Od ELEKTRONICZNEGO MORDERCY do DEKORATORA WNĘTRZ. Wszystkie TERMINATORY Schwarzeneggera
Arnold Schwarzenegger w roku 1984 postawił sobie Terminatorem pomnik trwalszy niż ze spiżu, choć i taki ze spiżu faktycznie posiada, i nawet czasem pod nim nocuje. Arnoldowa interpretacja postaci złowrogiego cyborga, czy raczej jej paradoksalny brak, czyli w sumie sama obecność przed kamerą, wszak Austriacki Dąb, jak to dąb, mało mówił, a jego mimika nie istniała, wyniosła wielokrotnego Mister Universe na szczyty filmowej sławy, gdzie pozostawał przez blisko trzy dekady. Z pozoru była to rola jednorazowa, bo elektroniczny morderca w finale został odarty z twarzy Schwarzeneggera, a następnie ugiął się pod naporem prasy hydraulicznej, puszczając do Sary Connor czerwone oczko. Już zatem przy sequelu musiano zdrowo kombinować, żeby przywrócić kultową dziś postać do życia. W powstałym siedem lat później Dniu sądu wszystko jeszcze względnie trzymało się kupy, aczkolwiek wybrano najbezpieczniejszą opcję; Skynet ponownie wysyłał zabójcę, a ruch oporu równie ponownie obrońcę, i nie trzeba było odwieszać niewiary na kołek, żeby kupić kolejną, tym razem dobrą wersję T-800, wszak produkowani byli taśmowo, a programować ich można było dowolnie, podobnie zresztą jak czesać.
I w sumie dobrze się stało, że twórcy przez ostatnie trzydzieści znajdowali sposoby, głupie mniej lub bardziej, na pokazywanie dalszych losów terminatora znoszącego dla producentów jaja ze stali. Co tam, że w każdej części był to inny egzemplarz cyborga, T-800 jako bohater masowej wyobraźni widzów na całym Świecie, był dla widzów zawsze tym samym, dobrym (choć w jedynce niedobrym) znajomym, którego chciało się oglądać na ekranie jak najdłużej i po raz kolejny. Co znamienne, gdy spojrzymy na wszystkie części Terminatora jako całość, z początkiem w części pierwszej i końcem w szóstej, łatwo zauważymy, że ta trwająca trzy dekady niezwykła podróż bohatera, przypomina losy blaszanego drwala z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, który szukał serca, pamiętając, że najszczęśliwszy był, gdy mógł kochać, czy też przygody naszego rodzimego Tytusa de Zoo, uczłowieczanego w kolejnych księgach.
Jakby przecież nie patrzeć, terminator zaczynał pod postacią młodego bezdusznego zabójcy z przyszłości rodem, a skończył jako posiadający sumienie i jego wyrzuty, przyrządzający wymyślne drinki opiekun domowego ogniska, z rodziną u boku i włosami posypanymi siwizną. Naciągane? Jak cholera, ale poza tym także naiwne. Dobrze przynajmniej, że próbujący odkupić winy cyborg nie zaczął pić, choć już w pierwszych cameronowych odsłonach franczyzy były ponoć przymiarki, by T-800 musiał spożywać symboliczne ilości jedzenia, by jego ludzka skóra mogła się regenerować. W planach była nawet scena, w której terminator zjadać miał batonika, wraz z opakowaniem. Szóstą odsłoną franczyzy Schwarzenegger na dobre pożegnał się z rolą T-800 model 101, oraz z publicznością, wszak klapa finansowa Mrocznego przeznaczenia nie zwiastuje kolejnego sequela, a i sam Arnold w jednej ze scen wypowiedział wszak znamienną kwestię: Ja tu NIE wrócę. A że dosłownie chwilę temu Netflix zapowiedział stworzenie animacji osadzonej w uniwersum Terminatora, klamka nad kinową franczyzą Terminatora zapadła chyba na dobre.
Patrzę jednak na te ostatnie terminatorowe podrygi Schwarzeneggera z pewną nutą zrozumienia, poczucia nostalgii i szczerą łezką wzruszenia w oku. Arnold bowiem tak po ludzku, zasłużył sobie żeby dziś, jako człowiek w słusznym przecież wieku (na plan szóstki wnosił na karku 72 wiosen), wciąż móc delektować się i bawić swoją kultową kreacją. Poza filmami czynił to choćby w słynnych prankach, gdzie w charakteryzacji T-800 spacerował po ulicach L.A., czy też udawał figurę woskową T-800 i nagłym poruszeniem straszył zwiedzających, a śmiechom i zdjęciom nie było końca. My z kolei jako widzowie, szczególnie ci wychowani na Terminatorach, powinniśmy oglądać ekranowe pożegnanie Schwarzeneggera z dużym przymrużeniem oka, próbując się dobrze bawić na scenach, w których wiekowy już Arnold całkiem sprawnie rzuca wrogimi cyborgami po ekranie. Pomijając zatem żenujące momenty ostatnich odsłon (ah ten koślawy romans Jaia Courtneya z Emilią Clarke i tandetnie swatający ich Arnold) i ocieplanie wizerunku T-800 do temperatury wrzenia, mnie osobiście wciąż dobrze się na Arnolda patrzy. Fajnie, że wciąż możemy go oglądać na ekranie w kinie akcji, cieszmy się tym, zamiast podle hejtować Mroczne przeznaczenie i Genisys! Ok, otarłem łzę wzruszenia, a teraz do dzieła, idziemy prześledzić losy naszego stalowego drwala. No i pohejtować Mroczne przeznaczenie i Genisys.
TERMINATOR / 1984
Pewnie to mało popularna opinia, ale dla mnie pierwsza część Terminatora na zawsze pozostanie lepsza od sequela. Być może po części jest to spowodowane tym, że był to jeden z pierwszych filmów obejrzanych przeze mnie na VHS i moje pierwsze ekranowe zetknięcie się z Arnoldem Schwarzeneggerem, a to musiało odcisnąć piętno w mojej pamięci i obszarze mózgu odpowiedzialnym za sentyment. W dodatku film Camerona obejrzałem wówczas z niemieckim dubbingiem, przez co dobrych kilka lat znałem kultowe I’ll be back jako… Ich komme wieder. Arnoldowy T-800 model 101 (gdzie T-800 oznaczało model endoszkieletu, a 101 symbol ludzkiego wizerunku) był skrajnie przerażający, bezduszny i perfekcyjnie bezemocjonalny. Nie było w tym villainie żadnego ludzkiego pierwiastka, żadnych przebłysków bieli czy choćby odcieni szarości, jak np. u Dartha Vadera, który pół godziny zastanawiał się czy ratować syna, czy własną reputację galaktycznego sukinkota. Nie było też żadnych terminatorowych heheszków czy mrugnięć okiem do widza, a postać T-800 nie była przedmiotem żadnego ekranowego żartu, chyba, że za takowy uznamy wybór opcji odpowiedzi Pierdol się dupku spośród innych, kulturalniejszych możliwości. W dodatku im mniej T-800 mówił, tym bardziej zdawał się być zimny i nieludzki, a że dostał tylko czternaście linijek tekstu do wypowiedzenia, to policzcie sobie sami.
Przyciemniane, charakterystyczne okulary Gargoyles (rok przed T-800 paradował w nich Clint Eastwood w Nagłym zderzeniu), w tej części używane przez cyborga by zasłonić rozwalone oko, dopełniły ekranowego emploi, dodając T-800 ostatecznej dozy mroku i solidnej porcji zajebistości. Noszenie przyciemnianych okularów stało się zresztą w kolejnych częściach atrybutem naszej przekozackiej maszyny podróżującej w czasie. Przed rozpoczęciem zdjęć Arnold Schwarzenegger spędził podobno długie tygodnie ucząc się składać, rozmontowywać, przeładowywać i strzelać z każdej broni użytej w filmie – bez patrzenia na broń. Rezultatem było bardziej robotyczne podejście do posługiwania się bronią, co dodawało niesamowitości i wiarygodności kreacji Austriaka. Przypomnijcie sobie strzelaninę w Tech-noir, gdy T-800 stojący nad leżącą Sarą Connor wymienia magazynek w UZI, patrząc nie na swoje ręce czy broń, a gdzieś w próżnię. Aby wywrzeć niezatarte wrażenie na widzach i wpisać się złotymi głoskami w historię kina, Arnoldowi wystarczyło zaledwie dwadzieścia jeden minut czasu ekranowego. I aż trudno dziś uwierzyć, że pierwotnie do roli terminatora przymierzany był m.in. O.J. Simpson oraz Lance Henriksen, który na casting przyszedł ponoć ze złotą folią na zębach. Na szczęście wygrał Arnold, który na casting przyszedł z mięśniami. Co ciekawe, początkowo pogromca predatora rozważany był do roli… Kyle’a Reese’a, ale na rzeczonym castingu uznano go za idealnego villaina.
Do tego doszedł niesamowity motyw przewodni autorstwa Brada Fiedela i niezapomniana czołówka z latającymi po ekranie literami układającymi się w tytuł. No i sceny akcji, dla mnie najlepsze spośród wszystkich części Terminatora. Piorunująco dynamiczna strzelanina w barze Technoir, i mrocznie elektryzująca wymiana ognia z policjantami na posterunku. Cała ta niesamowitość pierwszego Terminatora, jak się miało okazać, nie jest tylko jakimś tam moim mglistym wspomnieniem z dzieciństwa. Klasyk Camerona obejrzany w tym roku, gdy mam już na karku 43 lata, zrobił na mnie kapitalne wrażenie, jakby czas się dla niego zatrzymał, no, może poza nieco kulawą z dzisiejszej perspektywy animatroniką. Wracając do Arnolda Schwarzeneggera, James Cameron chyba specjalnie dla niego wymyślił motyw podróży w czasie na waleta, by móc pokazać na ekranie muskularnego Austriaka z gołym tyłkiem. Moment, w którym nagi Arnold filmowany od tyłu podchodzi do barierek spoglądając na nocne Los Angeles, pozostaje dla mnie, i mówię to już całkiem serio, jednym z najbardziej niesamowitych i ikonicznych w całej franczyzie. Cała idea cyborga z przyszłości i ścigającego go żołnierza, ponoć przyśniły się Cameronowi w sennym koszmarze, choć prawda okazała się być bliższa plagiatowi niż koszmarowi sennemu; więcej na ten temat przeczytacie w moim artykule Klonowanie na ekranie, czyli gdzie kończy się INSPIRACJA, a zaczyna PLAGIAT? (KLIKNIJ TUTAJ)
Schwarzenegger, jedynie z jedną rolą główną – Conan Barbarzyńca – na koncie, w 1984 roku wciąż był stosunkowo mało znanym i wciąż początkującym aktorem (którym, patrząc na poziom późniejszego aktorstwa, pozostaje chyba po dziś dzień), doskonale spisał się w roli pozbawionego empatii i jakichkolwiek uczuć w ogóle, przerażającego cyborga, który się kulom, ani nikomu innemu nie kłaniał. Żeby pogłębić dystans i wrażenie obcości między jego cyborgiem, a ściganą przezeń parą, Arnold unikał na planie Lindy Hamilton i Michaela Biehna. I cholera, na ekranie to widać, aż skóra cierpnie. Charakteryzacja w postaci spalonej fryzury i braku brwi (ponoć te zostały ubezpieczone na wypadek, gdyby po zgoleniu źle odrastały), dodała jego T-800 dodatkowej upiorności i dopełniała demonicznego wizerunku. Za tymże wizerunkiem, oraz niesamowitą kreacją endoszkieletu T-800 stała nieoceniona ekipa Stana Winstona. Do dziś wrażenie robią sekwencje naprawiania mechanizmu ręki, czy własnoręczne wycinanie resztek ludzkiego oka przez T-800. Ale i ekipa Stana Winstona nieco wymiękła, gdy doszło do animowania endoszkieletu w finałowych scenach. Wiecie, że T-800 doznał uszkodzenia nogi po przejechaniu cysterną, nieprzypadkowo? Było to przygotowanie pod ułatwienie pracy lalkarzom i animatorom późniejszej sekwencji idącego endoszkieletu, który pociągając za sobą uszkodzoną nogę… nie musiał już imitować chodu Arnolda. Instrukcje komputerowe wyświetlane na wyświetlaczu HUD Terminatora zostały napisane w języku asemblera MOS Technology 6502. Była to między innymi jednostka centralna komputera osobistego Apple II. Sposób wyświetlania komunikatów w systemie T-800 przetrwał bez zmian przez 35 lat trwania całej franczyzy.
Film, z czasem trwania 107 minut, najkrótszy z całego cyklu, w Polsce ukazał się pod koniec lat 80. ubiegłego stulecia jako Elektroniczny morderca. To tłumaczenie, często wyśmiewane, miało jednak swoje logiczne uzasadnienie. W Polsce słowo terminator oznaczało wówczas… praktykanta. W istocie, sam pamiętam to słowo choćby z Historii żółtej ciżemki, gdzie Wawrzuś (malutki Marek Kondrat) terminował u Wita Stwosza. Tytuł w naszym kraju, co zrozumiałe, został więc zmieniony na coś bardziej chwytliwego, interesującego, a przede wszystkim zrozumiałego dla publiczności, bo nikt nie chciałby przecież oglądać filmu o jakimś praktykancie. Sytuację miał zmienić dopiero Terminator 2: Dzień sądu, występujący już pod swoim oryginalnym tytułem, dzięki czemu na początku lat 90. słowo terminator było już w naszym kraju powszechnie rozpoznawane jako postać grana przez Arnolda Schwarzeneggera. Kultowa kwestia I’ll be back, wypowiedziana przez Arnolda Schwarzeneggera w niepozornej scenie na posterunku policji, została wybrana jako 37. najlepszy filmowy cytat przez American Film Institute, oraz zajmuje 95. miejsce w The 100 Greatest Movie Lines. O mały włos, a słynny one-liner brzmiałby I will be back, na co nalegał sam Schwarzenegger, motywując swoją sugestię tym, że brzmi to bardziej mechanicznie. Na szczęście Cameron sprowadził go szybko na ziemię odpowiadając, że I’ll be back brzmi bardziej filmowo.
Film z budżetem niecałych siedmiu milionów dolarów, kręcony niemal po partyzancku, i chałupniczymi metodami (Cameron wykorzystał swoją wiedzę zdobytą na planach tanich filmów Rogera Cormana), zarobił prawie osiemdziesiąt milionów, został okrzyknięty jednym z najlepszych obrazów 1984 roku, stał się światowym fenomenem, ustawił karierę Schwarzeneggera na następne dwie dekady, i do dziś pozostaje ulubionym filmem samego Arnolda. I gdyby ktoś wtedy, gdy byłem dzieciakiem, który po seansie Terminatora z wrażenia miał na twarzy wypieki (i bynajmniej nie chodzi o pieczywo), powiedział mi, że kiedyś ten sam badass, mordujący bez mrugnięcia okiem, będzie kiedyś pouczał… jakie zasłony dobrać do dziecięcego pokoju, przyłożyłbym mu dłoń do czoła i powiedział: Oj, parzy.