Przed BEETLEJUICE BEETLEJUICE. Najlepsze produkcje TIMA BURTONA
Tim Burton kończy dziś 66 lat i coraz głośniej mówi o widmie emerytury. I chociaż pozostaje jednym z najciekawszych twórców swojego pokolenia, to trudno nie odnieść wrażenia, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat totalnie się pogubił, został niewolnikiem własnego stylu i korporacyjnych zobowiązań. Na szczęście serialowa Wednesday z 2022 roku zaprowadziła go znów na szczyt, a zbliżający się wielkimi krokami Beetlejuice Beetlejuice, zrealizowany po 36 lat sequel jego pierwszego kultowego filmu – jeśli tylko okaże się udany – może być symbolicznym domknięciem jego wkładu w światową popkulturę.
Na niecałe dwa tygodnie przed premierą filmu z Michaelem Keatonem i Jenną Ortegą w rolach głównych, a także z okazji urodzin mistrza, chciałbym zaprosić do mojego subiektywnego zestawienia najlepszych produkcji Tima Burtona.
„Sok z żuka”
Chociaż pełnometrażowym (i to całkiem sprawnym) debiutem Tima Burtona była Wielka przygoda Pee Wee Hermana, to Sok z żuka pozostaje pierwszym w pełni autorskim filmem reżysera, bezpośrednio kojarzonym z jego stylem. A także początkiem współpracy z Michaelem Keatonem i Winoną Ryder.
W filmie z 1988 roku Burtonowi udaje się po raz pierwszy osiągnąć efekt, za który widzowie pokochali jego kolejne filmy: połączyć przygodową jazdę bez trzymanki przez najmniej oczywiste, ponure zakamarki ludzkiej wyobraźni z chwytającym za serce przesłaniem. Nie można zapomnieć, że Sok z żuka to ostatecznie film o chcącej zakończyć swoje życie nastolatce, która na nowo odnajduje radość życia.
Niezapomniany klasyk.
„Batman” i „Powrót Batmana”
Bezpośrednio po sukcesie Soku z żuka Warner Bros. znalazło w młodym wtedy Timie Burtonie reżysera nowej wersji komiksowej ikony – Batmana. Ostatecznie Burton zrealizował dwie części cyklu o mścicielu z Gotham, które na długie lata zdefiniowały wizerunek tej postaci (co ciekawe, Powrót Batmana przez ostatnie 32 lata pozostawał jedynym sequelem wyreżyserowanym przez tego twórcę; sytuację odmieni Beetlejuice Beetlejuice).
W Batmanie i Powrocie Batmana podstawą światotwórstwa był mrok, zepsucie uprzywilejowanych jednostek Gotham, portretowanie głównego protagonisty i jego adwersarzy jako skrzywdzonych, nieumiejących odnaleźć się w społeczeństwie outisiderów (może poza Jokerem, który po prostu świetnie bawił się własną makabrą).
Michael Keaton jako Bruce Wayne, przepięknie zaprojektowany Batmobil, główny marsz napisany przez Danny’ego Elfmana. Wielu z nas Batman już zawsze natychmiastowo kojarzyć będzie się właśnie się z wizją Tima Burtona.
„Edward Nożycoręki”
Pewnie obok opisanych wyżej Soku z żuka i Batmana to właśnie Edward Nożycoręki pozostaje najbardziej kultowym dziełem Tima Burtona.
W filmie z 1990 roku twórca idealnie kontrastuje powierzchowny ideał życia na amerykańskim przedmieściu z mrokiem odrzucenia wymykającej się normom jednostki. Wszystko to w charakterystycznym klimacie (anty)baśni oraz chwytającej za serce historii miłosnej rozpisanej na cudownie wtedy niewinnych Johnny’ego Deppa i Winonę Ryder. Raz po raz przełamywanymi niemal slapstickowym humorem.
Jeden z tych soundtracków Danny’ego Elfmana, o których się nie zapomina.
„Ed Wood”
Pierwszy (ale nie ostatni; pamiętacie jeszcze Wielkie oczy?) film biograficzny w karierze Tima Burtona mógł okazać się pretekstem do zerwania z charakterystycznymi elementami jego dotychczasowej twórczości. O dziwo, tak się jednak nie stało.
Ed Wood wykorzystuje opowieść o tytułowym reżyserze (uznawanym za najgorszego w historii), aby ponownie pochylić się nad losem zapomnianych, odtrąconych, w swej inności zmuszonych do życia poza centrum społeczeństwa. Wszystko to w ramach bardzo stylowej i wciągającej opowieści o próbie spełnienia swoich marzeń. Błyszczy tu oczywiście nagrodzony za tę rolę Oscarem Martin Landau jako Béla Lugosi, ale Johnny Depp jako ekscentryczny reżyser przynosi nam być może najciekawszą rolę w całej swojej karierze.
Najlepiej oglądać do pary z Marsjanie atakują, hołdem Burtona dla kina klasy Z.
„Jeździec bez głowy”
Nie jest to oczywiście film zapomniany, ale moim zdaniem na tle pozostałych wymienionych tu tytułów nieco przykurzony. Warto zwrócić uwagę już na napisy początkowe, z których dowiemy się, że Tim Burton zaprosił do współpracy Andrew Kevina Walkera, scenarzystę kultowego Siedem, oraz Emmanuela Lubezkiego, jednego z najciekawszych autorów zdjęć współczesnego kina. Dodatkowo produkcją obrazu zajął się sam Francis Ford Coppola. A całość stanowi przepyszny mariaż horroru folkowego i kryminału.
Klimat i budowane napięcie jest tutaj gęste tak, że można ciąć je nożyczkami, nad niesamowitą scenografią lokalnej Ameryki końcówki XVIII wieku wciąż unosi się tajemnicza mgła, a Danny Elfman wspiera ten obrazek chyba najbardziej nieoczywistym soundtrackiem w historii jego współpracy z Burtonem. Po drugiej stronie ekranu: Johnny Depp w swojej szczytowej formie, młodziutka wtedy Christina Ricci i istny panteon drugiego planu w postaci Michaela Gambona, Jeffreya Jonesa, Richarda Griffithsa, Iana McDiarmida, Michael Gougha czy Christophera Walkena. Cudowne kino!
„Duża ryba”
Duża ryba chociaż powstała niemal dwadzieścia lat temu, pozostaje swoistym podsumowaniem twórczości Tima Burtona. Oto reżyser przedstawia nam opowiadacza historii, który opowiada je tak długo, że sam staje się legendą. Postać Ewana McGregora snuje tu historie niezwykłe, wymykające się logice, niebojące poświęcić jej na rzecz dobra narracji, oparte na galerii wyrzutków i niezrozumianych. Wszystko to z jak nigdy mocnym – ale jak niemal zawsze u Burtona obecnym – motywem rodzinnego konfliktu. Tym razem w ramach trudnego pojednania skrzywdzonego syna z umierającym ojcem.
Duża ryba to jeden z najciekawszych i najlepszych filmów reżysera. Cieszy tu też przesunięcie ulubionych aktorów twórcy na drugi plan, a na pierwszym postawienie na tak nieoczywiste w jego filmografii nazwiska jak – poza wspomnianym już McGregorem – Billy Crudup, Albert Finney, Jessica Lange, Marion Cotillard.
„Charlie i fabryka czekolady”
Chociaż Charlie i fabryka czekolady nie cieszy się ani tak kultowym statusem jak poprzednia ekranizacja prozy Roalda Dahla (Willy Wonka i fabryka czekolady), ani takim uznaniem jak kolejna (Wonka), to w moim odczuciu pozostaje najlepszą filmową inkarnacją tej historii i ostatnim (jak na razie?) wielkim filmem Tima Burtona.
Jest to prawdziwa podróż przez nieskrępowaną wyobraźnię tak Dahla, jak i Burtona, bardzo spójna z niepokojącym klimatem pierwowzoru, a przy tym dzieło dużo mocniej chwytające za serce i sprawniej uderzające w familijne tony. To również ostatnia warta uwagi kooperacja duetu reżysera z Johnnym Deppem i przełomowa rola Freddiego Highmore’a.
„Wednesday”
Triumfalny powrót Tima Burtona z dekady rozczarowań – od okropnej, komputerowej Alicji w krainie czarów po – skądinąd udanego – Dumbo, przy którym pracę sam reżyser opisywał jako istną traumę, która niemal zaprowadziła go na twórczą emeryturę.
Wednesday trochę niespodziewanie okazała się wielkim hitem Netflixa, ale miała przecież wszystko, czego od serialu potrzebowaliśmy: zgrabne połączenie teen dramy z motywem paranormalnych tajemnic małego miasteczka skupiającą się na charyzmatycznej, niesilącej się na nic bohaterce. Doskonale sportretowanej na ekranie przez królowę krzyku nowego pokolenia Jennę Ortegę.
Tim Burton był producentem całości, osobiście wyreżyserował pierwszą połowę sezonu. Aktualnie trwa produkcja drugiej serii.
W dniu urodzin Tima Burtona życzę mu, sobie i wam, żeby zapowiedziany na 6 września Beetlejuice Beetlejuice mógł dołączyć do powyższego grona najlepszych produkcji tego niesamowitego reżysera.