search
REKLAMA
Artykuł

Pewnego razu w Kalifornii

Jerzy Babarowski

3 grudnia 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

 

"as if millions of voices suddenly cried
 out in terror and were suddenly silenced."

 

Zakłócenie mocy

 

Trzydziestego października śniło mi się, że ogłosili pewną grę, na którą bardzo czekam. Nieważne jaką, innym razem. Byłem absolutnie pewien, że wyjdzie. Ta pewność we śnie była tak silna, że byłem przekonany, że gdy się obudzę to nadal będzie to prawdą. Macie czasem sny, które tak silnie projektują na was swoje iluzje, że gdy się obudzicie to przez chwilę jesteście przekonani, że ich treść jest prawdziwa? To był jeden z nich. To była jedna z tych wszechogarniających pewności, że senne marzenia się ziszczą albo już się ziściły. "No i co w tym niesamowitego?", zapytacie, "standard przecież, myślenie życzeniowe".

Obudziłem się w środku nocy. Sięgnąłem po mego niezastąpionego iPhona i ku mojemu zdziwieniu ujrzałem, że mój dobry kolega dzwonił trzy godziny wcześniej. Dwa razy. Był środek nocy. Dziwne. Nienormalne. Coś było nie tak.

Ale nic to. Wszedłem na forum internetowe od roku będące dla mnie źródłem informacji o tej grze i co widzę? Ano widzę, że o grze ani widu ani słychu za to w ogólnym temacie została poruszona zupełnie inna kwestia. Uznałem, że to bez znaczenia, że to po prostu jakiś głupi żart. Ale stwierdziwszy, że mój sen jednak jakieś pokrycie w prawdzie mógł mieć – choć zupełnie nie takiej jak się spodziewałem – z ciekawości podrążyłem dalej.

Ogarnąłem standardowy zestaw codziennie odwiedzanych stron: facebook, filmweb, stopklatka, cd-action, forum KMF, rzecz jasna. I nagle zaczęło do mnie docierać, że to wcale nie był żart. Uświadomiłem sobie, że mój sen sprawdził się, ale w złośliwy, szyderczo wykręcony sposób. Wyglądał teraz jakby patrzyło na mnie jego odbicie w krzywym zwierciadle, wyjęte wprost z filmów Bunuela. Szczerzył swoje żółte, nierówne kły pytając: "No i co teraz, frajerze?". Wyglądał mniej więcej tak:

 

Tak, moi państwo, w razie jeśli ostatnie trzy tygodnie przespaliście w jaskini wydrążonej na pustyni w Nevadzie albo uznaliście, że fajnie będzie spędzić weekend na Księżycu: George Lucas, jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci w historii kina w ogóle, sprzedał Disneyowi Lucasfilm – firmę odpowiedzialną za "Gwiezdne wojny". Co to wiek robi z ludźmi.

Nie wiem co we mnie wstąpiło. Nie wiem co mnie naszło. Nie wiem, które struny dzieciństwa ta wiadomość pobudziła. Wiem tylko, że zanim się zorientowałem to już waliłem na walla na facebooku niedwuznacznie brzmiące epitety w kierunku Lucasa przyozdobione jego niepowtarzalnymi zdjęciami i obrazkami disneyowskiego zamku. No po prostu nie mogłem się opanować.

Cytując Davida Carradine'a z "Kill Billa vol. 2" przyznaję – I overreacted. Lecz przez trzy tygodnie emocje zdążyły opaść, zdrowy rozsądek powrócić na swoje miejsce, fakty w pełni dotrzeć i wyewoluować w świadomości, a opinie ludzi w sieci zostać przeczytane i przetrawione. Pewne rzeczy, które wcześniej wydawały mi się tragiczne już tragiczne nie są, z innych, z których się cieszyłem już się nie cieszę, ale wciąż całe moje wnętrze jest przeciwne temu, co zrobił Lucas – tylko, że nie z tych powodów, z których przeciwna mu jest większość fanów.

Mamy tu jednak do czynienia z – prawdopodobnie – najważniejszym filmowym newsem tej dekady, więc zanim przejdę do powodów mego niezadowolenia sądzę, że warto krótko omówić genezę całej tej sytuacji – stan w jakim franczyza Lucasa znajdowała się wcześniej, jej tło i miejsce w historii kina oraz powody dla których George zdecydował się ją sprzedać, a Disney ją kupić.

 

"… JAK MASŁO ROZSMAROWANE NA ZBYT DUŻEJ KROMCE CHLEBA."

 

Gdy w 2005 r. na ekrany wchodziła "Zemsta Sithów" naprawdę myślałem, że to już koniec marki "Star Wars" – a przynajmniej w jej kinowym, fabularnym, epizodycznym wydaniu. Z perspektywy czasu może się to wydawać naiwne i głupie, ale naprawdę w to wierzyłem – możecie sobie mówić co chcecie. Uważałem, że Lucas w końcu opowiedział do końca historię, którą sobie zamierzył dawno temu, przedstawił nam tragedię upadku Anakina Skywalkera, a potem cud jego odkupienia, Saga zatoczyła pełne koło i to by było na tyle. Jasne – były stosy książek, komiksów i gier, które nadal wychodzą, seriale animowane (zresztą oba o tym samym), tragicznie przyjęty animowany film kinowy (którego nawet nie widziałem) i pogłoski o serialu aktorskim, z którym wiązałem spore nadzieje, ale to wszystko miały być rzeczy poboczne. Projekty, w które zainwestowano duże pieniądze, dużo środków i nad którymi pracowało sporo ludzi, ale żaden z nich nie mógł się równać znaczeniowo z pełnymi epizodami Gwiezdnej Sagi. 

 

Owszem, nie pasowały mi one – nie odpowiadało mi, że po opowiedzeniu tego, co chciał, Lucas miał zamiar ciągnąć te historie w nieskończoność, że za wszelką cenę chciał otworzyć swój świat na nowe pokolenie fanów (czytaj: bachorów) – najczęściej ze szkodą dla marki i jej flagowych bohaterów – i że postanowił, że wyciśnie z niej ostatnie soki i będzie je sączyć po wieki wieków aż do śmierci. A nigdy nie patrzyłem na te wszystkie rzeczy inaczej niż w kontekście szkód jakie mogą wyrządzić, bo Lucas nigdy mi nie dał powodów, żebym je inaczej traktował. Fani jednogłośnie orzekli, że to, co robił z Sagą kierując ją na siłę, bez żadnego pomysłu, polotu czy iskry bożej, w sposób najbardziej patologiczny z możliwych, ku młodszej widowni nosiło wszelkie znamiona starczego uwiądu i myślenia o marce "Gwiezdnych wojen" w kategoriach jedynie przemysłowo-biznesowych. A co za tym idzie – oto byliśmy świadkami całkowitego zaniku jakiegokolwiek talentu twórczego, który w jakiś przedziwny, magiczny sposób ujawnił się w tym gościu, gdy kręcił "Nową Nadzieję" w 1976 r. O jego dalszych, schizofrenicznych zmianach, które wcisnął do starych epizodów, gdy wyszły na Blu-Ray nie wspomnę. Podobała mi się idea serialu aktorskiego i sądziłem, że może to być fajna rzecz, by inaczej spojrzeć na Sagę, pokazać ją z innej perspektywy i przy okazji opowiedzieć o okresie, o którym niewiele było wiadomo (serial miał się rozgrywać między akcją "Zemsty Sithów" i "Nowej Nadziei"), ale i tak nie traktowałbym go nigdy jako czegoś więcej niż dodatku do dobrze znanej rzeczy.

Ale mimo wszystko, były to projekty poboczne, które, bądź co bądź, miały ograniczony zasięg i nie mogły wyrządzić zbyt wielu… szkód. "Dopóki nie tknie swoim przebrzydłym paluchem głównej Sagi i jej części", mówiłem sobie "dopóty nie muszę się o nic martwić".

Oczywiście teraz już mam się o co martwić.

 

 

POD PŁASZCZEM DARTHA VADERA

 

Więc dlaczego George Lucas zdecydował się oddać swe najdroższe dziecko w ręce disneyowskich krawaciarzy? Cóż, przede wszystkim – jest bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Gdy odrzecie jego postać z kultowego statusu ojca współczesnej popkultury, wizjonera, który zrewolucjonizował branżę efektów specjalnych, bluźniercy, który – nie bójmy się użyć mocnych słów – sra na własną twórczość i sprytnego biznesmena, który potrafił zarobić na tej twórczości miliardy to, z czym zostaniecie wydaje mi się bardzo smutną, ale jednocześnie wiele uczącą przypowieścią. Historią człowieka, który swój talent odkrył za późno, stracił za wcześnie, stanowiącego bardzo dziwaczną hybrydę twórcy i biznesmena – teoretycznie najlepszą, a jak pokazuje jego przykład: najgorszą – a tylko ślepy los tak zrządził, że w odpowiednim momencie stworzył największy popkulturowy fenomen naszych czasów.

Lucas to przecież człowiek, który wywodzi się z grupy tzw. "film brats" – zbiorowiska opętanych kinem pasjonatów, którzy w latach sześćdziesiątych z impetem wbili się na kinową scenę Hollywood i radykalnie zmienili panujące tam zasady tworzenia filmów. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa i zasad historii kinematografii powinien stać w jednym rzędzie z przyjaciółmi, u boku których startował i z którymi współpracował przez wiele, wiele lat – ze Stevenem Spielbergiem, Brianem De Palmą, Francisem Fordem Coppolą czy Martinem Scorsese. I gdyby nie "Gwiezdne wojny" to pewnie tak właśnie by się stało.

Ale za bardzo go pochłonął kosmos i sukces jaki przyszedł z jego odkryciem. Rewolucja, jakiej dokonał za bardzo zaciążyła na jego życiu i paradoksalnie wyssała z niego twórczą energię. Gość postanowił, że odtąd zamiast filmami zajmie się wychowywaniem swoich dzieci i po sukcesie Gwiezdnej Sagi nie zrobił nic – podczas, gdy jego koledzy po fachu pracowali jak szaleni. Przez całe lata osiemdziesiąte i pierwszą połowę dziewięćdziesiątych żył pod płaszczem Dartha Vadera, kojarzony jedynie z Gwiezdną Sagą i niezdolny do uwolnienia się od niej.

 

Tutaj się zresztą objawia jedna z jego tragedii – Lucas, zdaje się, nie przepada za reżyserowaniem filmów. To przebija z wywiadów z nim, wywiadów o nim i sposobu w jaki pracuje na planie. W Lucasie nie ma temperamentu artysty, pasji tworzenia, daru rozmowy z aktorami i wyciągania z nich odpowiednio mocnych ról. Znudzony siedzi przed monitorem, czasem rzucając "faster" albo "more intense" i niezdolny do spojrzenia na film jako na coś więcej niż zbiór poszczególnych składowych. Jest świetny jako producent, ktoś kto wymyśla historię, rzuca pomysły, trzyma pieczę nad całością i pilnuje, żeby zmierzała w odpowiednim kierunku, ale nie jako rzemieślnik, który to wszystko wprowadza w życie. I na pewno nie nadaje się do pisania scenariuszy.

To właśnie powód, dla którego "Imperium Kontratakuje" i "Powrót Jedi" to tak dobre filmy. Ponieważ były wymyślone i nadzorowane przez Lucasa, ale napisane i wyreżyserowane przez wykwalifikowanych do tego ludzi, mogło się w nich w pełni objawić bogactwo pomysłów Kalifornijczyka, zostały one bowiem objęte w odpowiednie rzemieślnicze ramy. Na szczęście wtedy jeszcze Lucas miał wystarczająco dużo rozsądku, żeby powierzyć reżyserię komuś innemu. To jest też powód, dla którego po starych epizodach tak często produkował filmy innych ludzi, ale nie tworzył własnych – po prostu nigdy nie był urodzonym reżyserem. Okazał się za to sprytnym biznesmenem, który zrobił majątek na prawach do merchandise'u opartego na swoim uniwersum i znakomitym przedsiębiorcą, twórcą jednej z najprężniejszych i największych firm produkujących efekty specjalne, w której zaczynał m.in. David Fincher – Industrial Light & Magic.

Jednak również i pod tym względem okazał się wizjonerem, którego wizja zawiodła. Jak pokazała prequelowa trylogia, Lucas stał się piewcą nowoczesnej, cyfrowej technologii, która w jego zamierzeniu miała wprowadzić Sagę na nowe terytoria, a w praktyce okazała się tanim, plastikowym dodatkiem, sprawiającym że pod względem wizualnym jego filmy zestarzały się bardziej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. W przeciwieństwie do takiego Jamesa Camerona rewolucjonizującego technikę umiejętnie, subtelnie i zawsze w zgodzie z historią, którą opowiada, Lucas okazał się dzieckiem z lizakiem, które dostało od rodziców masę pieniędzy i popędziło do sklepu ze słodyczami, żeby wszystko wyjeść. Jego sposób paćkania kadrów każdym kolorowym gównem jakie tylko wynajdzie nie ma nic wspólnego z reżyserią, a już na pewno nie z dobrym opowiadaniem.

Historia Lucasa jest tragiczna, bo okazał się artystą obdarzonym ogromnym nadmiarem talentu w jednych kwestiach i straszliwym jego niedoborem w innych; wizjonerem z umysłem, z którego potrafią tryskać genialne idee i koncepcje, ale jedynie gdy się na nie patrzy w najszerszej z perspektyw; człowiekiem, którego talent objawił się raczej w biznesie niż tworzeniu; twórcą, który miał nieszczęście stworzyć uniwersum tak płodne i tak łatwo przyswajalne dla ludzi, że jego fani okazali się bardziej kompetentni do zarządzania nim niż on; reżyserem, który zaczął swoją karierę wizjonerskimi filmami nominowanymi do Oscarów, a kończy ją nominacjami do Złotych Malin; wreszcie kimś, komu się zamarzyło stworzyć wielką, epicką Sagę łączącą pokolenia widzów za co został przez nich odrzucony, wyśmiany, opluty, zmieszany z błotem i zwyzywany od najgorszych.

A jednocześnie kimś kto nadal zdaje sobie sprawę z siły i znaczenia tego, co stworzył i nie chce, żeby to poszło na marne, komu marzy się, aby jego dzieło było na nowo oglądane i odbierane przez przyszłe pokolenia. Jestem zresztą przekonany, że motywacje Lucasa w tej kwestii są całkowicie bezinteresowne i w zupełności pozbawione artystycznego egoizmu – jest na to za stary i za dużo przeszedł. Koleś wie jak jest, wie ile zepsuł i wie, że nie nadaje się do sterowania tym statkiem. Pewnie nawet nie uważa się w pełni za twórcę całego tego świata.

Do tego jeszcze dochodzi fakt, że pierwotnie Kalifornijczyk planował swoją Sagę na o wiele więcej niż sześć części – na dwanaście, żeby być dokładnym. Mieliśmy mieć jeszcze do czynienia z dwiema trylogiami, mającymi się rozgrywać po "Powrocie Jedi". Jednak jego niechęć do reżyserii i brak odpowiedniej – przynajmniej jego zdaniem – technologii w latach siedemdziesiątych sprawiły, że nigdy do końca się nie mógł zdecydować czy je zrobi czy nie i nikt nie jest w stanie zliczyć ile razy zmieniał stanowisko w tej sprawie. Od lat powtarzał, że nigdy więcej "Gwiezdnych wojen" już nie zrobi i… no cóż, dotrzymał słowa.

 

"Zemsta Sithów" być może zakończyła pewną opowieść w ramach tego uniwersum – tę najważniejszą dla Lucasa – a Saga zatoczyła koło, ale nigdy nie oznaczało to, że "Star Warsy" nie mają więcej do pokazania. Projekty różnorakich seriali, jak również setki książek, komiksów i gier, są dowodem na to, że Lucas nigdy nie myślał o swoich sześciu epizodach jako o zamkniętej całości, której się nie da rozszerzyć.

Biorąc to wszystko pod uwagę jego decyzja o sprzedaniu praw do "Star Wars" wydaje się oczywista, wręcz naturalna. Dlaczego niby miałby tego nie robić? Stary, złamany człowiek z olbrzymim dziedzictwem kulturowym, w którym nadal jest masa do odkrycia? Z gotowymi notatkami i pomysłami na następne części, ale brakiem energii i chęci na ich stworzenie?

A Disney? Olbrzymia spółka urastająca już w tym momencie do rozmiarów mega-korporacji – jednej z tych przed którymi straszą nas cyberpunkowe opowieści – zarządzająca już tak potężnymi markami jak Marvel czy Pixar? Dlaczego niby miałaby nie skorzystać na tak intratnej ofercie? W porównaniu z zyskami jakie te filmy przyniosą w przeciągu następnych dziesięciu, piętnastu lat cztery miliardy, za które Lucas oddał myszkowym włodarzom swoje dziedzictwo to praktycznie bezcen. To jest nic.

 

Patrząc z perspektywy czasu na 2005 rok dopiero teraz zdaję sobie sprawę jak naiwne były moje nadzieje na pozostawienie filmowych "Gwiezdnych wojen" w spokoju.  Powinienem był wiedzieć, że te filmy są zbyt ważną częścią współczesnego krajobrazu kulturowego, a urok Ciemnej Strony zbyt silny na słaby umysł Lucasa. Ale stało się, Amerykanin wystawił pośladki, a Disney radośnie capnął jego ofertę w swoje myszkowe zęby.

Ale jakie ma właściwie teraz możliwości i co z tym faktem zrobi?

 

The Saga continues…?

 

 

W przeciągu ostatnich trzech tygodni trudno zliczyć ile pojawiło się w sieci plotek na temat kierunku, w jakim Disney pójdzie tworząc następne epizody czy też tego, kto zajmie się ich reżyserią. Wszelkiej maści teorie spiskowe i spekulacje prześcigały się w coraz to bardziej wydumanych i niedorzecznych pomysłach, najczęściej niepodpartych żadnymi faktami. Spróbujmy więc na te fakty spojrzeć, porównajmy je z aktualnymi trendami w branży, postarajmy się na spokojnie przeanalizować sytuację, w jakiej znalazł się Disney i wyciągnijmy z tego jakieś logiczne wnioski.

Na dzień dzisiejszy wiadomo tyle – Disney postanowił z "Gwiezdnych wojen" uczynić na nowo franczyzę, którą będzie można przez lata dowolnie rozszerzać wedle upodobań właścicieli (czytaj: doić). Jak na razie – opierając się na konsultacjach z Lucasem – firma zdecydowała się stworzyć trzecią trylogię, o której Kalifornijczyk zawsze mówił, ale nigdy jej nie zrobił i – jeśli filmy te osiągną sukces – przypuszczalnie czwartą. Obie mają być sequelami, a więc z całą pewnością będą się rozgrywać po "Powrocie Jedi" – "Epizod VII" ma się ukazać w 2015 roku. Internautów doszły też słuchy, że myszkowi włodarze chcą, aby do Sagi powróciła "stara gwardia" – czyli Luke, Han i Leia. I to właściwie tyle. Pamiętajcie jednak, że w tym momencie różnorakie doniesienia z twierdzy Disneya docierają do nas praktycznie z dnia na dzień i cały czas dowiadujemy się nowych rzeczy – może się więc okazać, że w momencie, gdy czytacie te słowa informacje tutaj będą już nieaktualne.

 

Zastanawiając się nad kierunkiem, jaki obiorą następne odsłony Gwiezdnej Sagi nie sposób jest nie wziąć pod uwagę tzw. Expanded Universe (EU). Został on już przeze mnie w tym tekście wspomniany – najogólniej rzecz biorąc, jest to zbiór wszystkich narracyjnych tworów, które nie są filmami wchodzącymi w skład sześcioczęściowej sagi Lucasa (włącznie z nowelizacjami tych filmów). Twory te generalnie można podzielić na trzy zbiory: książki, komiksy i gry. No, mamy jeszcze opowiadania umieszczone w antologiach, materiały z papierowych RPGów czy fanowskie historyjki z czasopism, które od czasu do czasu zostają przez zarządców Lucasfilmu wcielone do kanonu.

No właśnie, kanon. O co w nim chodzi? Zasadniczy problem z EU polega na tym, że na przestrzeni lat jego obszar rozrósł się w zastraszającym wręcz tempie. Stosy przygód zapełniły terminarze gwiezdnowojennych bohaterów na długo po zakończeniu "Powrotu Jedi". Przed ukazaniem się "Mrocznego Widma" – gdy Lucas jeszcze utrzymywał, że nakręci kiedyś trzecią trylogię – autorzy EU mieli embargo na tworzenie przygód rozgrywających się więcej niż dwadzieścia trzy lata po akcji "Nowej Nadziei". Jednak po wypuszczeniu "Epizodu I" zakaz został zniesiony, co od razu zostało skrzętnie wykorzystane i w tym momencie kalendarze naszych bohaterów są zapełnione aż do roku czterdziestego piątego po pokazanej w "Nowej Nadziei" Bitwie o Yavin (używanej jako tzw. "punkt zerowy" w chronologii "Gwiezdnych wojen"). I gdy piszę "zapełnione" to używam tego słowa w pełnym jego znaczeniu – stężenie EU-owych prac na metr kwadratowy doszło do tego stopnia, że w tym momencie praktycznie każdy rok, miesiąc i tydzień z życia Luke'a, Hana i Leii jest zajęty kolejnym ratowaniem Galaktyki przed ostateczną zagładą. Tak samo wykorzystany został okres przed filmami (gdy piszę te słowa w druku jest seria komiksowa rozgrywająca się… dwadzieścia pięć tysięcy lat przed epizodami), a nawet pomiędzy nimi. Kolejne przygody wciskane są dosłownie wszędzie, w każdą możliwą dziurę czasową, byle tylko zapełnić lukę, stworzyć jakąś historię i zarobić na głupich fanach, którzy to wszystko kupują (całe szczęście, że ja już do nich nie należę).

 

Sprawa zasadza się na tym, że George Lucas powiedział explicite, że historie z EU nie należą bezpośrednio do stworzonego przez jego filmy świata, ale raczej do pewnej alternatywnej rzeczywistości, w której akcja z epizodów się wydarzyła, ale nie jest dokładnie tym samym. Innymi słowy – status kanoniczny EU jest inny niż status kanoniczny filmów. O ile całe uniwersum "Gwiezdnych wojen" istnieje we względnej harmonii, a nad spójnością i zgodnością poszczególnych jego elementów czuwa sztab ludzi, o tyle filmy zawsze będą egzystowały na innym – wyższym – poziomie kanoniczności niż EU. Zresztą luźny stosunek Lucasa do prac innych autorów osadzonych w jego świecie jest szeroko znany, chociażby przez aktualnie wyświetlany serial dla dzieci o Wojnach Klonów, który ma się nijak do opowieści już osadzonych w tym okresie.

Biorąc to wszystko pod uwagę można bezpiecznie założyć, że pole działania Disney ma w tym momencie ograniczone do trzech następujących możliwości. Uporządkowałem je w kolejności od tej, która wydaje mi się najbardziej prawdopodobna do tej najmniej:

 

1. Stworzyć całkowicie nową historię, która nie będzie zgodna z EU;
2. Stworzyć całkowicie nową historię, która będzie zgodna z EU;
3. Zaadaptować jakiś istniejący materiał z uniwersum.

 

Przyjrzyjmy się teraz po kolei każdej z nich.

 

Opcja pierwsza

 

 

Najbardziej prawdopodobna i niemal pewna droga, potwierdzana zresztą przez napływające z Kalifornii doniesienia. Przede wszystkim, w porównaniu z innymi możliwościami dająca najwięcej swobody – a to jest to, czego Disney teraz potrzebuje. Reaktywowanie na wpół martwych marek to nie jest taka prosta sprawa jak się wydaje – trzeba je dostosować do nowych czasów, nowego odbiorcy, nowego targetu, wprowadzić nowe elementy i jednocześnie pamiętać o korzeniach. Samo to jest już wystarczającym wyzwaniem – a gdyby jeszcze twórcy musieli pamiętać o spójności z jakimiś dziwnymi tworami drugorzędnych autorów amerykańskiej fantastyki, które przeczytała może dziesiąta część odbiorców nowych filmów to dopiero byłaby chryja.

 

Jedynie ta opcja pozwala Disneyowi na ukształtowanie nowych filmowych "Gwiezdnych wojen" wyłącznie wedle własnych upodobań i wedle wymogów medium filmowego – a nie książek, komiksów czy gier. Fakt, że może będzie to stało w sprzeczności z EU będzie miał tutaj drugorzędne znaczenie, jeśli w ogóle jakieś. Pozwoli to włodarzom Disneya na wprowadzenie tylu nowych bohaterów, konfliktów i wydarzeń ile tylko będą chcieli, a jednocześnie na odpowiednie dawkowanie nawiązań do tradycji. No i najważniejsze: w razie gdyby "stara gwardia obsadowa" – Mark Hamill, Carrie Fisher i Harrison Ford – nie chciała wystąpić w nowych filmach praktycznie tylko to wyjście uwalnia twórców od konieczności wprowadzenia ich do nowych trylogii – Luke Skywalker, Leia Organa i Han Solo pojawiają się niemal w każdym tworze EU osadzonym po akcji "Powrotu Jedi". Ale to mało prawdopodobne, bo już teraz wiadomo, że cała trójka wyraziła chęć uczestnictwa w produkcjach.

Już widzę tych biednych scenarzystów nieśmiało poruszających na jakimś spotkaniu temat zgodności z EU i tych myszkowych krawaciarzy, ucinających im zdania.

Czy Disney więc będzie miał takie samo podejście do EU jak Lucas? Biorąc pod uwagę fakt, że nowe epizody będą powstawać w – mniejszym lub większym – oparciu o jego pomysły i notatki sprzed lat można spekulować, że niestety tak. Mówię "niestety" bo będzie to oznaczało, że większość pozycji z EU w jednej chwili stanie się bezwartościowa – a mnie osobiście jako fana rozszerzonego uniwersum i człowieka posiadającego w domu ponad trzydzieści książek z uniwersum "Star Wars" mocno to zaboli. Ech, może się opchnie na allegro.

 

Zresztą nie ma co drzeć kotów – to jedyne logiczne wyjście, poza tym brak wyraźnej zgodności z EU nie musi oznaczać wyraźnej sprzeczności. Lucas też nie jest gościem, który po prostu lał na cały dorobek wszystkich tych twórców, a i sam parę razy skorzystał z ich pomocy. Podobnie sprawa będzie się mieć z Disneyem – zignorowanie pewnych elementów rozszerzonego uniwersum w nowych filmach nie będzie wynikać o tyle z niechęci twórców do EU ile z braku możliwości podejścia do sprawy inaczej. Spodziewam się zresztą, że scenarzyści nie będą mogli oprzeć się pokusie i wprowadzą do nowych filmów jakieś wątki, motywy, postacie czy wydarzenia zaczerpnięte z materiałów EU. Tak więc być może w ogólnych, szerokich założeniach oba światy będą – albo przynajmniej będą próbowały być – ze sobą zgodne i dopiero w szczegółach całość będzie się rozłazić w szwach. Niestety w przypadku tak wielkiej produkcji raczej nie można liczyć na nic więcej. Po prostu trzeba z czegoś zrezygnować, inaczej się nie da.

 

Opcja druga

 

W świetle tego, co napisałem wyżej to wyjście wydaje się zupełnie nieprawdopodobne, a jednak po bliższym przyjrzeniu się okazuje się, że nie jest tak bardzo niemożliwe, jakby się mogło wydawać. Decydując się na pójście w tym kierunku Disney miałby dwie opcje:

 

 1. wcisnąć nową historię pomiędzy jakieś książki/komiksy/gry i dopasować do siebie elementy tak, żeby wszystko się zgadzało i żeby jednocześnie było to atrakcyjne do obejrzenia na wielkim ekranie i w czym odnaleźliby się widzowie (powodzenia…);

 2. osadzić nową historię w okresie rozgrywającym się olbrzymi szmat czasu po filmach – np. tysiąc lat lub więcej.

 

Pierwsze wyjście jest faktycznie niemożliwe – skierowanie się w tę stronę byłoby artystycznym i finansowym samobójstwem. Jak już wspomniałem, stężenie EU-owych prac jest już w tym momencie tak duże, że doprawdy niemożliwością byłoby wciśnięcie czegokolwiek pomiędzy wiele z tych pozycji, nie wspominając już o czymś, co mogłoby zostać zrozumiane przez odbiorców niezaznajomionych z całym tłem fabularnym. Opcja na 100% odpada.

Z kolei alternatywa druga byłaby ciekawym ukłonem w stronę wszystkich zainteresowanych, a Disney upiekłby dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony zadowoliłby ortodoksyjnych gwiezdnowojennych fanów osadzając akcję nowych filmów w okresie, gdy wszelka zgodność z EU nie ma już żadnego znaczenia, z drugiej – miałby całkowitą swobodę w zbudowaniu od podstaw, praktycznie, nowego uniwersum, nowego świata. Chcą wolność? Mieliby wolność. 

 

Jest tylko jeden problem – oznaczałoby to całkowite porzucenie wszystkich bohaterów i motywów ze starych filmów, skazując twórców na zbudowanie wszystkiego od nowa i ograniczenie się do jedynie symbolicznych nawiązań.

Trzeba też pamiętać, że każda gwiezdnowojenna trylogia; cały epizodyczny cykl jest – mniej lub bardziej – jedną historią opowiadającą dzieje tych samych lub stykających się z sobą bohaterów, a w centrum jej zainteresowania zawsze była rodzina Skywalkerów. Tak radykalne odejście na linii czasowej od poprzednich części nieodwołalnie zerwałoby więzy nowych trylogii ze starymi.

W każdym razie – na pewno nie byłyby to te epizody, które od lat siedzą w głowie Lucasa i które Disney chce od niego przejąć i stworzyć. Więc o ile takie spojrzenie na sprawę pozwoliłoby na pewne ciekawe możliwości i ocaliłoby cały "lore" rozszerzonego uniwersum "Star Wars" o tyle niestety obawiam się, że trzeba o nim zapomnieć.

 

Opcja trzecia

 

Ostatnia możliwość od lat spędza sen z powiek fanom "Gwiezdnych wojen". Ileż to pomysłów, marzeń i koncepcji zrodziło się w ich głowach po przeczytaniu niektórych z książkowych lub komiksowych pozycji i wyobrażaniu sobie jakby te wszystkie wydarzenia wyglądały na wielkim ekranie? Sam Lucas również nigdy nie zaprzeczył pójściu w tę stronę i przez bardzo długi czas fani spekulowali, że tworząc trzecią trylogię Kalifornijczyk mógłby po prostu zaadaptować już istniejący materiał z EU.

Ta opcja wydawała się o tyle prawdopodobna, że amerykański twórca sam powiedział kiedyś iż historia z rozgrywającej się w sześć lat po "Powrocie Jedi" serii komiksowej "Dark Empire" – wydawanej w latach 1991-1992 – była najbliższa temu co chciał pokazać w sequelowej trylogii (dla ścisłości: mamy tam dalszą wojnę z Imperium, sklonowanego Imperatora Palpatine'a, powrót Boby Fetta i Luke'a Skywalkera przechodzącego na Ciemną Stronę Mocy). Jednak to, o czym fani zawsze marzyli najbardziej to adaptacja na wielki ekran tzw. Trylogii Thrawna – sławnej trylogii powieściowej autorstwa Timothy'ego Zahna, która w latach 1991-1993 zapoczątkowała wybuch prac osadzonych w rozszerzonym uniwersum "Gwiezdnych wojen" i była inspiracją dla "Dark Empire".

Rozgrywającą się w rok przed tamtymi komiksami trylogię można faktycznie uznawać za nieoficjalny sequel filmów Lucasa. Mamy w niej wszystko to, za co ludzie na całym świecie pokochali wykreowany przez Amerykanina świat – ratowanie Galaktyki, wielką intrygę, zapadających w pamięć bohaterów, epickie bitwy, no i walkę z Ciemną Stroną Mocy. Trylogia opowiadała o zmaganiach Nowej Republiki (już nie Rebelii) z Wielkim Admirałem Thrawnem – imperialnym wodzem, który wraz z podległą mu flotą po długiej nieobecności powraca do przestrzeni Imperium i zastaje sytuację radykalnie zmienioną od tej, którą pamiętał. Dowódca niszczyciela gwiezdnego Chimera postanawia serią nowatorskich operacji militarnych do szczętu zniszczyć niedoszłą Rebelię. Walka z jego siłami stanowi główny motyw całej trylogii, ale mamy też tutaj całą masę historii pobocznych – Luke'a Skywalkera zmagającego się z rolą ostatniego Rycerza Jedi w Galaktyce, potomstwo Hana i Leii, przemytników, a także szalonego klona Jedi Joruusa C'Baotha pragnącego pozyskać Luke'a i Leię jako swoich uczniów. No i mamy też galerię nowych, zapadających w pamięć postaci, z których wiele stało się prominentnymi bohaterami EU w następnych latach – przyszłą żonę Luke'a Marę Jade, Talona Karrde czy Gilada Pellaeona. Ale osią całej opowieści jest monumentalny admirał Thrawn. Genialny strateg, zawsze spokojny i opanowany, emanujący niepowstrzymaną charyzmą, z którego inteligencją mogą się równać jedynie jego bezwzględność i okrucieństwo o całe mile wyprzedził swoje czasy i stał się jedną z najsławniejszych, najbardziej rozpoznawalnych i najdłużej egzystujących w wyobraźni fanów postaci Expanded Universe. Zresztą cała trylogia emanowała nowatorską energią i świeżością pomysłów – wydana w pionierskich czasach EU dla wszystkich następnych kontynuatorów dzieła Lucasa stała się punktem odniesienia i poprzeczką, którą bardzo trudno było przeskoczyć. Nietrudno się zatem domyślić dlaczego tak wielu fanów marzyło o zobaczeniu jej na wielkim ekranie.

Niestety na jej – i nie tylko jej – adaptację nie ma co liczyć. Disney wyraźnie chce się otworzyć na nowych odbiorców i ukształtować Sagę na nowe czasy i nową epokę, a najwygodniejszym wehikułem do tego jest stworzenie całkowicie nowej historii, bez oglądania się na to co było w jakichś książkach czy komiksach i ze względnym oglądaniem się na poprzednie gwiezdnowojenne epizody. I o ile wydaje mi się, że przy odpowiednim podejściu Trylogia Thrawna spełniłaby wszystkie te warunki i jej adaptacja przyniosłaby Disneyowi o wiele więcej korzyści niż szkód o tyle oczywistym jest, że są to marzenia ściętej głowy, bo w sytuacji, w której obecnie są myszkowi włodarze potrzebują przede wszystkim całkowitej swobody w budowaniu nowej historii.

 

Nie oznacza to jednak, moim zdaniem, że szans na przyszłe adaptacje jakichś historii zaczerpniętych z rozszerzonego uniwersum nie ma. Paradoksalnie, wydaje mi się, że Disney mógłby się z nich wiele nauczyć, a przeniesienie części z nich na wielki ekran byłoby zarówno o wiele łatwiejsze niż tworzenie nowych filmów od nowa jak i finansowo korzystne – przecież fakt, że dużo ludzi już je zna nie oznacza, że nie chcieliby ich zobaczyć w kinie. Przyznaję teraz, że liczę tu trochę na od zawsze płynącą w żyłach amerykańskich producentów chciwość i pogoń za dolarem. Pamiętajmy też, że Disney ma teraz dostęp do całej chronologii świata "Gwiezdnych wojen" – nie tylko do czasów po "Powrocie Jedi". A więc możliwa byłaby adaptacja jakichś materiałów rozgrywających się przed trylogią prequeli, pomiędzy jedną trylogią a drugą, a nawet pomiędzy epizodami wchodzącymi w skład tej samej trylogii.

Jedyne o co by trzeba zadbać to spójność między nowymi filmami, a hipotetycznymi przyszłymi adaptacjami. Trzeba by dopilnować, aby nowe części kolidowały w możliwie jak najmniejszym stopniu z EU oraz wyłowić z rozszerzonego świata te historie, które by były z filmami spójne, atrakcyjne dla nowych odbiorców, możliwie zamknięte w swoich ramach i zrozumiałe dla wszystkich. Może Trylogia Akademii Jedi albo rozgrywająca się podczas Wojen Klonów jedna z moich ulubionych powieści EU – "Punkt przełomu" Matthew Stovera z Macem Windu jako głównym bohaterem? Przynajmniej Samuel L. Jackson by się ucieszył. Pomarzyć zawsze można…

Na razie jest to jednak pieśń przyszłości, do której powrót będzie zasadny dopiero za wiele lat. Najpierw Disney musi się uporać z nowymi trylogiami – potem dopiero będzie mógł myśleć o spin-offach i bardziej kameralnych filmach skupionych na pojedynczych postaciach czy wydarzeniach.

 

 

Konkluzja

 

A więc co zobaczymy w nowej disneyowskiej trylogii? Wciąż mamy mało informacji i nie można sobie pozwolić na o wiele więcej niż spekulacje, ale już teraz kilka rzeczy możemy założyć niemal na pewno – wbrew pozorom Disney nie ma za wiele pola do manewru.

Po pierwsze, całkowicie nowa historia.

Po drugie – wedle doniesień – powrót Hana, Luke'a i Leii.

Co za tym idzie po trzecie, – wnioskując po wieku aktorów – wydarzenia rozgrywające się jakieś czterdzieści-pięćdziesiąt lat po filmach Lucasa.

Tyle wiemy na pewno. Możemy też śmiało założyć, że historia będzie się rozgrywać wokół dziedzictwa rodziny Skywalkerów i prawie na pewno na potomkach zarówno Luke'a jak i Hana i Leii. To oni będą osią filmu, stara gwardia będzie im jedynie miejscami przygrywać. No i niemal na pewno zobaczymy próby Luke'a odbudowy – w taki czy inny sposób – Zakonu Jedi, a Hana i Leii – Galaktycznej Republiki. 

 

Jasna czy Ciemna Strona?

 

Jeśli doczytaliście do tego momentu, to gratuluję. Czas teraz przejść do sprawy głównej. Do mięcha. Do kwestii zasadniczej:

Czy to dobrze czy źle, że stało się jak się stało?

Na to pytanie odpowiedział już internet, jednak ta odpowiedź, o dziwo, okazała się być niejednolita, a głosy użytkowników sieci – zaskakująco podzielone. Dominowała oczywiście – i chyba dominuje nadal – natychmiastowa fala hejtu na George'a Lucasa, któremu na starość do cna już odbiło i który do reszty postradał zmysły. No bo jak to – "Gwiezdne Wojny" w rękach właścicieli Myszki Miki? Nasze ukochane "Gwiezdne Wojny" od ludzi, którzy stworzyli Hannę Montanę (nawet nie wiem jak to się poprawnie pisze) i zdziecinniałe, niedorozwinięte seriale na Disney XD? Przecież to jakiś absurd! Przecież to będzie uproszczone (jeszcze bardziej!), prymitywne, dla bachorów, tylko dla kasy! Kolorowe i przebajerowane!

Taka, a nie inna reakcja świadczy zresztą o samych fanach "Gwiezdnych Wojen" – osobnikach, którzy od lat wylewali pomyje na George'a Lucasa za zrujnowanie ich dzieciństwa, z których wielu otwarcie mówiło, że modli się, by Kalifornijczyk już nigdy więcej nawet się nie zbliżał do ich ukochanego świata… a którzy jednocześnie stale wyłapywali plotki o kolejnej trylogii filmowej, pytali o nią Lucasa przy każdej możliwej okazji, marzyli o nowych filmach, i którzy Amerykanina zjechali raz jeszcze, ale tym razem za to, że właśnie oddał pałeczkę innym, by przejęli po nim schedę opiekuna marki. A sam usunął się w cień.

Co zadziwiające, powyższe podejście w wielu wypadkach okazało się mieć krótki żywot – było reakcją intuicyjną, nieprzemyślaną, niepodpartą faktami. Wielu internautów już po paru godzinach przechodziło do obozu drugiego – obozu, który wytyka wyżej wspomniany totalny brak logiki fanów "Star Wars" i otwarcie cieszy się, że będą nowe filmy i że Lucas wreszcie nie będzie przy nich pracować. Zresztą pozwólcie, że zacytuję tu naszego kolegę z redakcji, Adama, który tak się wypowiedział o sprzedaży Lucasfilmu:

Druga sprawa to sam Disney. Biorąc pod uwagę jak dobrze poradzili sobie z franczyzą Marvela, oddając ją w ręce utalentowanego twórcy, mającego całe uniwersum w małym palcu, dając mu wolne pole do popisu i nie patrząc na ręce (czego wynikiem byli Avendżersi), to można mieć nadzieje, że ci wszyscy utalentowani reżyserzy, scenarzyści, fani i znawcy popkultury, którzy przez lata powtarzali jak powinna wyglądać prawdziwa trylogia SW (i dlaczego GL spieprzył sprawę), będą mogli w końcu wprowadzić to w życie. Franchise SW już od jakiegoś czasu obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg, ale nowa trylogia mogłaby znów obudzić we mnie sentyment do opery fantasy w kosmosie.

Sam bym lepiej tego nie ujął.

Adam jest przedstawicielem większej grupy fanów "Gwiezdnych Wojen", którzy są zdania, że najlepiej by było, gdyby Lucas na zawsze odczepił się od swojej Sagi – i trudno się im dziwić. Jednak ktoś czytający jego słowa i nie znający historii Lucasowej marki ma pełne prawo zadać sobie pytanie – dlaczego za jej kontynuowanie mają się brać jacyś obcy ludzie? Ludzie, którzy nie są odpowiedzialni za jej stworzenie, nie brali udziału w jej powstaniu i na dobrą sprawę są tylko fanami, którzy – gdybyśmy rozmawiali o normalnym przypadku – mają gówno do powiedzenia? Przecież to twórca dzieła jest jego demiurgiem – to on zna wszystkie jego konteksty, odniesienia, zamiary i struktury, bo to on sam je stworzył. Nikt inny poza nim nie zna uczucia nieprzespanych nocy, gdy pisało się scenariusz, tunezyjskiego piasku, który wsypywał się do butów, gdy kręcono sceny na Tatooine i mokrego potu spływającego dzień w dzień po czole. Jakie prawo mają więc do ingerowania w tę pracę inni ludzie i skąd u licha przeświadczenie, że zrobiliby to lepiej? Jest to kwestia dla "Star Wars" kluczowa – stanowi jeszcze jeden element tragedii George'a Lucasa i kolejny powód, dla którego zrezygnował z opiekowania się serią. A wypowiedź Adama jest dobrym momentem do jej przeanalizowania.

 

ZEJŚCIE ZE SCENY

 

 

Wielkie dzieła musi ktoś stworzyć. Często – zwłaszcza w kontekście amerykańskiego kina – mamy do czynienia z całym sztabem ludzi, który analizuje zasadność danej idei, fabułę, target i jej sprzedawalność (co jest bolączką współczesnego kina bo zazwyczaj nie wychodzi z tego nic dobrego) jednak historia przemysłu rozrywkowego nauczyła, że wielkie idee prawie zawsze rodzą się w głowach pojedynczych jednostek. I wtedy to właśnie ten pojedynczy twórca odpowiada za swoje dzieło. On je stworzył więc on jedynie ma prawo je zmieniać i cokolwiek zrobi – trzeba liczyć się z jego zdaniem. To stara jak świat reguła tej dziwnej dziedziny jaką jest sztuka i – całe szczęście – mimo oszalałego rozwoju najnowszych technologii nic nie wskazuje na to, by w najbliższych latach coś się miało w tej materii zmienić. Reguła ta ma swoje zastosowanie nawet w przypadku amerykańskich franczyz – wielkich serii filmowych, którym udało się zawładnąć wyobraźnią widzów całego globu na tyle by korzystnym stało się kontynuowanie ich przez lata i wzbogacanie kolejnymi odsłonami.

A nie będzie żadnym odkryciem, gdy napiszę, że duża część dzisiejszego świata kinowego mainstreamu jest przez te serie dyktowana. W normalnych przypadkach więc – nawet w kontekście amerykańskiego systemu producenckiego  – są one kojarzone z jednym konkretnym nazwiskiem, które wprowadziło je w życie, innymi słowy – ich twórcy pozostają ich twórcami. Ridley Scott zawsze będzie ojcem Obcego, Spielberg – Indiany Jonesa, a Stan Lee – całej masy adaptowanych teraz na potrzeby kina komiksowych bohaterów Marvela. W przeciwieństwie do przemysłu muzyki rozrywkowej czy gier video, gdzie relacja twórca – odbiorca często się zaciera medium kinowe zawsze – nawet w przypadku wielkich i kosztownych produkcji – utrzymywało swych twórców na kreacyjnej scenie, a widownię na płycie lub trybunach. Mimo ogromnej popularności amerykańskich franczyz dysonans między liczbą ludzi do których docierają, a zaangażowaniem samych widzów w ich rozwój jest potężny. W porównaniu z wkładem filmów w życia swoich widowni one same zawsze pozostawały pasywne. 

A jednak są pewne filmy, pewne marki, pewne kinowe zjawiska, które nie podlegają tej regule – idee, które tak bardzo wyprzedziły swój czas; trafiły na tak żyzny grunt i tak żywo i całościowo pokryły się z zeitgeistem społecznym, że wniknęły w globalną mentalność kinową i pozostały w niej na długie lata, złączone niewidzialną pępowiną. W przypadku tych filmów reguły, które mają zastosowanie w wypadku innych produkcji, tracą znaczenie. Widzowie bowiem tak głęboko łączą się z fikcją, że stają się praktycznie jej współkreatorami, niespotykane w innych wypadkach zespolenie na linii dzieło – odbiorca jest tak silne, że sam odbiorca zyskuje narzędzia dzięki którym jest w stanie – bazując na pierwotnych pomysłach –rozszerzać fikcyjny świat, stosując swą własną wyobraźnię. A twórca pierwotnej wizji – niekiedy chcąc nie chcąc – musi się liczyć z jego zdaniem.

Sama na wskroś unikalna natura tych produktów sprawia, że odbiorca przechodzi do grupy współtwórców, a twórca pierwotny traci casus jedynego słusznego konstruktora.

 

Bardzo rzadko trafia się tak silnie oddziałujący na widzów fikcyjny świat i bardzo silny jest jego wpływ na praktycznie każdy aspekt kultury popularnej. Seria o Indianie Jonesie Spielberga należy do tej grupy; "Obcy" Ridleya Scotta do niej należy; większa część adaptacji komiksowych jest jej częścią; filmy o Jamesie Bondzie również – i naturalnie należą do niej też "Gwiezdne wojny". A nie ma nazwiska bardziej utożsamianego z ich stworzeniem niż nazwisko Lucasa.

Czy słyszeliście kiedyś, by ktoś mówił, że "zniszczyli" "Piratów z Karaibów"? Albo "Mission: Impossible"? Albo – nie wiem – "Park Jurajski"? Nie. Ale słyszeliście, że Spielberg "zniszczył" Indianę Jonesa, że Scott "zniszczył" "Prometeuszem" serię o Obcym i pamiętacie zachwyty nad "Casino Royale", gdy mówiono, że filmy o Bondzie wreszcie powróciły na właściwą drogę. A słyszeliście to dlatego, że wszystkie te marki zostały zbudowane na tak potężnych i nośnych pomysłach, że wystąpił proces, o którym wspomniałem powyżej – odbiorca poczuł się twórcą, a twórca stracił swoją pozycję.

George Lucas miał pecha. Tworząc tak bardzo wyprzedzające swój czas i płodne dzieło jak "Star Wars", jednocześnie wystawił się na linię ognia i trwale dopilnował, by każdy jego gwiezdnowojenny krok był bezlitośnie oceniany przez setki milionów takich współtwórców na całym świecie. A w 1999 r. zrobił wszystko, by duża część z nich miała bardzo dobre powody by być na niego zła. Tak samo jak w wypadku powyższych przykładów – w 1999 r. słyszeliście, że Lucas "zniszczył" "Gwiezdne Wojny". Pożarł je, pochłonął, cofnął do bajki dla dzieci zamiast dla ludzi w każdym wieku i zrobił masę innych błędów, o których już nawet nie będę pisać (jeśli chcecie wiedzieć dlaczego prequelowa trylogia ssie – polecam ten LINK). Został tym samym relegowany ze stołka twórcy, któremu wolno było wszystko, do grupy "geniuszy, którzy kiedyś zmienili historię, a potem zniszczyli swoje dzieła", wyśmianej niegdyś przez twórców "South Parku". I Lucas o tym wie.

Adam utrafia więc w sedno. "Gwiezdne Wojny" są idealnym przykładem serii, która nie tylko może, ale i powinna być kontynuowana nie przez swego demiurga, lecz przez popkulturowych nerdów, którzy przez pół życia – oglądając trzy filmy, słuchając czterech płyt i czytając pół książki DZIENNIE (pozdro dla Gamarta) – są wyposażeni w idealne narzędzia niezbędne do pociągnięcia "Star Warsów" dalej. Notabene, są to dokładnie te narzędzia, których brakuje Georgowi Lucasowi.

Jeśli zaś chodzi o Disneya, to tutaj również zgadzam się z Adamem w całej rozciągłości – wystarczy spojrzeć na to, co się dzieje z Pixarem i Marvelem, by stwierdzić, że wszelkie oskarżenia o (jeszcze) większe zdziecinnienie marki i skierowanie jej w stronę (jeszcze) młodszych odbiorców są absurdalne. W Disneyu nie pracują idioci i jak na razie mamy wszelkie powody by wierzyć, że "Avengers" nie wyszło im tylko przypadkiem.

 

NIEKOŃCZĄCA SIĘ BUDOWLA

 

Jest tylko jeden problem. Zanim go jednak poruszę, pozwólcie, że zacytuję naszego naczelnego, desjudiego, który zaraz po nabyciu przez Disney Lucasfilmu opublikował na KMF-owym blogu notkę. Napisał w niej między innymi:

Życzyłbym sobie remake’u całości, odpalenia na nowo tego świata, oddalenia się od bajkowości na rzecz bardziej realnej wizji. Życzyłbym sobie Gwiezdnych Wojen umieszczonych w kosmicznej pustce Aliena, w szacie Mrocznego Rycerza czy najnowszego Bonda, czyli filmów redefiniujących kinowe archetypy.

Ech. No więc zacznijmy od tego, że nie do końca się z tym zgadzam.

Filmy są przerabiane cały czas. Rimejkowane, reimaginowane, robione na nowo. Bez przerwy. Właściwie trudno pomyśleć o jakiejś większej amerykańskiej franczyzie, która nie została zrimejkowana w ciągu ostatnich dziesięciu lat – co dowodzi w jak desperackiej sytuacji znajduje się obecnie Hollywood. Ale nie tylko o przeróbkach tu mówię – sztuka w ogóle, a kino zwłaszcza (bo jest drogie), ma to do siebie, że jest stałym procesem, który systematycznie płynie z biegiem czasu. Co za tym idzie – każda cegiełka w sposób nieunikniony czerpie z dokonań tego, co było wcześniej i zostaje położona na budowli danego medium, pchając naprzód jego konstrukcję. A potem następna cegiełka pojawia się na tamtej, by pchnąć tę konstrukcję jeszcze wyżej, jeszcze dalej. Na wskroś oryginalne pomysły trafiają się raz na lata, raz na pokolenie nawet. Jest tylko jeden "Ulisses". Taka natura przemysłu rozrywkowego. Trudno się temu dziwić. Producenci/wydawcy/dystrybutorzy chcą produkować to, co kupują ludzie. Ludzie kupują to, co już znają i lubią. Kupują też coś nowego, jeśli tak się złoży, że jest oparte na genialnym pomyśle, który stworzył geniusz. Ale geniuszy jest na świecie mało, a genialne pomysły trafiają się rzadko. Bardzo rzadko.

Jakiś czas temu słuchałem wywiadu twórcy gry "Bioshock" Kena Levine'a z Guillermo del Toro. Wspólnie doszli do wniosku, że tak naprawdę cała rozrywka – czy w ogóle sztuka – polega na ciągłym opowiadaniu tych samych historii na nowo, za każdym razem nowym pokoleniom, na nowe czasy. Może kiedyś tak nie było, ale z pewnością tak jest teraz. Żyjemy w czasach "post-wszystkich", w których odnieść można wrażenie, że dokonano już wszystkiego, wszystkie tematy poruszono, pociągnięto każdą strunę człowieczego serca. Zawsze – mniej lub bardziej – będziemy czerpać ze studni przeszłości. Biorąc pod uwagę to, co napisałem wcześniej, jestem nawet skłonny się z panem Levinem i del Toro zgodzić.

Problem tkwi w szczegółach. Problem tkwi w sposobie, w jaki się to robi. Bo można to robić mniej lub bardziej bezczelnie. Lucas i Spielberg tworzący "Gwiezdne Wojny" i Indianę Jonesa zainspirowani serialami przygodowymi z lat czterdziestych, które oglądali w dzieciństwie, bracia Coen tworzący swe historie inspirowani twórczością pisarzy czarnych kryminałów czy Brian De Palma garściami ściągający od Hitchcocka – ci i inni twórcy czerpali z przeszłości, ale w sposób jedynie ideowy, metaforyczny, pozbawiony fabularnego znaczenia dla swoich filmów. O ile materia i narzędzia były znane, o tyle tworzone światy czy – rzadziej – poruszane tematy zawsze były już na wskroś autorskie. Z drugiej strony mamy wszelkie adaptacje komiksów, powieści czy czegokolwiek innego, wszelkie serie mające po sto dwadzieścia sequeli i prequeli, rozciągnięte ponad miarę, i Ridleya Scotta ściemniającego ludziom, że "Prometeusz" to coś nowego, podczas gdy usytuowany jest w świecie "Obcego" – to jest ten bardziej bezczelny sposób. Bezwstydnie kradnie się świat i bohaterów innych ludzi tylko po to, by przerobić je na własną modłę i zyskać rozgłos/zarobić pieniądze.

Rimejki zaś to już jest szczególnie upośledzony typ tworzenia. Oto bowiem nie tylko bierzecie znany świat i bohaterów (którzy nie są wasi), ale i samą fabułę. Zwyczajnie opowiadacie dokładnie to, co zostało już raz opowiedziane – z tymi samymi sytuacjami, ludźmi, konfliktami, itd. – drugi raz. Z kosmetycznymi zmianami zazwyczaj. Samo pisanie o tym mnie wykańcza i sprawia, że gęba rozwiera mi się do ziewania. Dlatego że powodem, dla którego pokochałem kino i oglądam filmy, zawsze była historia. W momencie, gdy wiem, co się zdarzy dalej i jak to się wszystko skończy, jak mam się przejąć filmem i po co go w ogóle oglądać?

Czy jestem całkowitym przeciwnikiem rimejkowania? Oczywiście nie i jasne jest, że świat byłby o wiele uboższym miejscem, gdyby De Palma nigdy nie nakręcił rimejku "Człowieka z blizną", bracia Coen "Prawdziwego męstwa", a Sergio Leone swojej "Garści dolarów" wziętej kropka w kropkę z "Yojimbo" Akiry Kurosawy. Tylko że to są wyjątki potwierdzające regułę.

 

Upadek w ciemność

 

Wróćmy do "Gwiezdnych Wojen". Sprawę generalnie można zamknąć w paru słowach – cały sens sagi Lucasa polega na tym, że jest archetypiczną, rozszalałą bajką w kosmosie, a nie czymś innym. Przecież to jest właśnie powód, dla którego Saga stała się znana – bo jest właśnie tym, czym jest. To jak z podróżami w czasie – próba zmiany tego byłaby anulowaniem całej istoty pierwowzoru i powodu, dla którego w ogóle ktoś się nią zainteresował. Pamiętajcie też, że "Gwiezdne wojny" to przypadek szczególnego rodzaju – zbiór sześciu filmów opowiadających konkretną, zamkniętą historię. Owszem, mamy całe EU, ale jest ono jedynie – jak wynika ze słów samego Lucasa – średniooficjalnym dodatkiem. Powracamy do kwestii potu, krwi i nieprzespanych nocy – "Gwiezdne wojny" są dziełem jednego człowieka powstałym w konkretnym celu. Nie są i nigdy nie były znajdującym się w domenie publicznej światem, który można sobie wziąć jak jakiegoś Szekspira i zrobić z nim co się chce. To nie są komiksy o Batmanie, Spider-Manie czy Supermanie, których cały sens zasadza się na ich serialowej, niekończącej się, dryfującej strukturze, egzystującej w świadomości konsumenckiej od czasów II wojny światowej. "Gwiezdne wojny" zdarzyły się raz, miały zdarzyć się raz i są – cytując Duxa piszącego o innym filmie – "pojedynczym filmowym cudem, który nie zdarzy się po raz drugi".

Zarówno Des jak i Adam należą jednak do grupy, która w ostatnich dniach zaczęła zdobywać przewagę nad przeciwnikami sprzedaży Lucasfilmu i która generalnie jest utożsamiana z głosem rozsądku, dojrzałości i obeznania. Są zdania, że "Gwiezdne wojny" to marka stworzona do trwania, że i tak nikt by jej nie dał zginąć i to, że dostaniemy jej więcej – ale bez zgubnego wpływu Lucasa – jest rzeczą ze wszech miar dobrą.

Kategorycznie i skrajnie się z nimi nie zgadzam.

Przygotowując się do pisania tego artykułu, natrafiłem w sieci na tekst, w którym autor rozważał kandydatury różnych nazwisk aktorów, mogących ewentualnie zająć miejsce aktorów "starej gwardii" w razie, gdyby tamci nie zgodzili się wrócić do kosmicznej sagi. Wyraził przekonanie, że powodem, dla którego postacie takie jak Batman, Spider-Man czy James Bond stały się trwającymi, stałymi symbolami popkultury, jest fakt, że na przestrzeni dekad były odgrywane przez różnych aktorów, dzięki czemu były w stanie przechodzić z pokolenia na pokolenie i stały się większe niż każdy pojedynczy film, w którym się pojawiły, i każdy aktor jaki ich zagrał. I że podobnie sprawa ma się z bohaterami "Gwiezdnych Wojen".

Pomijając już brak zasadności porównywania Lucasowej sagi do wielopokoleniowych serii – o czym wspomniałem wcześniej – prawda jest dokładnie odwrotna. Właśnie dlatego, że "Gwiezdne Wojny" zdarzyły się raz, a ich bohaterowie są kojarzeni z jedną, konkretną, tą samą twarzą, złotymi zgłoskami zapisały się w naszej pamięci i w historii kina. Właśnie dlatego, że Hana Solo zawsze będziemy kojarzyć z szelmowskim uśmiechem Harrisona Forda, Luke'a Skywalkera z młodzieńczym obliczem Marka Hammila, a księżniczkę Leię z piękną buzią Carrie Fisher pamiętamy o nich do dziś. I dlatego, że "Gwiezdne Wojny" są serią filmów o zamkniętej historii, traktującą o czymś bardzo konkretnym, z konkretnym przesłaniem i konkretnym zamiarem, dlatego, że są serią stworzoną w konkretnym momencie przez konkretnych ludzi, są uniwersalne.

George Lucas dokonał zasadniczego, tragicznego błędu w swoim rozumowaniu – przygnieciony brzemieniem przejść i niezdolny do spojrzenia na swoje dzieło całościowo, holistycznie i z zewnątrz, spróbował w sposób sztuczny – choć nie wątpię, że dobry w intencjach i szczery – sprawić, że "Gwiezdne Wojny" staną się ponadczasowe, oglądane zawsze. Podczas gdy one już takie są i takie by zostały, gdyby tylko je zostawił w spokoju. Można go nienawidzić za to co zrobił z prequelową trylogią, tak, można po nim jeździć za jego idiotyczne zmiany wprowadzane do starych filmów i ułomne seriale animowane, owszem, ale nie zmienia to faktu, że był jakimś tam, konkretnym wodzem, który wskazywał kierunek i z którego życiem egzystencja "Gwiezdnych Wojen" była nierozerwalnie związana. Dlatego można było mieć nadzieję, że gdy umrze, to i "Star Wars" umrą wraz z nim, a kino pójdzie do przodu.

Ale tak się już nie stanie. Dlatego to, co zrobił wespół z Disneyem, jest tak tragiczne i smutne. Bo oznacza, że monumentalna pozycja "Gwiezdnych Wojen" w historii kina zniknie. Oznacza, że Saga zostanie zrównana do poziomu wieloczęściowych, tracących swoją jakość z każdą nową odsłoną franczyz, których jest pełno i które egzystują sobie gdzieś tam na boku, czasem wypuszczając coś lepszego, a czasem gorszego. Ja nie twierdzę, że Disney zrobi złe filmy. Może będą przyzwoite. Może będą nawet dobre. Ale nigdy nie oryginalne. Nie będą mogły być. Podobnie jak filmy o Jamesie Bondzie zawsze będą skute kajdanami swego pochodzenia i swej konwencji, tak samo będzie ze "Star Warsami". Wnioskując po tym, że nowe filmy mają powstawać co dwa-trzy lata, już teraz wiadomo, że Saga stanie się robioną na zamówienie, z obliczeniem na zysk, taśmową serią, która będzie nas nękać do końca naszych żywotów. A "Gwiezdne Wojny" właśnie dlatego były wyjątkowe, że do tej grupy nigdy nie należały.

Gdy będziemy umierać, nadal będą powstawać kolejne epizody, wyśmiewane i traktowane trochę z szacunkiem ze względu na swe pochodzenie, a trochę z pogardą za to, czym się stały. Już nigdy nie będą tak wyjątkowe, jakie były w latach osiemdziesiątych – zjedzone przez korporacyjną chciwość i słabość nieszczęśliwego wizjonera, który pomylił profesje.

Ciemność zapadła nad Kalifornią.

Oszczędzając zmęczone, pogrążone w amoku centrum Los Angeles, rozpostarła swe ramiona nad studiem Disneya i dalekim Skywalker Ranch.  

Tłusta i ciężka, obrzmiała cierpieniem kina, niemożliwa do zatarcia.

REKLAMA