TAYLOR KITSCH. Najbardziej pechowy aktor w Hollywood?
Autorem artykułu jest Krzysiek Bogumilski z bloga Kinofilia.
Nie wiem, czy Taylor Kitsch jest najbardziej pechowym aktorem w branży, czy też jest zupełnie pozbawiony instynktu, który ostrzegałby go w porę przed angażowaniem się w skazane na porażkę projekty. Jeżeli rzeczywiście jest beznadziejnym przypadkiem pechowca, to los był dla niego wyjątkowo okrutny, bo mało który młody aktor dostał w życiu tyle okazji wspięcia się na sam szczyt. Mało który też, tak spektakularnie, i tak często, spadał na samo dno. Kariera Kitscha obfitowała w momenty, gdy wszystkim wydawało się, że aktor zmierza już prostą drogą na sam szczyt. Zawsze jednak kończyło się tak samo…
Zaczęło się w roku 2009. X-Men Origins: Wolverine miał opowiedzieć o genezie najbardziej popularnej postaci ze świata mutantów, Loganie. Plany były ambitne, tytuł miał przetrzeć szlak dla kolejnych filmowych spin-offów poświęconych innym mutantom. Następny w kolejce miało być X-Men Origins: Magneto. Kitsch pojawił się w roli drugoplanowej, ale za to bardzo istotnej, bo miał się wcielić w samego Gambita. Gambit zadebiutował w komiksowej serii Uncanny X-men na początku lat 90. i szybko stał się ulubieńcem fanów. Czarujący, wygadany, ale i bardzo tajemniczy, o niejasnej przeszłości, obdarzony ciekawą mocą, podrywający każdą urodziwą mutantkę, drażniący wszystkich zazdrosnych mutantów, a do tego chodząca personifikacja wyluzowanego Nowego Orleanu, używający francuskich zwrotów, wiecznie w długim płaszczu, wymachujący kijem i bawiący się talią kart. Mr. Cool Guy. Postać stała się niemniej popularna od Wolverine’a, który zresztą nie przepadał za nim. Zostać obsadzony w tej roli, to jak wygrać w hollywoodzkiej loterii życia. Czyż nie…?
No cóż…
Kitsch był średnio trafionym wyborem obsadowym. Nie była to rola tragicznie zła, jego Gambit miewał momenty, w których przypominał tego komiksowego, ale jego filmowemu wcieleniu zdecydowanie brakowało wyżej wymienionych przymiotów, nie posiadał odpowiedniej charyzmy, nie przyciągał uwagi odbiorcy, nie zapadał w pamięci, po prostu sobie był.
Coś tam poskakał po dachach, trochę pomachał kijem, rzucił kilkoma kartami i słabymi tekstami, no i w zasadzie tyle. Kto wie, może miałby szansę na rozwinięcie roli w kolejnym filmie, ale X-Men Origins… okazał się filmem tak bardzo nieudanym, że szybko zapomniano nie tylko o kolejnych solowych filmach, ale wręcz zrestartowano całą markę. Co ciekawe, planowany wcześniej film o genezie Magneto w zasadzie zrobiono, ale zamiast spin-offu wykorzystano jego historię do opowiedzenia o początkach grupy X-men (X-Men: First Class). Był to dość dziwny projekt, bo jednocześnie wciskał przycisk resetujący serię, ale i zachowywał wiele elementów z poprzednich odsłon, fabuła nie zawsze zgadzała się z poprzednimi filmami (chronologicznie jego kontynuacjami), ale jednocześnie nie odcinała się od nich w zdecydowany sposób. W następnej odsłonie (X-Men: Days of Future Past) próbowano to wszystko odkręcić i połączyć ze sobą w logiczny sposób, w efekcie wprowadzono tylko jeszcze więcej zamętu w pokręconej chronologii serii i totalnie zaburzono jej spójność.
Ciężko obwiniać za to wszystko Kitscha, który był wtedy zaledwie aspirującym aktorem i miał najmniej do gadania w temacie kierunku obranego przez reżysera oraz tego, jak potraktowano jego bohatera.
Otrzymał szansę na występ w superprodukcji, więc się jej chwycił, zrozumiałe. Zostało mu wybaczone, wprawdzie powrót do głównej ligi zajął mu kilka lat, ale za to wyjątkowo utalentowany agent załatwił mu w krótkim odstępie czasu imponującą serię ról filmowych. Na początku roku 2012 Taylor Kitsch musiał być przekonany, że w końcu złapał diabła za rogi. W nadchodzących miesiącach czekały go premiery trzech filmów kinowych, w każdym grał pierwsze skrzypce. Były to dwa duże blockbustery oraz nowy film Olivera Stone’a. Coś dla ludożerki, coś dla ambitniejszej widowni. Przed Kitschem była świetlana przyszłość, Hollywood stało przed nim otworem. Czyż nie…?
No cóż…
Wszystko byłoby pięknie, gdyby wszystkie trzy filmy nie poniosły sromotnej porażki zarówno na polu finansowym, jak i artystycznym. Najpierw był John Carter, który miał premierę w lutym. Pierwszy aktorski film Andrew Stantona, długoletniego scenarzysty i reżysera studia Pixar, miał potencjał na rozpoczęcie nowej rozrywkowej serii. Problem w tym, że książkowy pierwowzór został już dekady temu przemielony przez popkulturę. Jego elementy można znaleźć w największych klasycznych widowiskach science-fiction: począwszy od Star Wars, poprzez Diunę i Flasha Gordona, na Supermanie kończąc. To, czego nie inspirował bezpośrednio, czerpało z niego pośrednio, poprzez ikoniczne już tytuły wspomniane wyżej. To natomiast było dalej przetwarzane na wszelkie możliwe sposoby w tanich filmach, telewizji, grach, książkach, komiksach.
I po tych wszystkich dekadach, ten wymiętolony materiał, wielokrotnie noszony – i już dawno temu znoszony – przez kulturę masową, został przeprany, wyprasowany i wystawiony do sprzedaży jako nowy towar. Ale ten numer się nie udał, nad produktem unosił się niestety zapach second handu, widownia masowa nie dała się nabrać, wynik finansowy był rozczarowujący, o planach realizacji kontynuacji szybko więc zapomniano. W sumie, to trochę szkoda, bo ewentualne sequele mogłyby być całkiem niezłe. Świat przedstawiony w filmie miał w sobie niewątpliwy potencjał, jego kształt, wygląd i zasady, jakimi się rządził, dawały obiecujący materiał wyjściowy. Problemem Johna Cartera było zupełne niewykorzystanie tych atutów, co w połączeniu z nieprzekonującą parą głównych bohaterów zaowocowało mizernym filmem. Ale to było do odratowania w następnych częściach, nie byłby to pierwszy przypadek, gdy intrygujący świat, charyzmatyczni bohaterowie poboczni i energia wydarzeń osłodziłyby mierny pierwszoplanowy wątek romantyczny. No cóż, brutalne prawa rynku są jednak nieubłagane.
Dwa miesiące później do kin wypuszczono kolejny blockbuster z Kitschem – Battleship. W teorii, to mogła być kolejna filmowa seria przynosząca gigantyczne dochody. Z całą pewnością na to liczono. Ktoś najwyraźniej pomyślał, że skoro film o samochodach transformujących w wielkie roboty, zaczerpnięty z serii zabawek, komiksów i filmów animowanych dla dzieci, odniósł tak oszałamiający sukces finansowy, to powinna się udać podobna sztuczka z grą planszową. Nie udała się. Nawet nie będę się rozpisywał o tym filmie, ludzkość już dawno o nim zapomniała i może będzie lepiej, jeżeli przy tym pozostaniemy. Dla Kitscha wynikła z niego jedna dobra rzecz, poznał dzięki niemu Petera Berga, który rok później przygarnął go do filmu Lone survivor. W latach posuchy każda fucha jest na wagę złota.
No i w końcu trzeci film z 2012 roku – Savages. No cóż, nie udała się Kitschowi próba podbicia kina rozrywkowego, może więc lepiej odnalazł się w kinie sensacyjnym? Jeżeli zapytacie mnie, to jak najbardziej. Podobał mi się ten film. Stone postawił na konkret, prostą historię małych płotek handlujących marihuaną, które muszą stawić czoła meksykańskiemu kartelowi. Reżyser zdecydował się na szybkie tempo wydarzeń (pierwsza godzina mija jak z bicza strzelił) i nie pozwolił widzowi na zbyt długie momenty oddechu.
Nie oznacza to jednak, że fabuła jest nieskomplikowana, duże spektrum – barwnych – bohaterów pozwala na wielowątkową historię, w której mamy wszystkiego po trochu. Od męskiej przyjaźni począwszy, poprzez miłosny trójkąt, skomplikowane relacje kryminalnego półświatka, zdziczenie obyczajów, spiski, napady, korupcję, a na rodzicielskich problemach szefowej kartelu kończąc. Aktorsko bywa różnie, młoda ekipa (z Kitschem na czele), szału nie robi, ale za to bez większych wpadek wykonuje swoją robotę. Zdecydowanie ustępują pola starszym kolegom po fachu, ze wskazaniem na Latynosów – świetną Salmę Hayek, oraz cudownego w swej obrzydliwości Benicio Del Toro. Gdzieś na drugim planie przemykał jeszcze John Travolta, który zawładnął kilkoma znakomitymi scenami. Najlepszy film Stone’a od czasu Męskiej gry.
Nie da się jednak ukryć, że film był powszechnie krytykowany, nie zebrał ani specjalnego poklasku, ani pieniędzy. Był ukoronowaniem bolesnej serii porażek z udziałem Taylora Kitscha. Zaledwie w kilka miesięcy, z drogi wiodącej na szczyt Hollywood, spadł na samo dno. Jego nazwisko kojarzyło się już źle, dostał na tacy trzy obiecujące projekty i wszystkie zakończyły się filmami rozczarowującymi, o których wszyscy chcieli jak najszybciej zapomnieć. Z czegoś takiego nie jest łatwo się podnieść, studia filmowe reagują alergicznie na rzeczy ryzykowne, a zatrudnianie Kitscha od teraz tak traktowano.
Aktor otrzymał jednak kolejną szansę, odezwała się do niego telewizja, a konkretnie to HBO. Seriale okazały się przepustką do sławy i poklasku dla wielu niedocenianych aktorów, zainicjowały niejedną karierę, kilka innych wskrzesiły, dawno minęły już czasy, gdy występ w nich traktowano z pogardą.
Zwłaszcza, że Taylorowi znowu się poszczęściło, otrzymał propozycję występu w drugim sezonie serialu True Detective.
Pierwsza seria spotkała się z entuzjazmem zarówno krytyki, doceniającej kunszt wykonania oraz aktorskie występy, jak i widowni, zafascynowanej mroczną historią kryminalną, pobudzającymi wyobraźnię zagadkowymi morderstwami oraz emocjonującą fabułą, wielokrotnie trzymającą odbiorcę na krawędzi fotela. Drugi sezon był niewątpliwie wyczekiwany, gwiazdorska obsada (Colin Farrell, Vince Vaughn, Rachel McAdams) oraz wiążąca się z tym większa liczba bohaterów wzbudzały zaintrygowanie. Druga seria mogła okazać się być lekkim rozczarowaniem, zwłaszcza w porównaniu z poprzednią, która podniosła poprzeczkę bardzo wysoko, ale nie mogło być bardzo źle, wypracowana już marka przecież zobowiązywała. Kitsch w końcu mógł się pojawić w projekcie zakończonym sukcesem, jeszcze była dla niego jakaś nadzieja, czarna seria została złamana. Czyż nie…?
No cóż…