Jezus z celuloidu, czyli filmy z boskim bohaterem
W szeroko pojętej cywilizacji zachodnioeuropejskiej streszczanie historii Jezusa z Nazaretu to strata czasu. Każdy – niezależnie od wyznania, poglądów i swojego otoczenia zna historię tej postaci (żeby nie było, że bazuję na stereotypach: w ubiegłorocznym rankingu magazynu TIME, pt.100 najbardziej znaczących osób w historii Jezus zajął pierwsze miejsce, kolejno za nim Napoleon i prorok Mahomet). Rozbieżności pojawiają się w momencie, gdy z kursu historycznego przechodzimy w religijny – a konflikt ten rozbrzmiewa do dziś, chwilami przybierając groteskowe kształty. Spór dotyczący boskości Chrystusa zaprząta głowy nie tylko szeroko pojętych “uczonych w Piśmie”, ale też laikat – w tym artystów, a więc i filmowców. Portretowanie od linijki, zgodnie ze słowami Ewangelii jest bez wątpienia “po Bożemu”, ale może być (i często bywa) piekielnie nudne.
Problem nie leży tu w fakcie, że historię zna każdy z nas. Po prostu bazując wyłącznie na tekstach kanonicznych w gruncie rzeczy nie wiemy za wiele na temat charakteru postaci. To, co wynika z Biblii i tak ogranicza się w sumie do krótkiego okresu dorosłości, a najciekawszy i najistotniejszy ciąg wydarzeń rozpoczyna epizod w gaju oliwnym Getsemani. A skoro przekaz biblijny jest jałowy pod względem szczegółów (gdyż, jak wiadomo, w szczegółach siedzi diabeł) artyści szukają źródeł alternatywnych, lub/i dopowiadają sobie detale, których w natchnionych tekstach zabrakło. To, co sobie między wierszami dopisali, okazało się często wnikliwe i celne, czasem przesadzone w jedną lub drugą stronę, ale w każdym wypadku – ciekawe.
PASJA
Z pominięciem kilku eksperymentów (o których później) pod względem formy trzymano się raczej tradycji, z mniejszym lub większym odwzorowaniem realiów, ubioru, etc. – ot, taki biblijny akademizm. Na tle takich produkcji wyróżnia się stosunkowo nowa produkcja, firmowana nazwiskiem Mela Gibsona. Z pietyzmem i nie skąpiąc srebrników odtworzono tu stroje, nastrój okupowanego miasta, gdzie religia miesza się z polityką, nawet dialogi są po hebrajsku i po łacinie. Bohater PASJI jest nam ukazany w swoich najtrudniejszych chwilach – lecz jest tu człowiekiem z misją, który po prostu wie, że gra jest warta świeczki, a nawet paru. Jezus Gibsona nie jest niby jednowymiarowy, ale jego dualizm ogranicza się tutaj do podziału na ułomne, słabe i łatwe do zranienia ciało oraz niezłomnego ducha, który nie wątpi w zasadność swojego postępowania. Ukłony dla Jima Caveziela (polecam miniserial Uwięziony) za to, że nie połamał sobie języka na tych dialogach.
Z tym Jezusem jest taki problem, że w sumie nie bardzo odstaje od tych poprzednich, posągowych, idealnych Jezusów ze starszych ekranizacji. Zgoda, że jest posoka, jest weryzm, mówienie dawnymi językami i jest klimatowo (muzyka, zdjęcia), ale w sumie innowacje kończą się na formie. W retrospekcjach oglądamy dobrego syna/przykładnego rzemieślnika/charyzmatycznego i pełnego ciepła Mistrza, a “na bieżąco” zaciskamy zęby oglądając zmasakrowanego człowieka, który ponadludzkim wysiłkiem, niezłomnie brnie do końca swojej misji. Finał jest taki, że “ofiara spełniona” i poniekąd happy end – ale mało charakterny jest ten Pan Jezus Gibsona.
OSTATNIE KUSZENIE CHRYSTUSA
(FRAGMENT ZAWIERA SPOJLERY)
Z kolei adaptacja powieści Kazantzakisa, w żadnym wypadku nie Ewangelii, o czym wiedzą wszyscy, którzy film widzieli (wystarczą pierwsze dwie minuty, bo Scorsese przezornie uprzedził widza taką notką, zresztą słowami autora książki), oraz ta część populacji, która pobożnie bojkotuje film od premiery do dnia dzisiejszego. Szczerze mówiąc, naprawdę nie wiem z jakiego powodu.
W tym filmie mamy o wiele więcej Jezusa, niż u Gibsona, w dodatku jest on… jakiś. Nie chodzi mi nawet o to, że jest “kontrowersyjny”, albo o to, że gra go Willem Dafoe. Po prostu to jest gość z charakterem – nawet w momentach, kiedy film jest zbieżny z kanonicznym przedstawieniem. To główny bohater z prawdziwego zdarzenia – coś jest z nim nie tak, robi rzeczy niezwykłe, nadzwyczajne, lecz przy tym jest ludzki, pełen sprzecznych emocji i obaw – a to wspaniale ukazuje jego wyjątkowość. Gdy jego ziomkowie chcą ukamienować Marię Magdalenę (zresztą nie bez powodu), najpierw widzimy Jezusa z kamieniami w dłoniach i miną wskazującą na to, że ktoś zaraz faktycznie oberwie. Dopiero po chwili łagodnieje, zagaduje do zgrupowania, wjeżdża im na morale, etc, etc. W podobny sposób Scorsese ilustruje wszystkie znane widzowi wydarzenia – przesuwa ciężar na uwypuklenie ludzkiego pierwiastka w Chrystusie. Widzimy go w chwilach, gdy jest zmieszany, w gniewie lub kiedy dobrze bawi się na weselichu w Kanie Galilejskiej. Swój chłop, w gruncie rzeczy. Póki śledzimy znane nam skądinąd wydarzenia (2/3 filmu), jest bardzo dobrze, świeżo i z polotem. Szukający, uczący się woli Ojca, zmagający się z nią, próbujący zrozumieć, tak po ludzku, rzeczy niepojęte.
Wyjątkowo magnetyzujące są też w tym filmie szeroko pojęte zjawiska nadprzyrodzone, które mają miejsce w filmie. Dla przykładu: sceny ascezy na pustyni, kiedy Jezus szuka odpowiedzi, której nie może znikąd dostać i prowadzi długie medytacje w kręgu wykreślonym na ziemi – surowe, mroczne, poetyckie, a w dodatku bardzo ciekawie rozpisane rozmowy z Szatanem. I to wszystko jest naprawdę dobre, aż tu nagle, w momencie, kiedy film powinien się już kończyć – po ukrzyżowaniu Chrystusa – następuje twist. I nadal jest bardzo dobrze i z polotem – a w dodatku cholera wie, co się stanie. Niezmartwychwstały Jezus schodzi z krzyża z pomocą anioła i w nagrodę za swoje dotychczasowe poczynania kosztuje “normalnego życia” – taki Galilean Dream – żona, życie rodzinne z całym dobrodziejstwem inwentarza, praca w branży stolarskiej. I w sumie wszystko jest w porządku, ale chwilami bohatera dosięga refleksja – czy tak miało być, czy nie? Refleksje swoją drogą, a życie toczy się i toczy. U kresu swojej drogi jest schorowanym starcem, który dowiaduje się na łożu śmierci (przy drobnej pomocy Harveya Keitel’a), że został wykiwany przez sprytnego Złego. Że żyjąc jak zwykły człowiek i umierając jak zwykły człowiek nie zmieni niczego, nie ma w tym żadnego wyrzeczenia ani ofiary. Gdy w ostatnich scenach widzimy czołgającego się pośród płonącego miasta starego Jezusa – jest to żałosny obrazek. Ostatkiem sił wykrzykuje w ciemne niebo błaganie do Ojca, by pomógł mu odkręcić całą tę pomyłkę. I tak film kończy się agonią ukrzyżowanego Chrystusa, który wypowiada “Wykonało się” ze zrozumieniem wagi swojej ofiary, wręcz z ulgą. Taki zabieg w moim odczuciu bardzo odświeża temat i rzuca nowe światło na postać głównego bohatera, w którym pierwiastek boski i ludzki zderzają się ze sobą.
JESUS CHRIST SUPERSTAR
Jezus zbroczony posoką – był.
Wątpiący – też był.
No to teraz będzie hippisowki Jezus, który śpiewa (bosko).
Żarty żartami – nie mając serca do musicalu w ogóle jako gatunku, ten akurat jest naprawdę urzekający. Pomijam świetny koncept – stylowy “ogórek” wypchany hipisami mknący na pustnię, by zainscenizować ważne sceny z życia Jezusa z Nazaretu. Symboliczne rekwizyty, duża doza humoru, chwilami robi się nawet kabaretowo, ale wszystko i wszyscy na poziomie i dobrze się słucha (ok, może Maria Magdalena sie nie sprawdza, ale to moje zdanie). Sam Chrystus jest tu raczej zbieżny z kanonicznym przedstawieniem (poza tym, że ciągle śpiewa), lecz wyraźnie widać, że tu postawiono na pokazanie szerokiego spektrum zachowań postaci w myśl reguł, jakimi się musical rządzi – przy okazji jednej piosenki ma dobry humor, z kolei wieczór z Marią Magdaleną będzie kojąco-romantyczny, agresywniejsze partie będą odpowiednio mocniejsze. Ciekawe, że tu Jezus najbardziej wygląda na swoje 33 lata, w dodatku brodę ma też raczej dla fasonu – ale tu jest hipisem, więc może. Przy swoich sobowtórach z innych filmów wygląda na młodzika. Za to może też dać czadu swoim dość wysokim, ale silnym i charakterystycznym głosem. Ponieważ praktycznie zrezygnowano z pomieszczeń, sceny wieczernikowe kręcono w dużej jaskini, przez co wszyscy uczniowie, Maria M i Jezus w tych scenach wyglądają trochę jak rebelianci lub anarchiści kryjący się przed władzą, co dodaje klimatu. Ze względu na to, że dialogi/monologi pisano pod muzykę, można doszukać się tu wielu ciekawych zabiegów, ale w tym celu odsyłam do źródła. Dodam tylko, że jest do unowocześnienie w tym dobrym stylu – np.: w scenie prowadzenia pojmanego bohatera na sąd , zasypują go pytania tłumu i jest to kreowane na sceny znane z political fiction – gdy jakaś postać wychodzi z gmachu sądu i na schodach (zwykłych, nie mylić z odeskimi) dopadają do niego reporterzy z lawiną pytań. Ciekawy, dobry zabieg, a jest ich wiele.
A Jezus Christ jest Superstar.
A Judasz jest cza… Afroamerykninem, więc film może budzić kontrowersje.
JESUS CHRIST VAMPIRE HUNTER
(FRAGMENT ZAWIERA SPOJLERY)
Powyższe tytuły łączył (poza bohaterem) koncept utrzymania formy zbliżonej do realiów życia dawno, dawno temu, za górami, za palmami. Realia historyczne kierowały twórców w piaszczyste tereny o gorącym klimacie, stylizacja naśladowała dawne mody i stroje.
A co by było, gdyby Jezus był wśród ludzi… w ludzkiej postaci?
I to współcześnie (tu – krótko przed rokiem 2000).
Otóż byłby gościem, który na co dzień zajmuje się w spokoju udzielaniem chrztów, popijając w przerwie cudowną lemoniadę. Ale w chwili, kiedy kapłani z pobliskiej parafii proszą go o boską interwencję w sprawie ataków wampirów na młode lesbijki – nie waha się i z pustelnika w niemodnej tunice staje się kozakiem, kopiącym diabelskie pomioty z półobrotu w zęby. I choć brzmi to groźnie, przecież Jezus jest po naszej stronie – więc zawsze znajdzie chwilę, by w otoczeniu ulicznej trzódki żywo zaśpiewać, że będzie dobrze i razem skopiemy wampirom dupska.
Jak na każdego superbohatera przystało, J.Ch. też ma swojego sidekicka – odzianą w czerwony lateks Mary Magnum, która pomaga mu jak może. Razem kopią i walą w ryj, niczym Chuck Norris, skradają się tunelami klimatyzacyjnymi niczym Solid Snake, a w międzyczasie starają się rozgryźć wampirzą intrygę z gracją niejednego prywatnego detektywa. W dodatku – ponieważ wszyscy wiedzą, że wampiry kopami w ryj się nie przejmują – ida w ruch drewniane kołki, które przypieczętują los diabelskiego nasienia. Podsumowując – bój się Boga! Gdyby zrobiono remake, pewnie byłoby na bogato, z dobrymi aktorami, żwawą muzyką i superaśnymi efektami (hmm… może Rodriguez?) – i pewnie byłby na poważnie, co mogłoby być do bani. Ten film w gruncie rzeczy ratuje tylko i wyłącznie świadomość, że zrobiono go dla zgrywy (z powagą godną grupy ZF Skurcz). Ma w sobie coś z takich filmów na VHS, które omyłkowo ktoś włożył do opakowania od jakiegoś znanego filmu, który właśnie wypożyczyliście – wkładacie kasetę, magnetowid mruczy, film się zaczyna…. a Wam przekąska staje w gardle i jesteście w kropce – oglądać, czy nie? I w ogóle o co chodzi? Jeśli macie kilka browarów i nie nastawialiście się na ucztę duchową, można się ubawić.
A jaki jest Wasz ulubiony film z Jezusem Chrystusem? Wolicie dzieła wierne biblijnemu klimatowi, czy wywrotowe, alternatywne historie?