Kino pozornego ruchu
Stop motion, czyli animacja poklatkowa, to jeden z najstarszych trików, którymi posługują się filmowcy na całym świecie. A w zasadzie bardziej pasowałoby użycie słowa “posługiwali”, ponieważ oparcie efektów specjalnych w filmach aktorskich na tej technice ustąpiło miejsca bardziej efektywnym rozwiązaniom, kiedy tylko Steven Spielberg oraz Industrial Light and Magic pokazali w “Parku Jurajskim” jak należy wykorzystywać na srebrnym ekranie generowaną przez komputery grafikę. Przy całej sympatii do klasyków, takich jak “King Kong”, “Jazon i Argonauci” i “Zmierzch Tytanów” oraz szacunku do tytanicznej pracy włożonej w przygotowanie spektakularnych sekwencji, w których poruszane rękami animatorów kukiełki okładają aktorów gołymi łapami lub trzymanym w nich żelastwem wszelkiego rodzaju, trudno było nie zauważyć, że nie wszystko wygląda jak powinno.
Przy całej swojej pomysłowości i inwencji twórczej animatorzy zawsze napotykali na problemy, często wciąż te same. Oświetlenie modelu w taki sposób, aby nie wyróżniał się od tła jeszcze bardziej niż i tak będzie się wyróżniał, ujęcie w jednym kadrze ruchu aktora oraz ruchu modelu sprawiające, że nawet oko laika dostrzeże różnice w płynności. Dlatego też, chyba bez większego żalu i z pełnym zrozumieniem, drogi stop motion i filmów aktorskich rozeszły się niemal na dobre.
Co wcale nie znaczy, że kukiełki postanowiły usiąść na uboczu i obrosnąć kurzem, o nie. Kto powiedział, że kukiełki w ogóle potrzebują aktorów? Gotów jestem pokusić się o stwierdzenie, że nic tak nie pomogło pełnometrażowym animacjom poklatkowym, jak zamknięcie przed nimi drzwi “zwykłego” kina. Animacja nie była już tylko dopiętym do całości efektem specjalnym, do którego trzeba było podchodzić przymykając oko na niedociągnięcia, tłumacząc je ograniczeniami technicznymi (wersja bardziej szczera) lub konwencją (wersja bardziej bezczelna). Z animacji zrzucono kajdany – nie musiała udawać filmu, mogła być celem samym w sobie, z własnym stylem i własną duszą.
Tak, takie animacje powstawały od zawsze. Szwajcarzy mają pingwina Pingu, Czesi i Słowacy (Czechosłowacy?) mogą poszczycić się absolutnie kultowymi “Sąsiadami”, których świetnie ogląda się do dziś, skutecznie przeprowadzając w ten sposób masaż przepony. Ba, przecież nawet na naszym rodzimym podwórku da się znaleźć cały worek przykładów, a niemal wszystkie z nich mają związek z łódzkim studiem filmowym Se-Ma-For, w którym to od lat sześćdziesiątych powstawały takie tytuły jak “Przygody Misia Colargola”, “Mały pingwin Pik-Pok”, “W krainie czarnoksiężnika Oza”, czy też nieśmiertelny “Miś Uszatek”. Ukoronowaniem wieloletniej pracy lalkarzy z Semafora był Oscar za najlepszy krótkometrażowy film animowany w 2007 roku, który otrzymał zrealizowany w tym studio “Piotruś i wilk” w reżyserii Suzie Templeton.
O historii animacji poklatkowych warto pamiętać, ale to przez ostatnie 20 lat, już po przeprowadzeniu cyfrowej rewolucji w kinie, powstały wszystkie te najlepsze. Przyjrzyjmy się najważniejszym z nich.
Kiedy w 1993 roku swoją premierę miało “Miasteczko Halloween”, Amerykańska Akademia Filmowa zgłupiała szukając sposobu, w jaki sposób można podpiąć film duetu Tim Burton – Henry Selick pod galę. Nowa, pełnoprawna kategoria dla najlepszych, pełnometrażowych filmów animowanych miała powstać dopiero za niecałą dekadę, kiedy to w 2002 roku statuetkę otrzyma “Shrek”. Zdecydowano więc na interpretację “stop motion = FX”, więc opowiadający o rozterkach Jacka Skellingtona film otrzymał nominację do Oscara w kategorii… Najlepsze Efekty Specjalne. W ten oto sposób jeden z najlepszych filmów świątecznych, jakie kiedykolwiek powstały, zagościł w towarzystwie komputerowego T-Rexa ze wspomnianego wcześniej “Parku Jurajskiego”.
Sam film zniósł próbę czasu dzielnie i niemal wcale się nie zestarzał. Wykonane z pietyzmem dekoracje i postacie w połączeniu z muzyką i piosenkami Danny’ego Elfmana nadal robią wrażenie, ale najbardziej zaskakuje wymowa całej historii. Bardzo popularnym morałem dla wszelkiego rodzaju filmów skierowanych do młodszej (i nie tylko) widowni jest trochę naiwne, ale bardzo krzepiące stwierdzenie, że należy gonić za swoimi marzeniami za każdą cenę, bo tak naprawdę jedyne, co nas ogranicza, to my sami. W skrócie – możesz być kim zechcesz, jeśli będziesz tego bardzo chciał i będziesz wkładał w to serce.
“Miasteczko Halloween” idzie na przekór i mówi wprost: to bzdura. Jack bardzo chce zająć miejsce Świętego Mikołaja, bo czuje się znudzony swoim dotychczasowym zajęciem, przez które nie czuje się spełniony, chociaż jest świadom tego, że w swoim fachu jest najlepszy. Wydaje się, że może to być tylko kaprys, ale główny bohater szczerze próbuje i dokłada wszelkich starań, aby święta z nim za sterami były niezapomniane. I ponosi sromotną porażkę, wyciągając z całego zdarzenia naukę: nie możesz być kim chcesz, bo każdy z nas ma jakieś wrodzone predyspozycje. I nie ma w tym nic złego, bo takie po prostu jest życie. Powinieneś robić to, co umiesz najlepiej, i właśnie z tego czerpać satysfakcję. To niesztampowe podejście sprawia, że “The Nightmare Before Christmas” każdy powinien zobaczyć przynajmniej raz.
Parę lat to “Miasteczku Halloween” Henry Selick wziął się za ekranizację napisanej przez Roalda Dahla książki dla dzieci, w której osierocony siedmiolatek ucieka od okrutnych ciotek i odbywa długą oraz niebezpieczną podróż na pokładzie wielkiej, wydrążonej brzoskwini. A wszystko to w towarzystwie gigantycznych, gadających owadów, które, tak jak główny bohater, chciałyby znaleźć dla siebie lepsze miejsce do życia.
W przeciwieństwie do innych filmów w tym zestawieniu, “Jakubek i brzoskwinia olbrzymka” nie jest w stu procentach animacją. Cały pierwszy akt to klasyczny… no, może jednak trochę dziwaczny, ale bez wątpienia aktorski film. Dopiero gdy główny bohater trafia do wnętrza niepoważnie przerośniętego owocu, “zamienia” się on w kukiełkę a do głosu dochodzą animowane postacie.
Tak jak poprzednio – warstwa wizualna filmu cieszy oko i budzi podziw. W warstwie fabularnej natomiast… dzieją się dziwne rzeczy i dosyć trudno powiedzieć na ten temat coś więcej. Cała podróż odbyta przez Jamesa i jego towarzyszy to niespójna całość, a raczej zbiór losowych i, znów użyję tego słowa, dziwacznych wydarzeń, które przez jakiś czas bawią, ale po chwili zaczynają trochę nudzić. Nie zmienia to jednak faktu, że można ten film obejrzeć choćby z najzwyklejszej ciekawości.
Po serii krótkometrażowych, nagradzanych przez wszystkich i wszędzie animacji o przygodach Wallace’a i Gromita, studio Aardman w 2000 roku podjęło pierwszą próbę zawojowania kinowych ekranów. Próbę niezwykle udaną, ponieważ “Uciekające kurczaki” po dziś dzień są najbardziej kasowym filmem stop motion i jedynym w historii, który przekroczył granicę 200 milionów dolarów zarobionych na całym świecie.
Duża w tym zasługa świetnego pomysłu wyjściowego – przedstawienia kurzej fermy jako obozu koncentracyjnego, w którym każdą kwokę czeka niechybna śmierć w trzewiach maszyny do robienia drobiowych placków. Skojarzenia z kinem “ucieczkowym” z “The Great Escape” na czele nasuwają się same. I słusznie, bo to właśnie do takich klasyków film Nicka Parka i Petera Lorda nawiązuje, będąc jednocześnie skutecznie poprawiającą humor komedią. I jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to najprawdopodobniej tylko do tego, że w scenariuszu koniecznie musiał znaleźć się irytująco oklepany, standardowy i nudny zwrot akcji, po którym na jaw wychodzi kłamstwo, następuje rozłąka bohaterów i film staje w miejscu na parę ładnych minut. Poza tym: małe cudo.
“Gnijąca panna młoda” to nie pierwsze spotkanie Tima Burtona z animacją poklatkową, ale wcześniej nie było mu dane zasiąść na stołku reżysera w pełnometrażowej produkcji tego typu. W ten sposób dorobił się również pierwszej nominacji do Oscara, przegrywając jednak z innym filmem, o którym dosłownie parę linijek niżej.
Historia wydaje się być na wskroś klasyczna – nawiązuje w końcu do żydowskiej legendy. Pewien roznoszony przez nerwy i tremę młodzieniec uczy się w lesie w przeddzień swojego ślubu słów przysięgi małżeńskiej, aby w wielki dzień wypaść idealnie. Kiedy jednak wkłada obrączkę na sterczącą gałąź, okazuje się ona być dłonią panny młodej, która zginęła kiedyś w tym miejscu czekając na oblubieńca. Panna młoda z uśmiechem na ustach odpowiada znamienne “tak” i porywa bohatera do krainy umarłych.
“Corpse Bride”, jak niemal każdy film Burtona, działa głównie przez stylistykę, operując makabrą i groteską. Tutaj dodatkowo działa w sposób przewrotny, ponieważ świat żywych jest wyprany z barw, szary i sztywny. Zupełnie jak konwenanse i pozory, które zachowują rodzice bohaterów swatający swoje dzieci bez przywiązywania wagi do ich zdania. Świat zmarłych jest natomiast kolorowy i radosny, tak że nawet ten sam utwór grany na fortepianie brzmi tu jakby bardziej pogodnie. A skoro już o fortepianie mowa, to trudno nie wspomnieć o świetnej scenie, w której bohaterowie grają na tym instrumencie utwór na cztery ręce, który przypomina dialog. Wtedy właśnie rodzi się między nimi zrozumienie, a muzyka zastępuje słowa. Szkoda tylko, że do tak stylowego i udanego filmu na siłę starano się upchnąć kilka popkulturowych żartów, które z żadnej strony nie chcą pasować do całości.
Znowu Nick Park, znowu studio Aardman i znowu komedia. Tym razem w pełnometrażowej odsłonie przygód zaskakująco mało rozgarniętego wynalazcy Wallace’a i jego wiernego psa Gromita. Szczególna uwaga należy się temu drugiemu, ponieważ jest on żywym (powiedzmy…) przykładem na to, jak niewiele potrzeba, żeby wiele przekazać. Za pomocą samej tylko ekspresji jest on w stanie przekazać tak wiele emocji, że trudno go nie polubić. A co dopiero zapomnieć się, że jest on tak naprawdę niczym więcej jak tylko ładnie uformowanym kawałkiem plasteliny.
Sam film biegnie od gagu do gagu, ślizgając się często po granicy absurdu. Jednak ani przez chwilę nie odnosi się wrażenia, że coś zostało przeszarżowane. Dodatkowo uniknięto sytuacji, w której “Klątwa królika” byłaby tylko i wyłącznie zbiorem pojedynczych dowcipów, spinając całość zgrabną historią, dzięki której wszystko ładnie łączy się ze sobą nie powodując wrażenia niespójności.
Henry Selick, podpierając się książką Neila Gaimana, skutecznie udowodnił, że Tim Burton nie musi mu spoglądać przez ramię, żeby w efekcie powstał udany film. Pokazał również, że pomimo operowania groteską i surrealizmem ma własny, odrębny styl i krzywdzącym byłoby nazywanie go “bardziej kolorową wersją Burtona”.
Podobnie jak w przypadku “Miasteczka Halloween”, nauka wyniesiona z “Koraliny” należy do rodziny tych mniej popularnych, chociaż naprawdę ciężko tym razem mówić o niepowtarzalności. Tytułowa bohaterka uważa, że jej życie jest nudne a rodzice powinni bardziej interesować się jej osobą, zamiast tłumaczyć się cały czas brakiem czasu lub zmęczeniem. Dopiero wizyta w pozornie wspaniałym i magicznym świecie – po drugiej stronie odnalezionych gdzieś w starym domu drzwi – pozwala Koralinie zdać sobie sprawę z tego, że powinniśmy cieszyć się z tego, co mamy, zamiast dążyć do wyimaginowanych ideałów. Głównie dlatego, że często wiąże się to z egoistyczną, roszczeniową postawą w stylu “bo mi się należy”. Może lepiej rozejrzeć się i zastanowić, czy naprawdę na każdym kroku dzieje się nam krzywda, a wina leży tylko i wyłącznie po stronie “tych innych”?
Wszystkie wspomniane do tej pory w pełni wykorzystywały fakt, że są filmem animowanym. “Mary i Max” natomiast spokojnie i bez żadnych problemów mógłby zostać nakręcony na zwykłej taśmie z żywymi aktorami występującymi przed kamerą. Nie ma tu bowiem wizualnych szaleństw, a scenariusz opiera się na przyjaźni dwóch samotników, których różni wszystko: wiek, miejsce zamieszkania, problemy. Coś jednak sprawia, że wszystko wskakuje na swoje miejsce i… działa. Plastelinowo-szaro-bury obraz idealnie ilustruje nastrój, w jakim utrzymany jest film.
A jest on jednocześnie pogodny i przygnębiający, zabawny i rozczulający, absurdalnie śmieszny i szorstko realistyczny. Trudno wrzucić do jednego scenariusza wątki alkoholizmu, choroby psychicznej, kalectwa, śmierci i zdrady w taki sposób, żeby po seansie nie mieć ochoty podciąć sobie żył. Tutaj dziwnym trafem to wszystko się udało, być może dlatego, że pomimo nieszczęść dotykających bohaterów tak naprawdę nikt nie traci optymizmu. Bo zawsze, choćby na końcu świata, jest ten ktoś, kto w razie potrzeby wysłucha i poradzi, a wszystkie trudności w końcu przeminą. Trudno nie polubić tego filmu. Nie ważne, że niemal wszystko jest w nim dziwne, niepokojące albo nieprzyjemne.
Oscarowa animacja Wesa Andersona to idealny przykład na potwierdzenie mocy tkwiącej w kukiełkowej formule. W epoce “wyścigu zbrojeń” prowadzonego przez Pixar i DreamWorks statuetkę Oscara zgarnął do Oscara został nominowany trochę pokręcony, trochę dziwaczny, może odrobinkę toporny wybryk/eksperyment oparty na książce Roalda Dahla. Oczywiście sam reżyser i scenarzysta w jednej osobie postarał się, żeby to on kierował materiałem źródłowym, a nie na odwrót. Więc zamiast wiernej adaptacji mamy wariację mocno zakręconą w stronę osobistych upodobań twórcy “Genialnego klanu”. Na dokładkę udało mu się zebrać arcymocarną obsadę, dzięki czemu prawie każdy dialog to małe wydarzenie.
Rodzina przede wszystkim. Żaden problem, że jest ona dysfunkcyjna, nienormalna i da się ją określić jeszcze kilkoma innymi epitetami o zabarwieniu raczej mało pozytywnym. Ważni są też przyjaciele. Co z tego, że Opos co jakiś czas “zawiesza się” bez większego powodu, Borsuk – przedsiębiorca jest saperem-hobbystą a przypadłości innych również niespecjalnie mieszczą się w granicach tzw. normy. Ważne jest to, że zbieranina indywiduów i odszczepieńców zbiera się do kupy w razie potrzeby i działa razem, aby tylko przezwyciężyć pojawiające się problemy. Bo tak właśnie powinno to wyglądać. A to, że każdy jest inny? To właśnie jest w tym wszystkim najnormalniejsze.
Jeśli “Klątwa królika” ślizgała się po granicy absurdu, to “Piraci!” przekraczają ją z prędkością kilkunastu węzłów prąc przed siebie okrętem pchanym przez podmuchy karaibskiego wiatru łapanego we wszystkie żagle. Dawno nie było filmu, który w tak dobry sposób nawiązywał (świadomie bądź nie) do klasyków ekipy Zucker-Abrahams-Zucker. Dowcip sypie się z ekranu często i gęsto, ale czasem również chowa się gdzieś na drugim planie, w dekoracji, z brzegu kadru, tak że trzeba włożyć pewien wysiłek w jego zauważenie. W czasach, kiedy duża część komedii koniecznie chce wykrzyczeć widzowi w twarz każdą linijkę tekstu puentującą zabawną scenę, takie podejście wydaje się prawie staromodne.
Żeby jednak nie było zbyt różowo trzeba wspomnieć o tym, że twórcom w kilku miejscach zabrakło wyczucia, tak jakby chcieli być trochę zbyt “cool”, nie zwracając uwagi na to, czy rozbijają konwencję i czy przypadkiem dowcip nie wydaje się zbyt oczywisty. Bo takie właśnie jest dla mnie użycie utworu “London Calling” The Clash w sekwencji rejsu przez Atlantyk, podczas gdy reszta ścieżki dźwiękowej utrzymana jest raczej w klimacie awanturniczo-epokowo-przygodowym.
Jeśli chodzi o technikalia, studio Aardman wspięło się na wyżyny swoich umiejętności. To co wykonane z plasteliny postacie wyczyniają na ekranie, sposób, w jaki się poruszają, płynność animacji, szczegółowość dekoracji – wszystko wskazuje na najwyższy kunszt odpowiedzialnych za wykonanie filmu fachowców. Film w wielu miejscach korzysta również z dobrodziejstw komputera, ale robi to w wyjątkowo nienachalny sposób. Porównując do filmów aktorskich można by napisać, że “Piraci!” nie są “Avatarem”, w którym komputery posłużyły do tworzenia świata, a raczej “Forrestem Gumpem”, w którym “wspomagały” ukazanie na ekranie wielu szczegółów w sposób niemal niezauważalny. I ostatni film studia Aardman dzierżyłby palmę pierwszeństwa w kategorii najlepiej wyglądającej animacji poklatkowej w historii, gdyby parę miesięcy później nie pojawił się…
…czyli na chwilę obecną wizualny majstersztyk łączący w bezbłędny sposób to, co najlepsze w animacji stop motion z umożliwiającą niezwykły wizualny rozmach ingerencją animacji komputerowej. Niech jednak nikogo takie twierdzenie nie zwiedzie – “ParaNorman” to nadal pełnokrwisty film kukiełkowy, w którym to, co najważniejsze, pozostaje niezmienione: namacalność pracy włożonej przez twórców. Bo przecież o to w całej tej zabawie chyba chodzi? Widząc poruszające się po ekranie postacie wiem, że one tam SĄ. Nie są grubym plikiem podobnych rysunków ani ulotnymi linijkami zerojedynkowego kodu, tylko czymś, co mógłbym wziąć do ręki i obejrzeć z bliska. I to właśnie to jest w animacji poklatkowej najbardziej fascynujące i zajmujące.
Wracając do filmu: “ParaNorman” to na pierwszy rzut oka standardowy film-hołd dla pewnego gatunku kina. Takiego związanego z wyłażącymi spod ziemi przegniłymi zwłokami, powolnie kroczącymi mordercami i najróżniejszymi przedmiotami zakończonymi ostrymi lub bardzo ostrymi krawędziami. Niczego więcej poza zabawą konwencją nie trzeba było się spodziewać. Czy to źle? Raczej nie, w końcu z tego da się ukręcić kawał niezłej rozrywki. Zaskakujące jest to, że ten film stara się nie tylko być fajną rozrywką, ale też czymś więcej. I to czymś, czego nie spodziewalibyśmy się po filmie, który można obejrzeć z dzieckiem.
Nie chodzi mi tu o warstwę wizualną, bo dziecko jest w stanie znieść sporo, jeśli chodzi o makabryczną brzydotę, więc raczej nie ucieknie z krzykiem na widok zielonkawego zombiaka ze szczęką wytrąconą z zawiasów. Szczególnie jeśli zombie sam w sobie nie ma straszyć i przerażać, a jest po prostu pokraczny i niedołężny. Jednak podejście w filmie animowanym w sposób poważny i dojrzały do motywów takich jak mentalność tłumu, mylące pozory, a w szczególności lincz, morderstwo i zemsta, wymagać musiało naprawdę sporej dawki odwagi. Najważniejsze jest jednak to, że to wszystko się udało i trzeci akt filmu spokojnie nadrabia za (wydawałoby się) słabszą pierwszą połowę. Kolejny seans obowiązkowy.
A na koniec najnowszy film poklatkowy w tym zestawieniu, którego premiera była pretekstem to napisania powyższego tekstu. W dużym skrócie: Tim Burton wrócił. Może dlatego, że pierwszy raz od dawna nie współpracuje z Johnnym Deppem? Może dlatego, że nie adaptuje cudzego materiału, tylko daje coś od siebie? A może po prostu dlatego, że wraca na znane sobie terytorium, nawiązując do swoich najwcześniejszych prac?
Jest we “Frankenweenie” scena, która jak dla mnie tłumaczy taki stan rzeczy. Tak naprawdę nic nie wskazuje na to, że taki miał być jej cel, ale wyjątkowo pobawię się w nadinterpretację. Główny bohater, Victor, w pewnym momencie pyta swojego wyglądającego jak Vincent Price nauczyciela fizyki o to, dlaczego jego drugi eksperyment zakończył się fiaskiem i jako odpowiedź otrzymuje kolejne pytanie:
– Czy wszystko zrobiłeś tak samo jak za pierwszym razem?
– Dokładnie tak samo.
– A czy włożyłeś w to serce?
– …nie
– Widzisz, czyli jednak nastąpiła zmiana.
I co z tego wynika? Może Burton wziął sobie do serca te wszystkie złośliwe dowcipy o tym, jakie to jego ostatnie filmy są cały czas takie same i tak samo słabe. Może przyznaje się przed nami – widzami, że jest tego świadom. I może pokazuje, że nie zapomniał, jak kręci się dobre kino. Wystarczy, że wrócił do swoich początków, do tej zainspirowanej “Frankensteinem” krótkometrażówki z 1984 roku opowiadając ją na nowo w innej formie. W nowym “Frankenweenie” wszystko wygląda tak jak w starym, tylko… bardziej. Każdy kadr jest jakby wyciągnięty z klasyków kina lat 30., 40. i 50. Przestylizowane scenografie cmentarza, skrzące się wyładowaniami elektrycznymi laboratorium, dobrze znany każdemu fanowi kina wiatrak na wzgórzu, który obowiązkowo musi spłonąć w końcowych scenach. Znalazło się nawet miejsce na nawiązania do japońskich monster movies.
Tim Burton pokazuje nam w ten sposób: “To właśnie jest moje. To jestem ja.” I odnosi sukces.