Krytyk i eunuch, czyli fanboye i recenzenci
Bardzo trudno mi przechodzi przez gardło zdanie „jestem krytykiem filmowym”. Chyba nie jestem. Brak mi odpowiedniego wykształcenia, nie do końca potrafię wyzbyć się intuicyjności w ocenianiu, a przede wszystkim – zbyt wiele razy traciłem wiarę w tę funkcję, aby bezceremonialnie nazwać się krytykiem. Krytyków i ludzi piszących o filmach jest wielu. Gdy siedziałem w kinie na seansie „Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości” dotarło do mnie w końcu, czemu ważne jest, aby znać się na kinie, a nie tylko być świadomym kronikarzem swoich emocji. W jednej sekundzie przypomniałem sobie, czemu uważam metakrytykę za najbardziej użyteczny widzom wynalazek, a także – czemu niekiedy pojawia się we mnie ta paląca potrzeba, aby polecić lub odradzić wizytę w kinie. I czy mogę to robić.
Ekranizacja komiksów ze stajni DC jest bowiem, moim zdaniem, obok „Gwiezdnych Wojen: Przebudzenia Mocy”, najciekawszym pretekstem do zastanowienia się, kogo słuchać, a kogo nie. Nie zrozumcie mnie źle – nie chodzi tutaj o to, że uważam „Batman v Superman” za dzieło średnio udane i czuję potrzebę głoszenia tej prawdy objawionej wszem i wobec. Znam swoje miejsce w krytyce filmowej, to jakiś stoliczek na obrzeżach, pokryty ceratą, obok są niedojedzone frytki i wodniste piwo. Stoliczek podpisany jest „recenzenci z pierwszego piętra”. Jestem cichym głosikiem w systemie, który radziłby sobie doskonale i beze mnie, wchodzącym w spójną, a na pewno miarodajną ocenę, którą roboczo nazwijmy „oceną metakrytyczną”. Jako fan Batmana i Supermana chciałem bardzo film Zacka Snydera pokochać, chciałem również go w trakcie seansu znienawidzić właśnie z tego samego powodu. Ekscytacja, pierwsze wrażenie to ważne narzędzia w formułowaniu sądów, przynajmniej w humanistyce, nie powstała jeszcze żadna sztuczna inteligencja, która porzuciłaby te czynniki. I dobrze, choć systemy wyliczające średnią ocen, takie jak Rotten Tomatoes, to narzędzia najbliższe obiektywnemu spojrzeniu – nie treści i wyimki z recenzji, ale te procenty właśnie. Jest coś szczerego w opiniach, które, pojawiając się w tym samym czasie, tworzą ową średnią, może nie miarodajnych, może nie całkowicie zgodnych z rzeczywistością, ale zastanawiających. A może rzeczywiście (jeśli przyjąć, że są to oceny zupełnie nie mające na siebie wpływu, wolne od zasłyszanych opinii, a także całkowicie zgodne z indywidualnym stanowiskiem krytyka) to jedyny sposób na wygenerowanie ostatecznej oceny wartości dzieła?
Siedzę więc na pokazie prasowym i zamiast o widowisku WB, myślę o znanym, dojrzałym, świetnie w fachu wykształconym Krytyku, który obserwuje kilka rzędów niżej na ekranie dokładnie to, co ja. Myślę o nastawieniu, z jakim poszedłem do kina, zastanawiam się, czy osąd krytyków (nie czytam recenzji w ogóle, jedynie rzucam okiem na średnią ocen) nastroił mnie jako widza. Myślę też o wściekających się „fanbojach”, którzy wypluwają w sieci komunały typu: „to nie film dla krytyków, ale dla fanów komiksów” czy cytowane słowa Tadeusza Boya-Żeleńskiego „krytyk i eunuch z jednej są parafii, obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi”.
Przede mną siedzi więc Krytyk z nieco lepszym piórem niż ja, który widział na ekranie więcej, który też nie ma powodów, aby filmem Snydera się rozczarować, którego nie kupią tanie nawiązania, te nachalne gierki z widzem, zabawy w intertekstualnośc oraz last but not least – elementy ewidentnie robione pod fana. Patrzę na ekran, momentami bawię się dobrze, ale jakoś machinalnie wiem, że oglądam dziwnie wykalkulowane dzieło, które powinno mi się podobać; trochę męczę się z myślą, wiele tutaj dobra skierowanego dla mnie i innych dużych dzieci, a jednocześnie migają mi przed oczami nazwiska wszystkich tych recenzentów, których orientacja filmowa coś znaczy. A oni są pewni, że nie obejrzeli dobrego kina. Chcę myśleć jak oni. Chcę być surowy w ocenie, chcę postrzegać te migawki czysto analitycznie, bez warstwy emotywnej, chociaż zapewne nie jest to możliwe nawet u najlepszych. Tworzę więc tezę – takie zabawowe kino powinno być oceniane właśnie nie przez fanów, a prawdziwie miarodajne będzie to, co powiedzą lub napiszą o filmie krytycy dojrzali. Ci od spójności, struktury, jej zamknięcia, a także klarowności. Nie takie farfocle recenzenckie jak ja, nie takie oszołomy jak znerdziała dzieciarnia plująca się w sieci, ale tacy, jak Krytyk i inni Krytycy.
Film się skończył. Wychodzę rozczarowany i już wiem – znienawidzę go.
Znienawidzę go „na zimno”, niczym dojrzały recenzent, a nie miłośnik opowieści superbohaterskich; niczym ktoś, kto zauważa miałkość zaserwowanej mi opowieści. O właśnie, będę stał w opozycji wobec głupków myślących, że „Batman v Superman” powinien być oceniany według jakiejś specjalnie skrojonej na tę okazję optyki – więcej emocjonalności, a mniej logiki oraz heurezy. Pytam więc Krytyka, co sądzi o tym wszystkim. Dopytuję, czy miał taką bonanzę w głowie podczas seansu, jak myślałem, że miał. Czy, kolokwialnie mówiąc, ogarniał. Rozmawiamy. Chcę być dojrzałym krytykiem. Chcę nienawidzić tego filmu, być jak opiniotwórczy recenzenci na Rotten, którzy obrzucają go zgniłymi pomidorami. W odpowiedzi dostaję jednak zadziwiające stanowisko: „Kuba, ja wbrew pozorom wcale nie męczyłem się tak mocno, jak myślisz”.
Konsternacja. Jestem więc jednym z nich? Jestem nerdem, który nie potrafi spojrzeć na sprawę trzeźwo? Czemu w ogóle przez chwilę myślałem, że znienawidzenie „Batman v Superman” uczyni mnie dojrzałym odbiorcą, skoro może być wręcz odwrotnie? Czemu nie przyjąć, że to po prostu bardzo średni film i to na każdym poziomie?
Chciałbym, aby czytający te słowa pamiętali, czemu powstają jeszcze recenzje. Czemu sieć to pluralistyczna sfera, w której znajdzie się miejsce dla każdej opinii, oraz czemu powstała metakrytyka. Oczywiście – aby spróbować z tej różnorodności wyłuskać prawdę. Nie chcemy bowiem poznać opinii kogoś takiego samego jak my. To bez sensu. Nic w tym rozwijającego.
Chcecie dowiedzieć się, jaki jest naprawdę „Batman v Superman” jako film, a nie jako ekranizacja przygód ulubionych bohaterów? Zapytajcie kogoś, kto miał to wszystko od samego początku w dupie. Chcecie się dowiedzieć, jak obraz radzi sobie jako dropsik dla fanów? Czytajcie fora miłośników komiksów i blogi fanów DC Universe. Recenzje, i Bogu za to dzięki, to wciąż nie jest kółko wzajemnej adoracji. Recenzje piszą również ci, którzy nie rozumieją, a bardzo chcą zrozumieć – i siebie, i kino. I tak to właśnie jest.