search
REKLAMA
Seriale TV

Louie

Jakub Koisz

2 listopada 2012

REKLAMA

Otyły, rudy frustrat z mikrofonem

Krótkie intro, w którym słychać wesoły kawałek „Brother Louie” Modern Talking Stories, ma się nijak do rozgrywającej się sceny. Lekko otyły, rudowłosy mężczyzna w czarnym t-shircie leniwie wynurza się ze stacji metro, zjada kawałek pizzy, wchodzi do klubu i wychodzi na scenę. Wydaje się wyluzowany, choć kierowany jakąś frustracją – jakby nie do końca pałał sympatią do tych wszystkich roześmianych mord, które przyszły obejrzeć jego występ.  Rozbiegane, złośliwe oczy zapowiadają dowcipy z kategorii tych mniej poprawnych politycznie. Nie jest to wyróżniające się w świecie stand-up comedy, gdzie im niegrzeczniej, tym lepiej. Nową jakością jest to, że za chwilę widz zobaczy coś więcej – sceny z życia rudowłosego komedianta. One już bawią o wiele mniej, mimo to w przedziwny sposób hipnotyzują i przykuwają uwagę. Ten facet wie, że lubimy, gdy komuś coś nie wychodzi, idealnie rozumie naszą codzienną potrzebą doładowania się czyimś pasmem klęsk. Panie i Panowie, przed Wami Louis C.K.

 

Serial „Louie” wystartował w czerwcu 2010 roku i był w całości autorskim projektem Louisa „C.K.” Szekely’ego, który napisał, wyreżyserował, wyprodukował (zajął się również montażem odcinków) całość. Osoby zainteresowane amerykańską satyrą powinny pamiętać serial „Lucky Louie”, który – choć utrzymał się na antenie HBO krótko – pokazał światu, jak wygląda pochodzący z Waszyngtonu komediant. Próbki jego pisarskiego talentu można było poznać już wcześniej. Louise C.K. był bowiem autorem wielu scenariuszy, w tym do programów Conana O’Briena (tak, moi drodzy, Conanowi należało czasami pisać żarty) oraz „The Chris Rock Show”. Zawsze jednak pozostawał w cieniu, taki „żartowniś na zamówienie”. Kiedy koledzy po fachy robili oszałamiającą karierę w Hollywood, jak na przykład wspomniany Rock, on wolał zajmować się pisaniem i wymyślaniem zabawnych tekstów, które zwykle utrzymywały stały, dobry poziom. Skromność i cierpliwość popłaciły, bowiem w 2010 roku C.K. otrzymał „aż” 200 tysięcy dolarów od stacji FX na wyprodukowanie pilotowego odcinka swojego autorskiego serialu komediowego. Budżet był mały, ale Szekely nie kręcił nosem, w zamian bowiem zażądał pełnej kontroli nad projektem. I dostał ją, to do niego należało ostatnie słowo, nawet jako montażysty – własnoręcznie edytował pierwszy odcinek na swoim wysłużonym laptopie.

Na początku nic nie zapowiadało nowej jakości. Ot, fabularyzowana hostoryjka z życia rozwiedzionego nowojorskiego komika, który oprócz rozbawiania ludzi na scenie musi się zająć dwiema córkami. Zdaje się, że takie tam powszechne perypetie, a oglądając je, widz może poczuć się wręcz nieswojo. Pojawia się pytanie – gdybym to ja postanowił robić karierę w Nowym Jorku, też byłbym otyłym, neurotycznym i mającym problemy z kobietami przeciętniakiem, który wcale nie czuje bezpieczeństwa zawodowego? Przy sitcomach o wielkich przyjaźniach, wspaniałych paczkach znajomych, o wiecznie przekombinowanych fabułach wypełnionych odniesieniami do popkultury i koniecznie posiadających rzucający się w oczy „breakout character”, „Louie” wypada jak cichy gość, który na imprezach siedzi w kącie. Jeśli jednak damy mu szansę i postanowimy podejść z zakąskami, nasza przepuklina nie wytrzyma dawki śmiechu, być może uda nam się również w tej narracji odnaleźć siebie i westchnąć: „o tak, dokładnie tak to wygląda”.

 

Humor jest tutaj szczery, czasami czarny, ale zawsze – niezwykle celnie punktujący życie codzienne. Powiedzieć, że Louie jest cynikiem, to za mało – to człowiek na skraju załamania nerwowego, niejako z przymusu spełniający swoje obowiązki jako komik i rodzic, świadomy tego, jak żałosne jest jego życia. Swoje miejsce w szeregu zna bardzo dobrze, między scenami z życia rodzinnego pojawiają się występy na scenie, w których wyznaje z rozbrajającą szczerością – Żyję z dnia na dzień, zarabiam na was. Wy mi płacicie, więc robię swoje. Mimo to jestem gówniany w okładaniu kasy. Nie oszczędzam pieniędzy, jeśli umrę dzisiaj wieczorem, moje dzieci będą bezdomne już jutro rano. Ktoś im powie: wasz tatuś nie żyje, pakujcie swoje śmieci i wypieprzajcie stąd… Kiedy indzie koncentruje się na swoim kiepskim życiu seksualnym – Seks jest świetny, ale to nie zmienia faktu, że jestem obleśny. Nic nie zmieni faktu, że mój penis jest gruby. Nie w pozytywnym tego słowa znaczenia, jest po prostu gruby, obwisły i brzydki… Pot cieknie mi z czoła, kapie jej na plecy. Z boku to musi wyglądać strasznie. Widownia, siedząca przy drinkach i piwie, śmieje się, my przed ekranem również, ale tylko domyślamy się, jak żałosna jest egzystencja głównego bohatera, dopóki nie zaprezentuje nam urywków ze swojej codzienności. I mimo że to wszystko jest fabularyzowane, można odnieść wrażenie, że więcej w tym prawdy niż byśmy chcieli.

 

„Louie” zza Oceanem staje się bardzo wpływowym serialem, bo pokazuje, w jaki sposób przy minimalnym nakładzie finansowym, przykuć do ekranów ogromną liczbę widzów. „Louie” więc rozsiada się wygodnie w miejscu dwóch gatunków produkcji telewizyjnych – dramatu i komedii. I jest mu niewątpliwie wygodnie, bo trzeci sezon pokazuje, że rudowłosy frustrat może nas jeszcze zaskoczyć niejednym. Pamiętam, że poleciłem ten serial kilku osobom. Te, których bawiły komedie Allena bądź serial „Seinfield”, odnalazły się w okamgnieniu, natomiast oczekujący głupawego śmiechu z offu oraz nieustannie zabawnych cameo, głośno krzyczących „patrzcie, jacy jesteśmy fajni”, zapewne odłożą „Louie’ego” po dwóch odcinkach. Czy ten serial jest zabawny? Tak, jeśli bawią nas złośliwości i humor reprezentowany przez Samuela Becketta czy Woody’ego Allena, a nie ZAZ-u bądź Mela Brooksa. Jeśli pojawiają się znani aktorzy w rolach-niespodziankach, nie szarżują swoimi postaciami. Miłośnicy „Stand Up Special” z HBO na pewno zauważą kilka znajomych twarzy, pojawiają się m.in. Dane Cook, Pamela Adlon (pani Runkle z „Californication”), wspomniany Chris Rock, Ricky Gervais, Parker Posey, Sarah Silverman (ta, która głosiła wszem i wobec, że sypia z Mattem Damonem) czy nawet sam David Lynch.

Zdecydowanie polecam, to chyba najciekawszy serial komediowy, jaki ostatnio widziałem, a nagroda Emmy za scenariusz tylko potwierdza klasę tej opowieści o frustracji i codzienności. Nie obiecuję, że będziecie się śmiać do rozpuku, a nawet jeśli Wam się zdarzy, będzie to okraszone refleksją, że w sumie to jest smutno na tym świecie, wiele rzeczy się nie udaje, hemoroidy bolą, każdy kęs pizzy to dodatkowe centymetry w tyłku i tak dalej. Jeśli cierpicie na depresję, „Louie” nie jest dla Was. Obiecuję Wam natomiast coś nowego, a to w dobie coraz bardziej startej formuły seriali komediowych już bardzo dużo.

https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=ABacSSzR0Ek

REKLAMA