OPOWIEŚĆ PODRĘCZNEJ. Recenzja drugiego sezonu
Mimo tych wszystkich złych decyzji podjętych i lata temu, i niedawno – łatwo zacząć współczuć Serenie. Zgroza ogarnia, gdy pomyśleć, jak wiele poświęciła, i zgroza ogarnia, gdy pomyśleć, jak bardzo to wszystko obróciło się przeciwko niej (szczególnie w kontekście ostatniego odcinka). Trudno się potem dziwić, że chłodno traktuje June i nie dopuszcza do siebie właściwie nikogo.
Dzięki poprzednim dziesięciu odcinkom wiemy już, że kobietom w Gileadzie wolno jedynie rodzić dzieci, wielbić mężczyzn i robić na drutach (najlepiej w takiej kolejności, jeśli chodzi o priorytet). Przywykliśmy trochę do ceremonii, komendanta i jego oziębłej żony, oswoiliśmy się z oklepanymi formułkami, którymi posługują się bohaterowie. Znamy tę historię, wiemy, co spotyka każdą podręczną. Ale ten sezon daje nam coś nowego: odrobina tła historyczno-politycznego (zarówno przeszłego, jak i obecnego), traktowanie ciężarnych kobiet, sytuacja w koloniach. Dzieje się znacznie więcej, akcja przyspiesza.
June robi w tym sezonie krok do przodu, by zaraz potem zrobić pięć do tyłu, a jej historia przygnębia jeszcze bardziej niż poprzednio. Gdyby tak podsumować, co próbowała w tym sezonie zrobić, okazałoby się, że w zasadzie nic jej nie wyszło: jednostka nie ma szans w walce z bezlitosnym systemem. June musi liczyć tylko na siebie – do tego stopnia, że prosi ciotkę Lidię, by opiekowała się jej nienarodzonym dzieckiem. Co trochę ma sens, bo widać, że na swój pokręcony sposób troszczy się o podręczne i dba o nie, ale trochę też nie ma, bo widać, że ciotka Lidia na swój całkowicie niezrozumiały sposób święcie wierzy w propagandę Gileadu. Jak zdesperowana musi być kobieta, która prosi taką osobę o opiekę nad jej dzieckiem?
O ile premiera pierwszego sezonu Opowieści podręcznej przypadkowo wypadła akurat cztery miesiące po rozpoczęciu się prezydentury Donalda Trumpa, którego wypowiedzi dotyczące praw kobiet, antykoncepcji i aborcji spotkały się z dużym sprzeciwem w pewnych środowiskach, o tyle nie wątpię, że tym razem aluzje polityczne były planowane. Strajki i przemarsze kobiet, obrzucanie konserwatystów wyzwiskami, wypowiedzi w rodzaju „Ależ ja ufam Bogu, po prostu nie ufam policji”, zamach na komendantów, sprawujących przecież w Gileadzie funkcje rządowe… Nie są to wprawdzie najsubtelniejsze aluzje na świecie, ale mnie, jako osobie związanej z pisaniem, korektą i redakcją tekstu, najbardziej przypadło do gustu – choć to może niezbyt fortunne sformułowanie w kontekście zamachu – porównanie zapalnika od bomby i długopisu, którym pstryka June. Porównanie w dodatku pacyfistyczne, bo sugerujące przecież, że co najmniej tyle samo, jeśli nie więcej, można osiągnąć słowem, co przemocą.
Drugi sezon jest – choć wydawało mi się to niemożliwe – jeszcze bardziej depresyjny niż pierwszy. Człowiek tak bardzo wsiąka w klimat tego serialu, że gdy bohaterowie wyjeżdżają do Kanady, my z podobnym co oni szokiem oglądamy znaną nam przecież rzeczywistość – ludzie z telefonami komórkowymi w ręce, kobiety czytające książki, pary całujące się na ulicy, tłumy, ciężarówki z jedzeniem, kolorowe czasopisma, hałas samochodów. Opowieść Podręcznej może z wami zostać na dłużej – ale oby ta historia miała jednak chociaż trochę szczęśliwe zakończenie, bo na razie, tak jak pisałam we wstępie, oglądanie tego serialu fizycznie boli.