nieporadna. Strona techniczna filmu to najwyższa półka. Zdjęcia, efekty, muzyka – wszystko jest perfekcyjne. Niemal trzygodzinny film mija nie wiadomo kiedy, a końcówkę ogląda się siedząc na skraju fotela, wstrzymując momentami oddech. Nawet podczas drugiego seansu bawi doskonale i sprawia, że ma się ochotę obejrzeć całą trylogię od początku. Blockbuster prawie idealny.
Arahan
4. Niesamowity Spider-Man
Po co robić reboot serii, skoro kurz po trzeciej części przygód Pająka od Sama Raimiego jeszcze nie opadł? No cóż, może właśnie dokładnie po to – żeby odwrócić uwagę ludzi od grzywki, którą Tobey Maguire przywdział na te kilkanaście raczej żenujących minut (te sceny pewnie do dziś śnią się po nocach wielu osobom)? Pająk od Marka Webba (studio miało niezłe wyczucie odnośnie reżysera) nie jest filmem idealnym, ale… udał się. Historia i sporo elementów fabuły pokrywają się z grubsza z poprzednikiem, ale do filmu tchnięto nowego ducha, odchodząc od zbliżonej do campu konwencji. Postacie i dialogi są tu bardziej żywe, bliższe realizmowi. Jest humor (w całkiem niezłym wydaniu), ale jest też i powaga (jednak bez patosu, prawie), a we wszystko da się uwierzyć dzięki świetnie skompletowanej obsadzie i robocie, którą odwaliła. I gdyby tylko Jaszczur był mniej ludzki a bardziej zwierzęcy – zarówno fizycznie, jak i psychicznie – "Niesamowity Spider-Man" mógłby znaleźć się na tej liście trochę wyżej. Czekam na sequel, a jedyne czego żałuję to to, że J.J. Jameson w kapitalnym wykonaniu J.K. Simmonsa za nic nie da się do niego wpasować.
Ciuniek
3. 21 Jump Street
Nie wiem, czy ktoś wierzył w ten film. Ja sam przed jego premierą miałem do niego raczej chłodny stosunek. W końcu zanosiło się na to, że któreś studio wyciąga z grobu dawno zapomniany serial tylko po to, żeby przypiąć do kolejnej taśmowo produkowanej komedii tytuł, wciąż mówiący coś wielu osobom. I po trochu "21 Jump Street" taki właśnie jest: zwyczajny, nie zaskakujący niczym, nie wybijający się ponad schemat. Jednak jednocześnie nakręcony jest sprawnie, z dystansem, a scenariusz iskrzy od świetnych dialogów. Fabuła jedzie po starych i zardzewiałych szynach, ale cała ekipa znajdująca się na planie doskonale zdawała sobie z tego sprawę, puszczając tu i ówdzie oko do widza. Na dokładkę jeden z lepszych duetów tego roku, czyli Channing Tatum (komediowe odkrycie sezonu) i Jonah Hill: tylko dla samej chemii, która tworzy się między nimi na ekranie ten film jest wart obejrzenia. No, może jeszcze dla scen odlotu po narkotykach i czytania praw przysługujących aresztowanemu. Uśmiech nie schodzi z twarzy przez bite półtorej godziny, a dobry humor po seansie zostaje jeszcze na długo. "Embrace your stereotype!"
Ciuniek
2. Niezniszczalni 2
Pierwsza część „Niezniszczalnych” swego czasu nieco mnie zawiodła. Owszem, fajnie było zobaczyć ulubionych twardzieli razem na ekranie, ale film Stallone'a pozostawiał przykry posmak niewykorzystanego potencjału – trudno było ocenić, czy to produkcja nakręcona na poważnie, czy tylko dla zabawy, one-linery wydawały się być aż zbyt suche, a słynna scena spotkania Willisa, Schwarzeneggera i Stallone'a zupełnie się nie udała. Za sterami sequela zasiadł Simon West (reżyser świetnego „Con Air”) i skierował „spisanych na straty” na właściwe tory. „Niezniszczalni 2” to film pod każdym względem lepszy od poprzednika – zabawniejszy, bardziej emocjonujący i lepiej rozpisany. Kultowcy ery VHS przerzucają się nawiązaniami do swoich najsłynniejszych ról, sceny akcji wywołują ataki niekontrolowanej radości, a ilość zmasakrowanych wrogów jest tak wielka, że „Hot Shots 2” może się jedynie skulić ze wstydu. Westowi udało się wytworzyć na ekranie coś na kształt osobnego uniwersum, zasiedlonego przez gwiazdy kina akcji lat osiemdziesiątych. Szczerze mówiąc nie pamiętam, kiedy ostatni raz bawiłem się w kinie tak dobrze.
Motoduf
1. Avengers
To oczywiste.
Nie było i nie ma lepszej ekranizacji marvelowskich komiksów. Wypluwam słowa, które wypowiedziałem jakiś czas temu, jakoby „Avengersi” nie mogli się udać, bo marvele zawsze są zbyt dziecinne, kiepsko i bez pomysłu wyreżyserowane, ze scenariuszem pisanym na kolanie. Fakt, wykonane po mistrzowsku, często z kapitalnie obsadzonymi głównymi rolami, ale bez serca i ducha. Innymi słowy, to wakacyjne produkty oparte na biznesowej kalkulacji, podpartej franczyzą skierowaną do mało wymagających nastolatków i nic więcej. Cóż, w moim mniemaniu tak pretekstowe i banalne właśnie były ekranizacje „Thora”, „Kapitana Ameryki”, „Iron Mana”, „Hulka”. Możecie się z tym zgadzać lub nie zgadzać, trudno.
Jednak „Avengersi” są po prostu inni – nigdy bym się nie spodziewał tak dobrego scenariusza, z tak wyśmienitymi dialogami (i poświęceniem czasu na nie – to się rzadko zdarza, naprawdę), ze znakomitym zaprezentowaniem każdego z bohaterów (bo każdy gra tu niejako główną rolę). I reżyseria Jossa Whedona… Facet nie bawi się w żadne formalne eksperymenty, a jedynie wszystko składa do zgrabnej kupy, idealnie wyważonej pod względem dramaturgicznym, komediowym i bombastycznym. To robi wrażenie nawet na takim jak ja niedowiarku i odwiecznym krytyku kina marvelowego i musi robić wrażenie na każdym, kto oczekuje po prostu DOBREGO kina, które zachwyci historią i wykonaniem. „The Avengers” tacy właśnie są – zachwycający. Zdecydowanie najlepszy film hollywoodzki ostatnich lat i bez konkurencji w czasie ostatniego lata. Rzekłem.
Desjudi