search
REKLAMA
Artykuł

MIAMI VICE. Charakterystyka pewnego fenomenu

Bogusz Dawidowicz

15 grudnia 2016

REKLAMA

Don Johnson w pewnym wywiadzie radiowym udzielonym wiele lat temu wykazał się całkowitym brakiem kompleksów wobec największych aktorskich tuzów formatu Roberta De Niro i Ala Pacino, buńczucznie twierdząc, że nie ustępuje im, a nawet przewyższa jeżeli chodzi o talent. Utyskiwał jedynie na brak odpowiednich propozycji filmowych mogących potwierdzić jego artystyczny  kunszt.

W tych słowach kryje się wiele przesady, jednakże jednego Johnsonowi odmówić nie sposób – dysponował  odpowiednią kombinacją charyzmy, umiejętności i szczęścia pozwalającą wywindować go na jedną z największych osobowości małego ekranu lat 80. i 90.

Johnson na stałe wpisał się  do historii współczesnej telewizji dzięki  roli Jamesa „Sonny’ego” Crocketta w serialu  „Miami Vice”. Produkcja okazała się przełomem mającym realny wpływ na na popkulturę sprzed ponad dwóch dekad. Don i jego ekranowy partner Phillip Michael Thomas trafili na okładkę poważanego  „Time magazine”.  Piątkowe wydanie wysokonakładowej gazety „USA Today” drukowało listę piosenek jakie ukażą się w odcinku tego dnia. Johnson i Thomas osiągnęli na chwilę status idoli zarezerwowany dotychczas  jedynie dla rockowych bożyszczy.

Pod koniec lat 80. Amerykę  ogarnęła istna „vice-mania”, popychająca ludzi ze wszystkich zakątków kraju do odwoływania swoich wieczornych planów, tylko  po to, by zostać w domu i obejrzeć „Miami Vice”. Początkowo szefowie stacji NBC nie pałali entuzjazmem do Johnsona. Jego nazwisko wiązało się z kilkoma innymi pilotami seriali, które finalnie okazywały się fiaskiem. Forsowano więc kandydatury m. in. Jeffa Bridgesa i Nicka Nolte.   Na szczęście dla Dona w owym okresie telewizja nie stanowiła wystarczająco lukratywnego medium dla hollywoodzkiej pierwszej ligi. Perypetie gliniarzy z „obyczajówki ” z miasta Miami, wietnamskiego weterana Sonny’ego Crocketta i przeniesionego z nowojorskiej policji, czarnoskórego Ricardo „Rico” Tubbsa (Philip Michael Thomas) spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem widowni. W latach 1984-1989 nakręcono łącznie 111 odcinków.

Na sukces serialu złożyło się szereg różnorodnych czynników. Pomysłodawca „Miami Vice” Anthony Yerkovich  z wielkim uznaniem przypatrywał się stacji muzycznej MTV, w szybkim tempie zdobywającej rynek w pierwszej połowie lat 80. Wtedy zrodziła się idea połączenia klasycznej kryminalnej dramy popularnej w telewizji w latach 70. ze stylistyką muzycznego klipu. Ujęcia stały się krótsze, cechowały się dynamiczniejszym niż dotychczas montażem. W każdym odcinku raczono nas przynajmniej jedną 2-3 minutową sceną, ukazującą jednego z naszych dzielnych bohaterów przeżywającego tragedie, rozterki, tudzież uniesienia. Wszystko to okraszono pięknymi widokami zazwyczaj nocnych pejzaży egzotycznego Miami, a przede wszystkim świetną muzyką. Często nie były to piosenki anonimowych artystów, ale największych gwiazd – Tiny Turner, U2, Milesa Davisa, Phila Collinsa, a nawet Michaela Jacksona. Warto także nadmienić  o słynnym muzycznym motywie Jana Hammera – od niego każdorazowo rozpoczynał się  serial. Hammer odpowiadał też za instrumentalne kompozycje oparte na syntezatorach stosowane w serialu naprzemiennie z piosenkami.

Imponująca warstwa audiowizualna była jednym ze znaków rozpoznawczych produkcji.

Pieniędzy nie szczędzono dosłownie na wszystko. Budżet pojedynczego odcinka dochodził niekiedy do 2 mln USD (na same prawa do  piosenek rezerwowano  50 tys. dolarów). Ogromne jak na telewizję nakłady finansowe pozwalały ekipie odnawiać pustostany z obrzeży miasta jedynie w celu  nakręcenia wymarzonej koncepcji nocnego klubu mającego znaleźć się w konkretnym epizodzie. O tym, że większość scen filmowano w oryginalnych plenerach nie trzeba chyba wspominać. Miami, miejsce gdzie ściera się kultura anglosaska i latynoamerykańska, tworzące wielobarwny etniczny tygiel, niewątpliwie stanowiło wdzięczny temat dla twórców tego niecodziennego przedsięwzięcia.

Największa siła serialu tkwiła jednak nie w pięknych kadrach oraz muzyce, ale w głównych uczestnikach  spektaklu. Don Johnson za pośrednictwem Crocketta stał się prawdziwą ikoną lat 80. Ekstrawagancko ubranego blondyna o atrakcyjnej fizjonomii modela uważano za wyznacznik wówczas obowiązującego stylu. Nie ma tu mowy o przypadku. Za odzienie ekranowych postaci odpowiadali Gianni Versace, Hugo Boss, czy też Giorgio Armani. Versace posunął się nawet do stwierdzenia, że „Johnson był pierwszą osobą, którą ubrał w Miami”. To właśnie  Don Johnson wylansował modę na marynarki zakładane bezpośrednio na t-shirty, okulary Ray Ban,  mokasyny zakładane na bose stopy, zaś kilkudniowy zarost nagle stał się sexy. W pewnej kontrze do Crockketa znajdował się Tubbs legitymizujący się zdecydowanie bardziej konserwatywną elegancją.

Przywiązanie do każdego detalu w strojach naszych bohaterów miało odzwierciedlenie w ich osobowościach. Crockett i Tubbs łączyli bowiem w sobie zamiłowanie do nadużywania brutalnej siły, jakże charakterystyczne dla osiłków kina akcji lat 80. z wymuskaniem godnym protoplastów dzisiejszych metroseksualistów. Wycięty z żurnala Crockett z perfekcyjnie wydepilowanym torsem, nie wydawał się wymoczkiem, bo bez zmrużenia oczu obijał mordę każdemu kto na to zasługiwał. Takie połączenie delikatności i siły zdobyło wielkie uznanie u żeńskiej części widowni. Naturalnie faceci widząc jakie poruszenie wzbudza taki typ męskości, czym prędzej zaczęli go stadnie naśladować. Przedstawiony na ekranie „high life” nie ograniczał się jedynie do pięknych strojów. Praca duetu C&T pod przykrywką narkotykowych dilerów pozwalała zaopatrzyć ich w szereg luksusowych atrybutów. Crockett poruszał się po mieście najpierw repliką czarnego Ferrari Daytona, a w kolejnych seriach białym Testarossa tej samej marki. Tubbs zadowalał się klasycznym Cadillaciem Convertible z 1964 r . Jak łatwo się domyślić Sonny nie mógł rezydować w zwykłym apartamentowcu. Zamiast tego zamieszkiwał szykowny jacht mając za współlokatora i maskotkę w jednym – aligatora o imieniu Elvis (sic!). Do dyspozycji oddano mu nawet niezwykle szybką łódź motorową. Wszak powinien posiadać takową każdy pozujący  na szanującego się przemytnika nielegalnych substancji.

Tubbs i Crockett wzbudzali podziw oczywiście nie tylko swoją aparycją, lecz także ponadprzeciętną bystrością i inteligencją.

Nawet ułomności, jakimi ich obdarowano, w gruncie rzeczy podnosiły ich atrakcyjność. Słabość Crocketta do pięknych pań podszyto piętnem tragizmu. Prawie za każdym razem okazywało się, że jego związki, w tym małżeństwo, nie miały szans w zderzeniu z pracą w której się zatracał. Jawił się jako romantyczny awanturnik gotów do największych poświęceń, gdy na horyzoncie  pojawiała się piękność w opresji. Tubbsowi przypadła funkcja tego bardziej statecznego, powstrzymującego partnera przed przesadnym szarżowaniem. W przypadku Ricarda scenarzyści zazwyczaj w nagły i okrutny sposób pozbawiali jego wybranki żywota, pozostawiając samego zainteresowanego ze skrywanym głęboko w środku smutkiem. Płacił też wysoką cenę za zbytnią ufność pokładaną w płci pięknej.  Czy urokowi takich cierpiętniczych herosów mogłaby się oprzeć jakakolwiek kobieta?

Równie interesująco przedstawiał się drugi plan serialu. Wyjątkową uwagę zwracał na siebie porucznik Martin Castillo (Edward James Olmos) – przełożony naszych dwóch protagonistów, zdefiniowany przez Tubbsa „facetem w typie Charlesa Bronsona”. Castillo stwarzał swoistą przeciwwagę dla nieco wymuskanych Crockketa i Tubbsa. Kreował twardziela w starym stylu – surowego, ale sprawiedliwego, z wiecznie zaciśniętymi zębami, zawsze ubranego w skromny, wręcz ascetyczny garnitur.  Ekipę uzupełniali detektywi Stan Switek (Michael Talbott) i Larry Zito (John Diehl) – odpowiedzialni przede wszystkim za ubogacanie „Miami Vice” w elementy humorystyczne, oraz dwie policjantki Gina Calabrese (Saundra Santiago) i Trudy Joplin (Olivia Brown). Paniom przypadło mało zaszczytne miano „upiększaczy” ekranu i okazjonalnych kochanek pary głównych bohaterów, stanowiąc ich heteroseksualny gwarant w tych nielicznych momentach, gdy ci akurat nie byli zajęci romansowaniem z kolejnymi kobietami. Nie ulegało wątpliwości, że w „Miami Vice” liczył się przede wszystkim Sonny. Rico stał zawsze nieco z tyłu. Resztę,  za wyjątkiem porucznika Castillo  scenarzyści przez większość czasu skrywali  w  głębokim  cieniu.

15Zdarzały się oczywiście odcinki niewysokich lotów, ale nigdy poniżej pewnego poziomu nie schodzono. Duża w tym zasługa głównego producenta, a piastował tę funkcję  sam Michael Mann. Szczególnie widoczne stawało się to w późniejszych seriach. Komediowe akcenty obecne w pierwszych odsłonach cyklu , ustępowały miejsca coraz gęstszemu klimatowi. Miami ukazywano jako miasto tonące w bagnie korupcji i hedonizmu. Niczym błyszcząca zabawka nakręcaną kasą narkotykowych bossów. Najciekawiej prezentowały się rozterki sumienia głównych bohaterów w sytuacjach dalekich od jednoznacznie etycznych wyborów. Świat przedstawiony nie składał się bowiem z  czarno-białych kolorów. Dominowała w nim szarość. Producenci  kładli znaczny nacisk na realizm starając się, aby „Miami Vice” w dużej mierze odzwierciedlało bolączki ówczesnego społeczeństwa, z plagą narkomanii, socjalnych kontrastów i prostytucji na czele. Wszystko to oczywiście w sposób jak najbardziej uatrakcyjniony na potrzeby widowiska.

Zmienił się też punkt ciężkości. W najlepszych telewizyjnych  kryminałach lat 70. pokroju „Kojaka” priorytetem było prowadzone śledztwo i ściganie złoczyńców.  W „Policjantach z Miami” na pierwszy plan wysuwały się moralne dylematy i walka postaci z wszechobecnymi pokusami. A tym ostatnim w celuloidowym Miami ulegał w jakimś stopniu niemal każdy. Zanurzając się bez ustanku  w opływający w zbytki świat przestępczego podziemia, nie sposób pozostać całkowicie czystym. Yerkovich i Mann coraz częściej nie przestrzegali obowiązującego  w taśmowych opowieściach o stróżach prawa paradygmatu o nieuchronności kary za popełnione zbrodnie. Z ekranu atakowano nas promieniami słońca i wściekle pastelowymi barwami z całą tą, dla niektórych kiczowatą estetyką lat 80. Pod tą otoczką krył się smród zepsucia.

Crockket i Tubbs wielokrotnie naginali normy prawa celem osiągnięcia sprawiedliwości. Osobiste vendetty przedkładali ponad literę prawa. Nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, iż niektóre odcinki nawiązywały klimatem do najlepszych wzorców kina neo-noir. Michael  Mann, reżyser późniejszej „Gorączki” i ”Zakładnika” miał więc niezłą wprawkę na Florydzie. Odbiór widowiska odrobinę psuł  nadmiernie eksploatowany motyw śmierci drugoplanowych postaci. Twórcy zapewne chcąc jeszcze bardziej zwiększyć emocjonalny ładunek produkcji, co chwilę raczyli nas zabiciem osoby istotnej dla Sonny’ego lub/i reszty ferajny. Za oczywiste uproszczenie można też uznać uczestnictwo Crockketa w dziesiątkach spraw w charakterze tajniaka. Działał on bowiem cały czas w tym samym mieście, na dodatek posługując się wielokrotnie „spalonym” przestępczym alter ego tj.  nazwiskiem Sonny Burnett. Wszystko to nie wpływało jednak na znaczące obniżenie jakości całokształtu

„Policjanci z Miami”  zdobyli uznanie nie tylko widowni zasiadającej przed odbiornikiem telewizyjnym, ale zostali także uhonorowani  licznymi branżowymi nagrodami, w tym prestiżowymi  Emmy za niezwykle wyróżniające się zdjęcia i dźwięk oraz złotymi globami dla Dona Johnsona i Edwarda Jamesa Olmosa za  najlepsze kreacje aktorskie.

Niestety dla obydwu „Miami Vice” okazało się szczytowym osiągnięciem w ich karierach.

Johnson, mimo że wystąpił w kilku niezłych kinowych filmach m. in. „Dead Bang” (1989) czy też „Adwokat diabła” (1993) samego Sidneya Lumeta, nie potrafił zdyskontować tryumfu w telewizji i na tej podwalinie zbudować kariery na srebrnym ekranie. Ponowne chwile glorii przeżył dopiero wcielając się w tytułowego kapitana specjalnej jednostki śledczej San Francisco w popularnym „Nash Bridges” (1996-2001), jednakże o powtórzeniu furory, jaką robił  odgrywając postać Crocketta, nie było już mowy. Olmos do chwili obecnej jest wziętym aktorem telewizyjnym drugiego planu (ostatnio m.in. w ”Dexterze”).  Kariera Phillipa M. Thomasa po tym, jak odłożył do rekwizytorni odznakę Tubbsa, załamała się całkowicie.

*

Czy „Miami Vice” pozostawiło po sobie jakąś spuściznę? Niewątpliwie zasługuje na miano pionierskiego w telewizyjnym serialu melanżu obrazu z muzyką. Po raz pierwszy ważniejsza od dialogów okazała się sfera audiowizualna i wzbudzanie konkretnych emocji. Efekt ten osiągnięto bez prymitywizacji całości. Otrzymaliśmy zaskakująco udany prymat obrazu nad słowem. Niestety późniejsze seryjne wyroby X muzy, korzystające z rozwiązań stosowanych w „Policjantach z Miami”, skupiły się jedynie na pięknych widokach, kompletnie zaniedbując historię. Takim niechlubnym przypadkiem jest chociażby „Słoneczny patrol”.  „Miami Vice” ma swój wkład także w stosunkowo młode medium, jakim są gry video. Jedna z części zaliczającej się do najpopularniejszych serii gier w historii tj. „Gran Theft Auto:Vice City Stories”, stanowiła niekwestionowany hołd dla przygód pary gliniarzy z grzeszniej metropolii.

W 2006 r. Michael Mann kręcąc pełnometrażową wersję „Miami Vice” próbował przenieść ducha serialu w XXI wiek i to od razu na sale kinowe. Sukces odniósł jedynie połowiczny. Co prawda odtworzył duszny klimat miasta skąpanego w słońcu i przemocy, film charakteryzował się też rewelacyjnymi wręcz zdjęciami. Problem polegał na tym, że zarówno Colin Farell, jak i Jamie Fox nie byli tym Crockketem i Tubbsem, których chcieliśmy oglądać. Zabrakło im pewnej charyzmy, swoistego wewnętrznego ognia i tego czegoś, co sprawia, że postacie zapisane na kartkach scenariusza żyją w naszej wyobraźni jeszcze długo po zakończeniu seansu.

 

REKLAMA