search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

JOHN RAMBO. Walcząc z traumą i setkami przeciwników

Mikołaj Lewalski

17 sierpnia 2017

REKLAMA

Druga część serii zdobyła większą popularność niż pierwowzór, ale bardziej na zasadzie “dobre złe kino” (przynajmniej jeśli sugerować się Rotten Tomatoes i Złotymi Malinami). Choć niezmiennie istotnym wątkiem pozostaje wojenna trauma Rambo, to większy nacisk położono na wybuchową i odrealnioną akcję z  nieco naiwnym wątkiem romantycznym w tle. Naturalnie, jest tu miejsce na polityczny komentarz (brak akceptacji weteranów przez społeczeństwo i biurokraci mający za nic ludzkie życie), a John w dalszym ciągu walczy z władzą, tym razem w formie przerysowanego dowódcy. Rambo w ramach alternatywy dla resocjalizacji dostaje bowiem zadanie odnalezienia obozu jenieckiego (w którym kiedyś był więźniem) i sprawdzenie, czy wciąż są tam przetrzymywani amerykańscy żołnierze. Szybko się jednak okazuje, że cała misja jest od początku ustawiona, a główny bohater ma tylko dwóch sojuszników – swojego dawnego dowódcę (fantastycznie zagrany przez Richarda Crennę Sam Trautman, który również w poprzednim filmie był jedyną osobą mającą na uwadze dobro Rambo) i piękną wietnamską partyzantkę. Wątek miłosny, który później rozkwita między protagonistą a jego sojuszniczką, jest niezwykle ckliwy, ale jednocześnie daje Rambo możliwość otwarcia się i przybliżenia swojej osoby widzowi.

Zdecydowanie preferuję mniej wybuchowe fragmenty filmu, kiedy to nasz bohater zmuszony jest stawić czoło demonom przeszłości oraz znaleźć siłę, by przeżyć kolejną niewolę. Od wielkiej rozróby wolę także polowanie na radzieckich żołnierzy – bezlitośnie, w stylu Predatora. Ponownie możemy doświadczyć, jak zabójczym i nieustępliwym łowcą jest Rambo. Myślę, że na niekorzyść filmu działają sceny, podczas których bohater bez mrugnięcia okiem kosi kolejne zastępy przeciwników, a eksplozje następują jedna po drugiej. Mocno gryzie się to z dramatycznym wydźwiękiem historii i jej końcowym przesłaniem. Nie ulega jednak wątpliwości, że to właśnie akcja uczyniła ten film kultowym, a poszukujący dramatu wojennego mają mnóstwo innych tytułów do wyboru.

O ile Stallone tym razem nieco szarżuje i popada w melodramatyzm kosztem intrygującej enigmatyczności z pierwowzoru, tak strona wizualna do dziś pozostaje ucztą dla oka. Przepiękne plenery dusznych tropików wyglądają zjawiskowo i dobrze ujęte w kadr pozwalają zanurzyć się w akcji filmu. Niezmiennie imponują także spektakularne praktyczne efekty specjalne. Eksplozje, rozrywane drzewa, rozbryzgi krwi – nie uświadczymy tu rażącego sztucznością CGI, to stara szkoła kina akcji w pełnej krasie. Wszechobecna jest tu umowność, dramatyzm przechodzący w kicz i kult męskiego ciała – kwintesencja gatunku w tamtych latach. Można sobie z tego kpić, ale nie sposób zaprzeczyć, że Rambo przewiązujący sobie czoło czerwoną chustką to ikoniczny i wbijający się w pamięć kadr.

Niestety Rambo III odszedł od pierwowzoru jeszcze dalej niż druga część. Wątek wojennej traumy został zmarginalizowany, a i sama wojna stała się mniej brutalna i dzika. To zdecydowanie najłagodniejsza część cyklu, pomimo iż opowiada o niezwykle dramatycznych wydarzeniach. Wojna w Afganistanie, czasem określana jako radziecki Wietnam, to konflikt, który mógłby posłużyć jako tło dużo cięższej historii. Tonacja filmu niejednokrotnie jednak przywodzi na myśl kino przygodowe, nie wojenne. Pozbawia to całość impaktu, jaki miała Pierwsza krew, i duszności charakterystycznej dla części drugiej. Interesujący jest jednak punkt wyjściowy historii – tym razem to Rambo rzuca się na ratunek swojemu mentorowi, który zresztą odgrywa znaczącą rolę podczas całej akcji.

Zapewnia to również potrzebny powiew świeżości – nie moglibyśmy po raz trzeci oglądać, jak Trautman uświadamia jakiegoś idiotę co do kompetencji Rambo, który walczy z decyzjami kolejnego ważniaka. Całkiem przewrotne jest również wykorzystanie wojny w Afganistanie jako motywu przewodniego – szczególnie w kontekście analogii do Wietnamu i ówczesnej sytuacji politycznej. Niezmiennie spektakularne pozostają sceny akcji, pełne statystów, świetnej scenografii i ogólnego ekscesu, a Jerry Goldsmith tradycyjnie bardzo zgrabnie ilustruje całość swoją muzyką (nawet jeśli duża część nowych kompozycji została później zastąpiona tymi z poprzedniej części). Pomimo lżejszej tonacji wciąż znalazło się miejsce na kapitalną scenę polowania – tym razem w mrocznej jaskini. Ogółem to najmniej interesująca odsłona serii i zarazem świadectwo wypalenia się gatunku w takiej formie – nie bez powodu cały świat przyjął z zachwytem kameralność Szklanej pułapki, która w dużej mierze zastąpiła ekstrawagancję znaną chociażby z Rambo III.

Po umiarkowanym sukcesie trzeciej części cyklu Rambo potrzebował aż dwudziestu lat, żeby wrócić na ekrany kin. A kiedy to zrobił, zszokował wszystkich. Już poprzednie filmy serii były w jakimś stopniu zaangażowane politycznie, tym razem jednak możemy obserwować wstrząsające świadectwo autentycznego ludzkiego okrucieństwa. Jako tło historii została wybrana brutalna wojna domowa w Birmie, o której prawdopodobnie mało który zachodni widz w ogóle wiedział. Produkcja była zresztą kręcona obok Birmy, a ekipa filmowa musiała wręcz uważać, żeby nie dać się zastrzelić rządowym siłom. Sylvester Stallone z grozą wspominał później widok pozbawionych nóg ocalałych, rozmaite obrażenia wśród cywilów (np. poodcinane uszy) i larwy żerujące w ranach. Kiedy już to wiemy, sprzeciw Rambo wobec bestialskiego reżimu nabiera jeszcze większej wiarygodności. Wiekowy weteran jawi się tu niczym postać z westernu, która mówi “stop”, robi swoje i znika tak samo tajemniczo jak się pojawiła.

Fabuła jest dość pretekstowa i dotyczy grupki misjonarzy, którzy chcą pomóc pokrzywdzonej ludności i z tego powodu zatrudniają Rambo jako swojego przewoźnika. Im bliżej są celu, tym bardziej przeraża rzeczywistość w Birmie – zarówno bohaterów, jak i widzów. “Przeraża” to jednak za słabe słowo. Nie bez powodu czwarta część Rambo jest uznawana za jeden z najbrutalniejszych filmów w historii kina. Rzeź, jakiej wojsko dokonuje na ludności cywilnej, jest po prostu niewiarygodnie wstrząsająca. Niewinni ludzie są paleni żywcem, rozrywani na strzępy ciężkimi działami czy zmuszani do sprintów przez pola minowe. Odczłowieczeni żołnierze z sadystyczną lubością mordują, gwałcą, a jeden z nich wrzuca małe dziecko w płomienie. Po pierwszej połowie filmu chyba każdy widz pała buzującą nienawiścią do birmańskich żołnierzy. I to właśnie dlatego masakra, którą urządza im Rambo (a później także najemnicy i partyzanci), przynosi tyle oczyszczającej satysfakcji. Wyrwanie tchawicy gołymi rękami, dekapitacje czy dosłownie mielenie wroga działem ciężkiego kalibru – to zdecydowanie nie jest produkcja dla wrażliwego widza. Zgrabnie ujął to Jonathan Garrett (niegdyś piszący dla Atlanta Journal-Constitution): “Ostatnie jedenaście minut filmu jest tak brutalne, że sprawia, że Byliśmy żołnierzami wygląda jak Ulica Sezamkowa“.

Szkoda tylko, że z racji ograniczonego budżetu film (a konkretnie niektóre krwawe sceny) jest czasem zdominowany przez nie najlepsze CGI. Przepiękne plenery i świetne (choć czasem zbyt roztrzęsione) zdjęcia zacierają jednak ten niesmak, a sceny akcji są prawdziwie niezapomniane. Głównie dlatego, że nie sprawiają wrażenia radosnej gry komputerowej, a raczej rzeczywistości rodem z koszmaru. Stallone pomimo wieku (a może właśnie dzięki niemu) wzbudza jeszcze więcej charyzmy niż wcześniej, a jego ewidentne oddanie roli pozwala wybaczyć mu przesycone patosem wewnętrzne monologi. Przyznam wprost – pałam dużą sympatią do tego filmu, być może dlatego, że kiedy miałem czternaście lat, spowodował u mnie potężny opad szczęki. Jasne, można powiedzieć, że ekstremalna przemoc to pójście po linii najmniejszego oporu, ale wolę to niż ugrzecznianie rzeczywistości. Produkcja okazała się również bardzo inspirująca dla partyzantki walczącej o wyzwolenie ludu Karenów w rejonie Birmy, a młodzi żołnierze podchwycili nawet poszczególne kwestie z filmu! Stallone wyznał, że kiedy się o tym dowiedział, był to jeden z momentów jego największej dumy w całej filmowej karierze.

Wszystko wskazuje na to, że nie doczekamy się planowanej wcześniej piątej części cyklu i to właśnie czwarta pozostanie tą ostatnią (nie zawracajmy sobie głowy bollywoodzkimi remake’ami). Myślę, że jej finał jest bardzo godnym zakończeniem tej kultowej serii. Rambo to fenomen i zarazem idea – w tym artykule zaledwie musnąłem zjawisko, jakim była i jest fascynacja tą postacią. To temat godny znacznie dłuższej pracy, a i filmy zasługują na nieco poważniejszą opinię w masowej świadomości. Pierwszy i czwarty ma ambicje na bycie czymś więcej niż festiwalem przaśnej akcji, a pozostałe dwa są idealną esencją epoki, w której powstały. Obrazem popkultury, którą Rambo w pewnym stopniu ukształtował i już na zawsze pozostanie jej ikoną.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor 2024 Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/