MODERN FAMILY – rodzina to jest siła
Autorką artykułu jest Monika Wiszniewska.
Kto by pomyślał, że w czasach, gdy triumfy święcą dramatyczne seriale, które swoim poziomem nie odbiegają od najlepszych filmów pełnometrażowych, serca widzów może podbić sitcom obracający się wokół jednego z najbardziej wyeksploatowanych tematów – rodziny. Fenomen „Modern Family” („Współczesna rodzina”) wytłumaczyć jest tym trudniej, że w swej konstrukcji produkcja nie odbiega wiele od typowych przedstawicieli swojego gatunku. Jakby nie patrzeć, wpisuje się ona w ramy klasycznego, trwającego nieco powyżej dwudziestu minut sitcomu, w którym nie brakuje obowiązkowych rekwizytów typu kanapa, a akcja zamyka się zwykle w ramach kilku pomieszczeń. Czyżby to właśnie tradycyjna forma w połączeniu z obiecaną w tytule współczesnością okazały się być kluczem do sukcesu?
Choć komediowe seriale o rodzinkach można by długo wymieniać, tylko niektóre z nich zaskarbiają sobie bezwzględną sympatię widzów i zapadają na długo w pamięć. W tej kwestii prym wiodą telewizyjne produkcje powstałe na przełomie lat 80 i 90 XX w. Mimo że jesteśmy zalewani coraz to nowymi propozycjami, często wypadają one nijako na tle takich klasyków jak „Świat według Bundych” (1987 – 1997 r.), „Pełna chata” (1987-1995) czy „Cudowne lata” (1988 – 1993 r.). Ostatni z nich przywołuję nieprzypadkowo – po mającym miejsce przeszło dwadzieścia lat temu triumfie produkcji o rodzinie Arnoldów, „Modern Family” jest pierwszym odcinkowcem stacji ABC, który zdobył Emmy dla najlepszego serialu komediowego. Na tym nie koniec sukcesów Stevena Levitana i Christophera Lloyda, twórców sitcomu, którzy serialowe doświadczenie zdobyli pracując m.in. nad budzącą dziś sentyment produkcją „Skrzydła” (1990-1997 r.). „Modern Family” jest jednym z najbardziej utytułowanych seriali ostatnich lat – oprócz licznych wygranych i nominacji podczas kolejnych gal Emmy, jednym z najistotniejszych laurów jest zdobyty w 2012 r. Złoty Glob dla najlepszego serialu komediowego.
Klasyczny sitcom na miarę XXI wieku
Nagrody nagrodami, bowiem do serialu zasiadłam zanim zdobył on powszechne uznanie. Spodziewałam się raczej wtórnej produkcji, po którą sięgać będę co najwyżej w przerwach między epizodami ulubionego wtedy sitcomu „Jak poznałem waszą matkę”. Nie wierzyłam też, że obecny w obsadzie Ed O’Neill jest w stanie wykreować postać, która nie będzie przypominać widzowi kultowego już Ala Bundy.
Co się okazało? Wystarczyło kilkanaście minut w towarzystwie serialowych bohaterów, a już czułam się z nimi w pełni „zżyta”. Jakże się też myliłam odnośnie O’Neilla – dziś kojarzy mi się on przede wszystkim z szorstkim i ironicznym Jayem Pritchettem, który wraz z atrakcyjną, pochodzącą z Kolumbii drugą żoną Glorią (Sofia Vergara) oraz jej przesadnie dojrzałym synem Mannym (Rico Rodriguez) tworzą jedną z trzech serialowych rodzin. Kolejnymi bohaterami są Dunphy – wieczny dzieciak uwięziony w dorosłym ciele, czyli Phil (Ty Burrell), jego żona (a zarazem starsza córka Jaya) Claire (Julie Bowen) oraz trójka pociech: problematyczna nastolatka Haley (Sarah Hyland), będąca jej przeciwieństwem Alex (Ariel Winter) oraz najmłodszy (i najmniej rozgarnięty) Luke (Nolan Gould). Ostatnim łańcuchem klanu jest syn Jaya – Mitch Pritchett (Jesse Tyler Ferguson) i jego partner Cameron Tucker (Eric Stonestreet). Parę homoseksualistów poznajemy w momencie, gdy adoptują z Wietnamu uroczą Lily (Aubrey Anderson-Emmons).
Wydawać by się mogło, że największą uwagę odbiorców przyciągną ostatni z wymienionych bohaterów. Choć serial rzeczywiście opowiada o dość nietypowej rodzince, dwóch mężczyzn wychowujących niemowlaka nie budzi większych kontrowersji, a jeśli już, to nie takie, jakich moglibyśmy się spodziewać – jedyna poważniejsza krytyka tego wątku dotyczyła faktu, że w pierwszym sezonie para nie okazywała sobie fizycznych uczuć. Scenarzyści sprytnie wybrnęli z tej sytuacji tłumacząc w jednym z odcinków drugiej serii („The Kiss”), że Mitch nie czuje się komfortowo przytulając się czy całując w miejscach publicznych. Pod względem poruszania kwestii homoseksualnej serial diametralnie różni się od sitcomu „The New Normal” („Rodzinka jak inne”), w którym główni bohaterowie bez żadnej krępacji okazują sobie miłość. Nie znaczy to jednak, że postacie Mitcha i Camerona są niewiarygodne czy papierowe. Wręcz przeciwnie – choć na potrzeby komediowej konwencji pewne ich cechy są przerysowane (tu wielkie brawa dla doskonale wcielającego się w stereotypowego geja Erica Stonestreeta), serial uczy tolerancji pokazując, że smutki i radości gejów niczym nie różnią się od tych, które dotyczą par hetero.
Temat związków homoseksualnych to nie jedyny problem społeczny, który porusza omawiany serial. „Modern Family” udowadnia, że można mówić w lekki, zabawny a przy tym mądry sposób m.in. o adopcji, wychowaniu dzieci i wynikających z tego problemach czy próbie powrotu do pracy po czasie poświęconym macierzyństwu. O tym, że twórcy sitcomu wierzą w inteligencję widza, przekonuje też wysoki poziom humoru, jaki reprezentuje produkcja. Zabawne sytuacje i dialogi, nawiązania do różnych dzieł filmowych (od „Tramwaju zwanego pożądaniem” po „High School Musical”), cięte riposty, „running jokes” (np. Gloria w uroczy sposób kalecząca język angielski) czy też umiejętnie dozowane elementy slapstickowe – nawet w słabszych odcinkach widz nie powstrzyma się przed chichotem, a to wszystko bez sugerującego humorystyczne momenty podkładanego śmiechu. Dla polskiego widza jedynym problemem dotyczącym komizmu „Modern Family” może być głębokie zakorzenienia serialu w amerykańskiej popkulturze. Pewne żarty (jak komentarz Phila odnośnie zbiegnięcia się data premiery nowego iPada z jego urodzinami) są klarowne, podczas gdy inne budzą czasem dezorientację. Z drugiej strony, „współczesność” objawiająca się nie tylko prezentacją mniej typowego modelu rodziny lecz także ścisłą interakcją ze światem rzeczywistym sprawia, że serial nie jest on skostniałym tworem oderwanym zupełnie od obecnych realiów.
Wszystkie wspomniane zalety nie byłyby w stanie powstrzymać wrzucenia serialu do worka pełnego innych przeciętych produkcji, gdyby nie świetnie nakreśleni bohaterowie. Rzadko zdarza się sitcom, w którym śledzić możemy losy ponad dziesięciu głównych postaci, a żadna z nich nie jest nijaka. Oczywiście, każdy z widzów będzie miał swoich ulubionych bohaterów i tych, którzy nie wzbudzają w nim większych emocji (w moim przypadku bezkonkurencyjnym faworytem jest Phil, zaś najmniejszą sympatią darzę jego młodszą córkę Alex), lecz z pewnością trudno wyobrazić sobie „Modern Family” bez któregokolwiek z członków tej osobliwej rodzinki. Świetny rys poszczególnych postaci dopełnia sugestywna gra aktorska. Dzięki roli Jaya, wspomniany już Ed O’Neill pokazał się z zupełnie nowej (choć wciąż komediowej) strony, opierając się widmu, które określiłabym mianem „syndromu Ryśka z Klanu”, Sofia Vergara udowodniła, że kolumbijskie aktorki radzą sobie świetnie nie tylko w rodzimych telenowelach, a chwalonego wcześniej Erica Stonestreeta coraz częściej zobaczyć można na dużym ekranie.
Tych z Was, którzy mimo moich pochlebstw wciąż nie dostrzegają potencjału „Modern Family”, może przekona konwencja paradokumentu, w jakiej utrzymany jest serial. Od razu uprzedzam, że forma, jaką obrali Levitan i Lloyd, daleka jest zarówno od ogłupiających programów typu „Pamiętniki z wakacji” czy „Trudne sprawy” jak też nowej fali horrorów z takimi reprezentantami jak „Blair Witch Project” lub „Paranormal Acticity”. Dla twórców serialu paradokument stał się sposobem na uniknięcie zbytniej cukierkowatości i sentymentalności, które są powszechnym zagrożeniem, gdy angażuje się w opowiadanie familijnej historii. W przypadku „Modern Family” możemy mówić nie tyle o uniknięciu takiego ryzyka, co osiągnięciu pełnego sukcesu – wspomnianą konwencję uzupełnia wykorzystanie w scenariuszu sytuacji z życia ojców omawianego serialu, dzięki czemu całość wypada niebanalnie i wiarygodnie zarazem. Paradokumentalny styl działa też często jako środek komediowy – podkreśla on komiczny kontrast rysujący się między tym, co bohaterowie mówią, a tym, jak w rzeczywistości zachowali się w danej sytuacji (sprawdziło się to też w przypadku serialu „Jak poznałem waszą matkę”).
https://www.youtube.com/watch?v=HF1Z3ZYipIE
Wisienką na torcie jest fakt, że „Modern Family” wciąż utrzymuje świetny poziom. Od jakiegoś czasu śledzić można piąty sezon produkcji, a jest wciąż śmiesznie, inteligentnie i ciekawie. Choć cliffhangery rzadko kiedy dotyczą seriali komediowych, w finałowym odcinku serii trzeciej mieliśmy do czynienia z udaną próbą wzbudzenia dużej ciekawości widza. Choć od tej pory losy bohaterów toczą się raczej przewidywalnie, w żadnym stopniu nie zmniejsza to przyjemności kolejnych spotkań z rodzinką, z pomocą której twórcy omówionej produkcji przywracają wiarę w sitcomy z czasów ich największej świetności.