NAJLEPSZE filmy o MAORYSACH, których nie znasz, a POWINIENEŚ
W niniejszym krótkim – choć mam nadzieję, że ciekawym – zestawieniu chciałabym przybliżyć wam kolejną porcję kina, które spina pewna umowna klamra tematyczna, jak również łączy wysoki poziom (czy to artystyczny, czy rozrywkowy). Tą „klamrą” są Maorysi – rdzenni mieszkańcy Nowej Zelandii, których kojarzymy w kulturze głównie z ciekawymi tradycjami (w tym osobliwych tatuaży moko czy rytualnego tańca haka).
Mam nadzieję, że mój mały spis zachęci was do obejrzenia kilku mniej znanych, ale bardzo ciekawych filmów oraz do pochylenia się nad wszystkimi intrygującymi elementami kultury maoryskiej, zarówno tej dawnej, jak i tej współczesnej. Zestawienie oczywiście nie wyczerpuje tematu – oprócz omówionych filmów warto wymienić jeszcze takie tytuły jak Ngati, Jeździec wielorybów czy White Lies z 2013 roku. Jeśli chcielibyście poczytać coś więcej o Maorysach w filmie, dajcie znać w komentarzach!
Once Were Warriors (1994), reż. Lee Tamahori
Jeden z najlepszych, najbardziej ambitnych artystycznie i jednocześnie najmocniejszych filmów na liście. Życie współczesnych Maorysów ukazane bez ogródek i romantyzowania kultury, a także doskonały komentarz, jeśli chodzi o codzienną egzystencję tej mniejszości – choć endogennej – w Nowej Zelandii. A przy tym doskonały dramat na podstawie równie dobrej powieści Alana Duffa.
W filmie poznajemy losy typowej (niestety) rodziny maoryskiej mieszkającej na zapyziałych przedmieściach Auckland, nękanej problemami bezrobocia, alkoholizmu i przemocy domowej. Głową – a raczej „karkiem” – familii Heke jest Jake „The Muss” (Temuera Morrison). Jake to brutal, chętnie sięgający po butelkę z piwem i równie chętnie rozbijający ją na głowach każdego, kto mu się nie spodoba bądź wejdzie mu w drogę, wliczając w to oczywiście członków swojej własnej rodziny – żonę Beth (wspaniała w tej roli Rena Owen) oraz dzieci: Grace, Boogiego, Huatę, Polly i Niga. Tym ostatnim również nie wiedzie się zresztą lekko. Środowisku, w którym przebywają, daleko do spokojnego i bezpiecznego. Nig dostaje się w macki maoryskiego gangu, inni mają problemy z narkotykami czy prawem (czy Boogie trafi na nieco lepszą ścieżkę, zagłębiając się w rdzenną kulturę i tradycje swojego ludu, musicie zobaczyć już sami) – a szereg okoliczności, które wymieniłam powyżej, doprowadzi w końcu do strasznej rodzinnej tragedii, po której już żaden członek rodziny Heke nie będzie taki sam. Nawet gruboskórny Jake.
Film pokazuje również w ciekawy sposób różnice klasowe wśród samych Maorysów, którzy dzielą się na tych z klanów szlacheckich (Beth) i tych wywodzących się z linii niewolników (Jake). Okazuje się, że dla tej społeczności owe zależności mają olbrzymie znaczenie nawet w czasach współczesnych i nie pozostają bez wpływu na relacje głównych bohaterów.
Once Were Warriors (Kiedyś byli wojownikami) znany jest w Polsce pod kompletnie nietrafionym tytułem Tylko instynkt, który z fabułą nie ma kompletnie nic wspólnego – wybaczcie zatem, ale się w tym przypadku posłużyłam się oryginalnym. Film (jak zresztą również i książka), zapewne na fali popularności tytułu, doczekał się kontynuacji w postaci What Becomes of the Broken Hearted, ale uczciwie ostrzegam, że to już niestety nie ta sama liga.
Czarny koń (2014), reż. James Napier Robertson
Przejmująca – prawdziwa zresztą – historia chorego na zaburzenie afektywne dwubiegunowe nowozelandzkiego mistrza szachowego Genesisa Potiniego (w tej roli genialny, znany z wielu hollywoodzkich produkcji Cliff Curtis).
Po kolejnym pobycie w szpitalu psychiatrycznym nasz bohater przypadkowo natyka się na klub szachowy dla dzieciaków należących głównie do lokalnej maoryskiej biedoty – The Eastern Knights. Nietrudno się domyślić, że Genesis (który był specjalistą w tzw. szachach błyskawicznych) angażuje się w jego działalność z mocnym postanowieniem, by młodzież doprowadzić do szachowych mistrzostw – przy okazji budując stopniowo dla nich bezpieczną przystań z dala od domowych problemów. I jest to główna oś fabuły, choć nie mniej czasu twórcy poświęcają na ukazanie skrajnych warunków, w jakich funkcjonuje obecnie wielu młodych Maorysów.
W rodzimej Nowej Zelandii Czarny koń został uznany za jeden z najlepszych obrazów wyprodukowanych w tym kraju – głównie za niezwykłą rolę Cliffa Curtisa. Film na pewno przypadnie wszystkim miłośnikom serialu Gambit królowej.
Boy (2010), reż. Taika Waititi
Zanim nazwisko Taiki Waititiego zaczęto kojarzyć na całym świecie z uniwersum Marvela (całkiem sprawiedliwie zresztą, bo w jego wykonaniu to doskonałe kino rozrywkowe) czy oscarowym Jojo Rabbit, był znany z dość niszowych, ale i równie niezwykłych produkcji, takich jak Orzeł kontra rekin czy Dzikie łowy. Jedną z takich pozycji jest na pewno ciepły i szalenie pomysłowy komediodramat Boy.
Boy to imię naszego jedenastoletniego głównego bohatera (James Rollesto), którego największymi idolami są Michael Jackson (mamy rok 1984, więc to chyba dość zrozumiałe) oraz jego własny ojciec, Alamein. Sęk w tym, że chłopak nigdy nie widział taty. Karmiony opowieściami i własnymi wyobrażeniami, będzie nieco zaskoczony, gdy u progu jego domu pojawi się rzeczony rodziciel (jak zwykle czarujący i przezabawny Taika Waititi). Alamein to bowiem postać daleka od ideału (i to delikatnie rzecz ujmując), a jego pojawienie się w życiu syna po tak wielu latach wprowadzi masę zamieszania i kłopotów. Czy Boy jest na to wszystko gotowy? Czy powrót ojca spowodowany jest tęsknotą za synem i pozostawioną rodziną, czy innymi, mniej altruistycznymi pobudkami? O tym przekonacie się już sami, oglądając ten pełen radosnego, a czasami nawet abstrakcyjnego humoru film. Serdecznie polecam.