Tekst z archiwum Film.org.pl (3.05.2020)
Zestawienie niedocenianych filmów science fiction bez uwzględnienia Mrocznego miasta Alexa Proyasa zawsze należy uznawać za nieważne lub niepoważne. Dlaczego? Skoro zadajecie to pytanie, to najwidoczniej nie widzieliście produkcji Proyasa z 1998 roku. Stylowa, ponura, ekspresjonistyczna wizja świata, w którym ludzkość jest inwigilowana i na której wciąż przeprowadza się eksperymenty, potrafi skutecznie wciągnąć widza w paranoiczną grę iluzji. Mroczne miasto jest sennym labiryntem przypominającym burtonowskie Gotham, po którym błądzi przebudzony i ścigany za serię brutalnych morderstw na prostytutkach John Murdoch (Rufus Sewell). Film Proyasa otwarty jest na przeróżne interpretacje. Ja odbieram go jednak jako psychologiczne science fiction, które stanowi metaforę stanów paranoidalnych.
Opis fabuły najbardziej niedocenionego filmu science fiction XXI wieku prezentuje się na pierwszy rzut oka dość… głupio. Mamy rok 2057, a nasze słońce z niewyjaśnionych przyczyn gaśnie. W celu uratowania ludzkości wysłano więc grupę astronautów na pokładzie statku Icarus 2, aby rozpalili gwiazdę na nowo. Mają tego dokonać poprzez spowodowanie wybuchu transportowanej z Ziemi bomby wewnątrz słońca. Nierealna, nieposiadająca naukowych podstaw bajeczka? Być może, chociaż autor scenariusza filmu, Alex Garland, przekonuje, że konsultował się z naukowcami, a ci potwierdzili, że jego założenia mogą mieć sens. Pozostawmy jednak kwestie realizmu przedstawionych wydarzeń i dajmy po prostu ponieść się wizji Boyle’a. Tym samym szybko zauważymy, że W stronę słońca nie jest wyłącznie efektownym widowiskiem, ale także opowieścią o człowieku poszukującym nadziei i boga. Opowieścią piękną, zjawiskową, hipnotyzującą, zbudowaną z niezwykłą dbałością o szczegóły. Widać w filmie inspiracje wielkimi dziełami gatunku, na które rzucono zupełnie nowe, jasne światło. Produkcja Boyle’a to klimatyczny, wizualny majstersztyk i inteligentne kino filozoficzne. Niestety pominięta przez publiczność w momencie swojej premiery.
W przypadku Człowieka z Ziemi najbardziej science fiction w powszechnym rozumieniu tych słów jest plakat do filmu i jego enigmatyczny tytuł. „Akcja” produkcji skupia się bowiem w jednym pomieszczeniu i wyłącznie na dialogach osób, które pragną pożegnać się z niespodziewanie wyjeżdżającym na zawsze przyjacielem. Niezwykłą sztuką jest w takim wypadku utrzymanie widza przy ekranie na ponad 80 minut. Historia, którą tego typu film chce opowiedzieć, musi być przecież niezwykle wciągająca. Richard Schenkman zdecydowanie wie, jak to się robi. Pomógł mu w tym przede wszystkim scenariusz Jerome’a Bixby’ego, wcześniejszego autora krótkich opowiadań SF. Jak zatem stworzyć niskobudżetową fantastykę naukową, w której na pozór nic się nie dzieje? To proste! Wystarczy, aby główny bohater rzucił swoim przyjaciołom na odchodne, że tak naprawdę ucieka, ponieważ pochodzi z epoki paleolitu i przetrwał aż do dziś za sprawą wrodzonej odporności na degradację organizmu. Oczywiście do takiej rozmowy najlepiej zaprosić ludzi, którzy mogliby z łatwością obalić rewelacje gospodarza. Weźmy więc między innymi archeologa, biologa, psychiatrę i znawcę literatury chrześcijańskiej. Oto przepis na fascynującą debatę, która nierzadko przyniesie szokujące sensacje, potrafiące podnieść poziom emocji wyżej aniżeli niejedna scena akcji.
Czy zgadzacie się z moimi wyborami? Jak wyglądałyby wasze zestawy blu-rayów z niedocenionymi arcydziełami SF? Koniecznie dajcie znać w komentarzach!