Jeszcze więcej słów
Litościwie pominę absurdalności tego oskarżenia (opinia Raczka pojawiła się zbyt późno, by wpłynąć na wynik z pierwszego weekendu, poza tym nie trzeba być znawcą rynku, by wiedzieć, że jeden wpis na facebooku, nawet na profilu znanego krytyka, nie jest w stanie pogrążyć żadnego filmu), ważniejsze wydaje się być bowiem co innego – wypowiedź producenta, jakkolwiek bezsensowna i oderwana od rzeczywistości, najzwyczajniej w świecie śmierdzi komuną. Nie wiem co kierowało Samojłowiczem (a mogła to być zarówno chęć zrobienia szumu, jak i zwykła gorycz), ale jego retoryka przyprawia o dreszcze. Producent tłumaczył się potem w programie „Tomasz Lis na żywo” (do obejrzenia poniżej), że Raczka na pewno pozwie, ale już nie z powodu przekroczenia uprawnień, a za zniesławienie, co też jest zresztą koszmarnym absurdem. Kilka tygodni minęło, „Kac Wawa” zniknęła z kin, bo nikt jej nie oglądał, a o pozwie jakoś nie słychać. Ale to nie koniec.
W międzyczasie Tomasz Raczek udowodnił, że ma jaja ze stali – zamiast ugiąć się pod atakami producenta, w prowadzonym przez siebie Weekendowym Magazynie Filmowym zapowiedział przyznanie antynagrody (o wymownej nazwie Złoty Paw) dla najgorszego polskiego filmu ostatnich lat. O krok dalej poszli pomysłodawcy Węży (rodzimy odpowiednik amerykańskich Złotych Malin) – zaprosili kilkudziesięciu krytyków (w tym Raczka) do „wężowej” komisji, wymyślili odpowiednie kategorie i w każdej z nich wybrali po kilku nominowanych. Rozdanie nagród możecie obejrzeć poniżej i choć pod względem realizacyjnym jest ono niezbyt udane, sam fakt przyznania takich „wyróżnień” świadczy o jakimś przełomie, tym bardziej, że Węże sprowokowały kolejnych filmowców do zajęcia stanowiska w kwestii poziomu polskiego kina i jakości jego krytyki.
Nieoficjalnie, bo w komentarzach na facebookowej ścianie Tomasza Raczka, wypowiedział się Borys Szyc. Zaczął co prawda niezbyt mądrze, bo od mało wyszukanego ataku – „może by Pan coś wyreżyserował Panie Tomaszu?”. Później przeszedł jednak do meritum i całkiem przekonująco wytłumaczył, że aktor nie zawsze wie, w co się pakuje, szczególnie wtedy, gdy staje przed możliwością współpracy z twórcami, z którymi nakręcił wcześniej udany film (Szyc i Samojłowicz spotkali się już na planie świetnej „Wojny polsko-ruskiej”), a na koniec sam mimochodem przyznał, że „Kac Wawa” to „Kac Kupa”.
Gorzej zaprezentował się niestety Sławomir Idziak. Po ogłoszeniu werdyktu Węży wystosował do przyznających list otwarty, w którym mocno skrytykował ich inicjatywę. Lektura podlinkowanego listu to przykre doświadczenie, nie tylko dlatego, że tekst jest długi, pozbawiony puenty i pełen błędów. Chodzi przede wszystkim o samego Idziaka, traktowanego przez rodzimych kinomanów z wielkim szacunkiem, całkiem zresztą uzasadnionym, bo polski operator odpowiada za zdjęcia do wielu znanych i powszechnie cenionych produkcji. Z listu przebija jednak dziwne rozumowanie, według którego recenzenci nie powinni wyśmiewać polskich filmów-porażek, bo mogą przyczynić się do bojkotu krajowych produkcji. Idziak zdaje się przedkładać pokątnie pojmowany interes narodowy ponad rzeczową ocenę danego filmu, a to podejście w pewnym sensie przerażające.
Wnioski z całej afery nasuwają się dwa – jeden skrajnie negatywny i jeden bardzo pozytywy. Po pierwsze: spora część twórców ciągle żyje w mentalnym ciemnogrodzie. Nie mają poczucia humoru, nie są w stanie znieść gorzkich słów na temat swoich filmów, a krytykowanie polskiego kina to dla nich „kalanie własnego gniazda” (argument idiotyczny, który w każdym zachodnim kraju zostałby prawdopodobnie zbyty salwą śmiechu). Co więcej, obrona własnych dzieł wychodzi im jeszcze gorzej, niż samo kręcenie. Do tej grupy zalicza się zarówno Barbara Białowąs, Piotr Czaja czy Jacek Samojłowicz, jak i – piszę to ze sporym bólem – Sławomir Idziak.
Zamiast załamywać ręce warto jednak przyjrzeć się pozytywnej stronie całego zamieszania. „1920 Bitwa Warszawska” i „Kac Wawa” poniosły frekwencyjną klęskę w polskich kinach. Pierwszy z nich zebrał nieco ponad półtora miliona widzów, co przy niespełna trzydziestomilionowym budżecie i trzystu kopiach w dystrybucji jest wynikiem zaskakująco słabym. Drugi opuścił kina z hukiem już po trzech tygodniach od premiery, zbierając marne 160 tysięcy widzów w skali całego kraju (dla porównania: „Ciacho” i „Wyjazd integracyjny” obejrzało prawie milion osób). Nie chodzi jednak o to, by zawistnie cieszyć się z czyjejś porażki. Klapy finansowe filmów Hoffmana i Karwowskiego pokazują, że polska publiczność ma, o dziwo, sprawnie działający mózg i nie chce w kółko oglądać produkowanej bez pomyślunku kaszany. A to oznacza, że producenci kolejnych „Weekendów”, „Ciach” i innych knotów dwa razy się zastanowią, zanim ulokują pieniądze w kolejnym śmierdzącym projekcie.
„Kac Wawa” (razem z całym szumem, który wywołała) stała się więc mimowolnie jednym z najważniejszych dowodów na to, że polskie kino przeżywa swoisty renesans. Skoro publiczność potrafi wypiąć się na podtykane im pod nos półprodukty i jednocześnie docenić filmy dobre (czego dowodem sukces „W ciemności” i „Róży”), to może wreszcie coś się u nas zmieni. Istotny wydaje się być fakt, że nawet na płaszczyźnie kina rozrywkowego mieliśmy w zeszłym roku całkiem spory sukces – „Listy do M.”, choć niezbyt oryginalne, okazały się być komedią ciepłą i niegłupią, skrajnie różną od żenujących popisów Pazury, Vegi czy Karwowskiego.
Czy jest więc szansa, że kolejna „Kac Wawa” nigdy nie powstanie? Że polskie kino wojenne przestanie karmić się samymi tylko wycieczkami szkolnymi? Że nauczymy się wreszcie kręcić filmy rozrywkowe z prawdziwego zdarzenia? Że ludzie pokroju Jacka Samojłowicza zaczną traktować widza jak partnera, a nie jak idiotę, któremu da się wetknąć wszystko? Jeszcze za wcześnie, by otwierać szampana, ale zawsze można mieć nadzieję.
Jako bonus: recenzja „Big Love” napisana według wszystkich wytycznych pani Białowąs 😉