LAS VEGAS PARANO
Autorem recenzji jest Sebastian Michalak.
Chciałbym, żeby był postrzegany jako jeden z najlepszych i jeden z najbardziej znienawidzonych filmów wszech czasów.
Terry Gilliam o Fear and Loathing in Las Vegas
Udało się.
Amplituda w powszechnej ocenie ósmego filmu byłego członka Monthy Pythona jest równie niebywała, jak rzeczy w nim ukazane.
Nie można być jednak tym zaskoczonym, gdy we wspólnym projekcie siły łączy Gilliam i Hunter S. Thompson. Ba, niektóre filmy z góry zdane są na kontrowersje, a obraz z 1998 roku jest jednym z nich.
Sama w sobie książka Thompsona – o tym samym tytule co film – jest najbardziej docenionym przykładem jego twórczości. Oczekiwania wobec adaptacji były więc spore, a podnosiły je w górę ostatnie dwa filmy Gilliama, czyli Fisher king (1991) i 12 małp (1995). Co ciekawe, twórca Brazil nie był jednak pierwszym reżyserem związanym z projektem. Tym był Alex Cox (Sid i Nancy, 1986). Ostatecznie jednak Brytyjczyk musiał obejść się smakiem, a z opus magnum zwariowanego prozaika zmierzył się równie szalony geniusz z Ameryki.
Ameryka zresztą, a właściwie Stany Zjednoczone, ich stan duchowy, są głównym tematem, wokół którego krąży “fabuła” filmu i książki. Książka mówi o tym już w tytule: Lęk i odraza w Las Vegas. Szaleńcza podróż do serca „amerykańskiego snu”. Nie da się jednak mówić o tym filmie bez spostrzeżenia, że dzieło Thompsona nie jest najłatwiejszym materiałem do przeniesienia na duży ekran. To jedna z książek w typie Nagiego lunchu Williama S. Burroughsa czy Wady ukrytej Thomasa Pynchona, które – zaaplikowane na taśmie filmowej – wzbudzają najpierw różnorakie reakcje i wymagają wielu seansów dla lepszego ich zrozumienia.
Fear and Loathing… jest właśnie taką produkcją, a z każdym kolejnym obejrzeniem wiele rzeczy staje się bardziej zauważalnych, choć nadal otwartych na różne interpretacje.
I dobrze. Ważne, że Gilliam nie idzie w stronę mainstreamu, że wierzy w inteligencję widza, że tworzy film, który nie tylko nie chce się mu przypodobać, ale nawet więcej – jest intencjonalnie nieprzyjemny w obejściu. Niesie to oczywiście za sobą wiele cech, które nie ułatwiają polubienia obrazu, ale trzeba oddać twórcom, że kierowała nimi duża odwaga artystyczna. Fear and Loathing in Las Vegas nie bierze więc jeńców. Albo jesteś z filmem, albo poza nim. Nie ma opcji pośrednich.
Rok 1971. Doszło już do morderstw Mansona. Historia rozpoczyna się jakby od środka. Dwóch mężczyzn pędzi cadillakiem po pustyniach Nevady. To Raoul Duke (Johnny Depp), alter ego Thompsona, i jego adwokat — dr Gonzo (Benicio Del Toro). Dokąd jadą? Po co? Tego nie dowiadujemy się od razu. Zamiast tego Gilliam w znany sobie sposób, za pomocą najróżniejszych kadrów i dialogów wyjętych prosto z książki, daje nam sygnał: nieważny jest cel podróży, ważna jest podróż. Właśnie dlatego dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się, że bohaterowie pędzą do Las Vegas, aby napisać relację z zawodów motocyklowych typu Mint 400. Zawody te są jednak dla nich jedynie pretekstem, pretekstem do brania narkotyków.
Napis na początki filmu głosi: ,,Kto staje się bestią, ten zrzuca ciężar bycia człowiekiem”. Raoul Duke to inteligentny dziennikarz, który nie może żyć dłużej na trzeźwo. Woli utracić swoje człowieczeństwo, aby dalej nie cierpieć. Esencjonalna dla filmu jest scena, w której podczas jednego ze swoich narkotycznych tripów cofa się do San Francisco, do roku 1965. Z nostalgią wspomina utracony czas, który jawi mu się jako wyjątkowe miejsce, które osiągnęło już swoje apogeum. Porównuje ten okres do morskiej fali, która się załamała i cofnęła, nie weszła na kolejny poziom. Lata 60. były dla niego swojego rodzaju niespełnioną obietnicą, że od tego momentu wszyscy będą liberałami. Tak się jednak nie stało. Przyszły lata 70., a w ludziach nastały żądza i chciwość. Jako społeczeństwo Ameryka nie weszła na odpowiednie tory.
Film Gilliama skupia się na obśmiewaniu tego społeczeństwa. Jest satyrą na rzeczywistość, na “amerykański sen”, jest czarną komedią. Twórca Bandytów czasu (1981) stworzył burleskę, w której świat realny przedstawia przy pomocy dwóch niebywale naćpanych mężczyzn. Przez to zagranie symultanicznie tworzy się drugi, wyimaginowany obraz życia, sprawnie współgrający jednak z tym prawdziwym. Pełne przepychu Las Vegas jest do tego miejscem idealnym. Kasyna, cyrk, niemal psychodeliczne z natury neony rozświetlające miasto nocą są przecież prawdą, są realne, istnieją. Doskonale wkomponowują się jednak w dziwaczne wizje bohaterów, które pojawiają się już od początku Fear and Loathing.
Gilliam nie śmieje się jednak tylko z otoczenia bohaterów, ale także z nich samych.
Widać to np. w scenie, kiedy pochłonięty narkotycznym ,,odlotem” dr Gonzo próbuje zejść z karuzeli przy barze w jednym z lokali w Vegas. Slapstick w starym dobrym stylu. O sukcesie filmu decydują więc także aktorzy. Obaj, Depp i del Toro, są świetni w swoich rolach. I choć to kreacja ulubieńca Tima Burtona jawi się jako bardziej ekspresyjna, karykaturalna (w dobrym sensie, gdyż karykaturalna jest natura filmu), to nie przyćmiewa ona występu partnera. Korpulentna sylwetka del Toro jest tutaj nie bez znaczenia. Jego bohater bywa racjonalny, zaradny, ale też nieprzewidywalny, obleśny i straszny.
Pomaga też kamera. Gilliam filmuje twarze w dużych zbliżeniach. Te, spocone, zmęczone, zdezorientowane, doskonale oddają atmosferę i ton obrazu, który jest… unikatowy. Gonzo i Duke nie są jednak postaciami, które łatwo polubić. Nie przechodzą one przemiany, nie są też, rzecz jasna, aniołkami. Wręcz przeciwnie. W zrozumieniu ich zachowania pomaga jednak voice over, który podobnie jak w innowacyjnym dziennikarskim stylu Thompsona w jego pracach literackich (tzw. Gonzo), w filmie w celny i rubaszny sposób ustami Duke’a komunikuje się z widzem. Pomimo to łatwo jednak zrozumieć opinię, że obraz nie jest dla kogoś zajmujący, gdyż nie ma w nim bohaterów, z którymi można się w łatwy sposób identyfikować. Nie pomaga w tym również wspominany styl Gilliama. Jego sposób opowiadania historii potrafi w jednej chwili przedstawić masę informacji za pomocą np. niecodziennych ruchów kamery czy szybkich cięć montażowych. Jest to oczywiście efekt zamierzony, podkręcający tempo i wzmacniający szaleństwo sytuacji, ale nieułatwiający odbioru laikowi.
https://www.youtube.com/watch?v=8m662obIvhY
Fear and Loathing in Las Vegas jest dzisiaj filmem kultowym, i to kultowym w pierwotnym tego słowa znaczeniu.
Pomaga w tym także soundtrack, którym Gilliam udowodnił umiejętność celnego połączenia obrazu z piosenką à la Scorsese. Obiór obrazu, pozytywny czy negatywny, wydaje się też w tym przypadku mocno zależny od osobistych, psychologicznych reakcji na ,,narkotyczny bezmiar” przedstawiany w filmie. Co innego jest bowiem słuchać czy czytać o narkotycznych tripach, a co innego je oglądać. To inna inszość. Dla tych, którzy są jednak na nią gotowi, a co należy podkreślić Gilliam z pewnością nie afirmuje brania narkotyków, jego ósmy film jest wart zobaczenia nie tylko po raz pierwszy, ale i po raz kolejny, również przez tych, którym pierwotnie nie przypadł do gustu, a którym kolejny seans może jawić się jako swoista iluminacja.