Uwaga na spoilery!
Tak jak byłem zachwycony Avengers Jossa Whedona w okolicy premiery filmu, tak z perspektywy czasu nie jestem jego wielkim fanem. Jasne, to udana produkcja, ale szybko wyprzedziły ją inne tytuły Marvel Studios. A jednak gdy myślałem nad najgorszą sceną pierwszej odsłony serii, miałem w głowie kompletną pustkę. Koniec końców postawiłem na scenę, w której Tony Stark zauważa, że jeden z agentów obsługujących Helicarrier S.H.I.E.L.D. gra w Galagę (stara gra wideo). Sam żart jest bardzo dobry – pokazanie, że agent rzeczywiście gra, zamiast skupiać się na swoich obowiązkach, to jego niepotrzebne przeciągnięcie.
Tutaj nie było mowy o wyróżnieniu innej sceny. Moment, w którym wszyscy Avengers stają obok siebie podczas bitwy o Nowy Jork, kamera dynamicznie ich okrąża, a Kapitan Ameryka chwilę później zaczyna wydawać grupie rozkazy, to prawdziwa magia superbohaterskiego kina. Moment, kiedy stylistyka komiksów Marvela prawdziwie została przeniesiona na wielki ekran, a marzenie o uniwersum dzielonym przez ukochane postacie zostało spełnione. Co ciekawe, scena została ponownie użyta w Avengers: Końcu gry, co tylko podkreśla jej ikoniczność.
Avengers: Czas Ultrona to powszechnie najmniej lubiana część serii. Nie oznacza to przy tym, że to film nieudany, chociaż z pewnością kilka wątków, rozwiązań czy motywów wpływa na fakt, że trudno nie zgodzić się z opinią większości. Mnie najmniej do gustu przypadła scena, w której Thor udaje się do wyjętego z kapelusza „źródła wiedzy”, gdzie bierze swego rodzaju proroczą kąpiel. Całość prezentuje się zupełnie od czapy, jakby Whedon napisał scenę na kolanie w przerwie między zdjęciami, a do tego jest ona tak nieznośnie zmontowana, że wystarczy mrugnąć, by ją przegapić.
Moją zdecydowanie ulubioną sceną z Avengers: Czasu Ultrona jest właśnie ta niepozorna przemowa. W czasie bitwy o Sokovię Clint stara się uspokoić i zmotywować przerażoną, dręczoną poczuciem winy Wandę: „Twoja wina, nasza wina, co za różnica. Dasz radę? Muszę wiedzieć, bo miasto się unosi, walczymy z armią robotów, a ja mam tylko łuk i strzały. Nic z tego nie ma to sensu. Ale to mój obowiązek. Nie mogę cię niańczyć. Nieważne, co zrobiłaś i kim byłaś. Chcesz iść ze mną, masz walczyć, i to skutecznie. Chcesz zostać, w porządku. Przyślę po ciebie brata. Ale jeśli przekroczysz ten próg… należysz do Avengers”. Równie poruszające, co zabawne i ironiczne! Uwielbiam.
Podobnie jak w przypadku części pierwszej, trudno mi w Avengers: Wojnie bez granic znaleźć scenę szczególnie nieudaną. Uważam, że w gatunku kina blockbusterowego skierowanego do określonego odbiorcy (fana Marvela) to produkcja niemal idealna. Dlatego wskażę na jedyny gag, który całkowicie mi nie podszedł – scenę, w której Doktor Strange i Tony Stark dyskutują o poziomie lodów o smakach poszczególnych Avengerów. Nieśmieszne i niepasujące do sytuacji.
Finał Avengers: Wojny bez granic to bardziej sekwencja niż scena, ale nie mogło jej tu zabraknąć. Thanos niespodziewanie osiągnął swój cel i pozbawił życia połowę galaktycznej populacji. Tym samym musimy obserwować, jak część bohaterów żegna się ze swoimi przyjaciółmi, którzy dosłownie rozsypują się w proch na ich oczach. Najtrudniej znieść było pożegnanie Petera ze swoim mentorem, Tonym Starkiem. Ostatnie słowa nastolatka to: „Panie Stark, nie czuję się zbyt dobrze”. Niezwykle smutna, poruszająca i zaskakująca scena. Ale też taka, która siedzi w widzu najdłużej po seansie. Chociaż umówmy się – mogłoby się tu znaleźć przynajmniej kilka scen. Trzecia odsłona Avengers to zdecydowanie ta najlepsza.
Nie chcę zabrzmieć okrutnie, ale w założeniu wzruszająca i przejmująca śmierć Czarnej Wdowy, która poświęca życie dla Hawkeye’a i całego świata wydała mi się komiczna. Oczywiście był to komizm niezamierzony, ale kolejne próby duetu („to ja się poświęcę!”, „a nie, bo ja!”, „a masz strzałą!”, „a masz bombą!”) w połączeniu z podniosłą muzyką i zwolnionym tempem wypadały zaskakująco groteskowo i na chwilę zbliżyły film do granicy parodii. Aż dziwne, że w taki sposób pożegnaliśmy tak ważną dla serii postać.
Wróćmy tam, gdzie niejako zaczęliśmy, bo scenę, którą wyróżniłem w pierwszej części serii, również zatytułowałem w ten sposób. Ta z Końca gry ma w sobie jeszcze więcej magii, bo zbiera (niemal) dosłownie wszystkie postaci istotne w dziesięcioletniej historii uniwersum, w tym te, które ostatnio widzieliśmy rozsypujące się w proch. Kolejni bohaterowie wychodzą z portali, Kapitan Ameryka wypowiada ikoniczne: „Avengers… zjednoczeni”, a w oczach fanów na całym świecie zaczynają szklić się łzy wzruszenia. Magia.