search
REKLAMA
Seriale TV

Jak poznałem Waszą matkę – koniec odysei

Szymon Pajdak

23 września 2013

REKLAMA

Nie jestem fanem seriali. Jedyne dwie produkcje, jakie udało mi się obejrzeć do końca, to „Przyjaciele” oraz „Kompania braci”. Nawet „Zagubieni”, na punkcie których miałem psychozę, skończyli się dla mnie w połowie czwartego sezonu. Dlaczego? Nie wiem, pewnie po części dlatego, że szybko się nudzę. Drugim powodem może być to, że jestem leniwy i nie chce mi się zaczynać czegoś od początku. Niestety – wszystkie produkcje, o których Internet pisze pieśni pochwalne, są już w dosyć zaawansowanym stadium. Czasami rzucę okiem na coś w telewizji, ale jest to niezobowiązujące i bardzo nieregularne.

Przez długi czas nie potrafiłem przekonać się do jakiegokolwiek serialu, aż w pewne niedzielne sierpniowe popołudnie roku pańskiego 2008, kiedy to zaległem na kanapie bawiąc się pilotem, trafiłem na Comedy Central. Ujrzałem grupkę ludzi siedzącą w jakimś pubie. Na chwilę zatrzymałem się na tej scenie i w oczy rzuciły mi się dwie znajome twarze. Czy to nie to irytujące dziewczę z „American Pie”? To, które ciągle opowiadało o tym, co robiło pewnego razu na obozie? Tak! To ona. Całkiem nieźle się wyrobiła przez te lata. Następnie zacząłem obserwować blond kolesia w garniturze. Skąd ja go znam? Chwila zastanowienia i mam! Doogie Howser i facet z „O dwóch takich, co poszli w miasto”. To on w czymś jeszcze gra? Z braku innych propozycji uznałem, że obejrzę, co to za nowy twór, i zrezygnowany odłożyłem pilota. Okazało się, że trafiłem na maraton i spędziłem przed telewizorem 6 godzin z małymi przerwami na siku i herbatę. Produkcja porwała mnie do tego stopnia, że zrobiłem mały research, po którym okazało się, że serial to „Jak poznałem waszą matkę”, a to, co oglądałem, było częścią trzeciego sezonu. Trzeciego sezonu! Ileż mam do nadrobienia. Telefon do przyjaciela i w ciągu dwóch dni zostałem zaopatrzony w serie numer I, II i III, które pochłonąłem w kolejne 48 godzin. Fascynacja osiągnęła apogeum, kiedy razem z grupą obcych ludzi stworzyliśmy ogólnopolskie forum dotyczące tej produkcji. Serial przyniosłem do byłej pracy i zaraziłem połowę składu, w obecnej jest to samo.

Co takiego sprawiło, że ja, osoba unikająca tego typu rozrywki, dałem się porwać i do dzisiaj, nieprzerwanie od 5 lat śledzę przygody pewnej zwariowanej ekipy z Nowego Jorku? Czym może przyciągnąć serial, którego średnia liczba widzów w USA to około 10 mln, show mogące pochwalić się 8 Emmy oraz masą innych nagród, wyróżnień i nominacji? Powodów jest kilka, ale zacznijmy od początku.

O czym właściwie jest ta produkcja? Carter Bays i Craig Thomas, czyli producenci i scenarzyści serialu, lubią ją nazywać „odwrotną historią miłosną”. Dlaczego? Ponieważ wszystko zaczyna się w 2030 roku, kiedy Ted Mosby– główny bohater – głosem Boba Sageta opowiada swoim nastoletnim dzieciom o tym, jak poznał ich matkę. Cofamy się więc o 25 lat i obserwujemy moment, w którym Marshall, najlepszy przyjaciel Teda, psuje mu całą frajdę z bycia singlem i zaręcza się ze swoją dziewczyną Lily. Sytuacja sprawia, że 27-letni architekt, ku niezadowoleniu swojego kolegi Barneya, podwaja starania i dążenia do bycia w związku. Tak poznaje Robin, której już na pierwszej randce wyznaje miłość. Dziewczyna oczywiście daje mu kosza, ale żeby nie było tak smutno, jak to bywa w prawdziwym życiu, zostają przyjaciółmi, a ona sama na stałe dołącza do paczki.

Bays i Thomas wpadli na pomysł serialu, kiedy pracowali u Davida Lettermana, pisząc scenariusze do jego „Late Show”, emitowanego dla stacji CBS. Postanowili opowiedzieć o swoich przyjaciołach i przygodach, jakie razem przeżywali mieszkając jeszcze w Nowym Jorku. Postać Teda została oparta na Baysie, zaś Marshall i Lily stali się odpowiednikami Thomasa i jego żony. Nie wiem, na ile panowie korzystali z pamięci, a na ile z wyobraźni, ale jeżeli chociaż jedna trzecia wydarzeń przedstawionych na ekranie ma swoje odniesienie w rzeczywistości, to trzeba przyznać, że powodów do nudy raczej nie mieli.

Oczywiście pierwsze, co przychodzi nam do głowy, kiedy słyszymy o paczce znajomych z Nowego Jorku, to „Przyjaciele”. Możecie mnie zlinczować, ale „H.I.M.Y.M.” jest serialem zdecydowanie lepszym. Przede wszystkim produkcja wyróżnia się nietypowym sposobem narracji i zaburzoną chronologią wydarzeń. Dzięki temu, że serial ma formę opowieści, wspomnień snutych z perspektywy czasu, często słyszymy, bądź obserwujemy wydarzenie, które zostaje nam wyjaśnione w przyszłości. Czasami jest to kilka odcinków, kiedy indziej musimy czekać nawet 2-3 sezony, żeby się czegokolwiek dowiedzieć. Ted chwilami gubi się w swojej opowieści, przekręca fakty, a z uwagi na to, że odbiorcą są jego dzieci, zastępuje pewne wyrażenia innymi. I tak dziewczyna, której imienia nie pamięta, nazywa się „bla bla”, a studenci, zamiast palić trawę – jedzą kanapki. Świetnym zabiegiem jest także wprowadzenie różnego postrzegania tej samej sytuacji przez naszych bohaterów, kiedy każdy widzi ją ze swojej pokręconej perspektywy. Oprócz tego całość jest bardziej współczesna. Czas ekranowy biegnie równolegle do rzeczywistego, postacie w rozmowach nawiązują do aktualnych wydarzeń na świecie i do popkultury, bawią się smartfonami, korzystają z Internetu, a niekiedy ich postępowanie stanowi celną satyrę na życie w wielkim mieście. Wszystko to sprawia, że potrafimy postawić się na ich miejscu, nie są tak odlegli, mimo że akcja dzieje się tysiące kilometrów stąd. Równie dobrze możemy to być my, siedzący z naszą paczką w pubie, rozmawiający o wczorajszym meczu czy nowym filmie w kinie.

Historia sama w sobie nie jest specjalnie oryginalna, ale sposób, w jaki jest prowadzona, wciąga od pierwszego odcinka. Oczywiście wszyscy wiemy, jak to się skończyło – Ted odnalazł ukochaną, ma dzieci i wiedzie mu się w życiu całkiem nieźle. Cała zabawa polega jednak na obserwowaniu, jak do tego doszło. W tym przypadku matka jest klasycznym MacGuffinem, który mozolnie popycha fabułę do przodu. Wątków pobocznych jest całe mnóstwo i czasami twórcy przez cały sezon nie robią nic innego, jak tylko irytują widzów, unikając zdradzania jakichkolwiek informacji na temat wybranki głównego bohatera. Na szczęście śledzą fora internetowe i doskonale wiedzą, kiedy przychodzi zmęczenie materiału. Wtedy dostajemy garść wskazówek, które na nowo przypominają o tytule serialu. Niekiedy dają fanom pstryczka w nos i drażnią się z nami, wyśmiewając problemy, o których dyskutujemy. Całość charakteryzuje się sporą dawką realizmu. Oczywiście to w dalszym ciągu serial komediowy, więc jest on bardzo umowny, ale pod względem relacji między bohaterami nie ma sobie równych. Rozmowy całej paczki i ich zachowanie to elementy niezwykle naturalne, które z powodzeniem możemy porównać do naszych własnych doświadczeń. Wspaniałe jest także to, jak serial ewoluuje i dojrzewa razem z całą piątką i widzami. Sezony od pierwszego do czwartego to z małymi wyjątkami radosna zabawa, gagi, dowcipy i posiadówki w barze, krótko mówiąc – sporo śmiechu. Niestety, tak jak w życiu, nic nie trwa wiecznie i w końcu także bohaterowie muszą ruszyć w dorosłość. Doskonale ukazują to późniejsze serie, które momentami mają bardzo gorzki smak. Pojawia się śmierć, narodziny, problemy małżeńskie. Widzimy, jak więzi rozluźniają się, jak zakładane są rodziny, obserwujemy prawdziwe, dorosłe życie, które w wielu momentach nie odbiega od tego, co sami przeżywamy na co dzień. Ciekawe jest także to, że każdy odcinek zaczyna się od krótkiego wprowadzenia przez „przyszłego” Teda oraz podsumowania, które często potrafi skłonić do refleksji. Nie jest to oczywiście nic głębokiego, ale wielokrotnie okazuje się niezwykle celne.

Cała historia mogłaby się rozjechać, a odcinki zapychające fabułę przesłonić przyjemność z obcowania z „H.I.M.Y.M.”, gdyby nie bohaterowie. Osoby odpowiedzialne za scenariusz i casting mogą sobie pogratulować. Stworzyli bowiem piątkę postaci, które idealnie się uzupełniają. Praktycznie w każdej scenie czuć między nimi chemię i zrozumienie. Nie oglądamy aktorów, tylko zgraną paczkę znajomych. Kupujemy ich od razu i zaprzyjaźniamy się z nimi. Dlaczego? Bo to po prostu fajni ludzie. Każdy nieco odmienny, wyznający inne wartości, poszukujący dla siebie sposobu na życie, ale wszystkich łączy szczera przyjaźń. Kto nie chciałby chociaż raz wybrać się z nimi do McLarena i posiedzieć przy piwku do 3 nad ranem, albo zalec na kanapie w ich mieszkaniu, grając na konsoli lub w gry planszowe? Człowiek przyzwyczaja się do nich i po pewnym czasie zaczyna mu ich brakować. Tęskni jak za kimś, z kim spędza większość czasu. Naturalnie to, co wygląda dobrze na papierze, mogłoby się w praktyce nie sprawdzić, gdyby nie wykonawcy. To właśnie dzięki nim serial mocno do siebie przyciąga i angażuje emocjonalnie.

Josh Radnor, zanim otrzymał rolę Teda, brał udział w sztukach teatralnych, a także grywał epizody w filmach i serialach. Jednak to rola Mosby’ego zrobiła z niego gwiazdę telewizyjną i otworzyła szansę na realizację marzeń o reżyserii. Jego fabularny debiut „SzczęścieDziękujęProszęWięcej” został doceniony przez widzów i krytyków, a także otrzymał nagrodę publiczności na festiwalu w Sundance. W „H.I.M.Y.M.” wciela się w niepoprawnego, nieco fajtłapowatego romantyka, który ciągle poszukuje wybranki swojego serca. Mimo wielu związków cały czas pozostaje sam. Przyjemnie obserwuje się jego przemianę, kiedy z młodego lekkoducha z biegiem czasu przeobraża się w odpowiedzialnego i statecznego mężczyznę, który miewa chwile załamania i słabości. Nie sposób go nie polubić, bo to po prostu porządny facet i oddany przyjaciel. Twórcy, kreśląc Teda, oprócz wzorowania się na Baysie, zapożyczyli także sporo od Radnora. Podobnie jak on, jego bohater pochodzi z Ohio i bywa snobistycznym intelektualistą, co cała reszta potrafi zresztą celnie wypunktować i wyśmiać.

Jego niedoszła wybranka Robin to pochodząca z Kanady nastoletnia gwiazdka popu, która obecnie prowadzi wiadomości w lokalnej kablówce. Niestety, z uwagi na wczesne godziny ich emisji, jej jedynymi widzami są studenci grający w pijackie gry. Miłośniczka cygar i broni, co zawdzięcza swojemu ojcu, który zawsze marzył o synu. Kraj jej pochodzenia stanowi dla grupy źródło niezliczonych dowcipów i drwin, bowiem Wielka Biała Północ traktowana jest niczym Trzeci Świat. Postać, w którą wcieliła się kanadyjska modelka Cobie Smulders, stanowi idealny kontrapunkt dla romantycznego Teda. Jest skupiona na karierze, nie interesują jej związki i założenie rodziny. Oczywiście – wszystko do czasu.

Postacie Marshalla i Lily to mrugnięcie okiem w kierunku fanów, którzy pozostają w stałych związkach. Dają bowiem cień nadziei, że związek, nawet 9-letni, nie musi być nudny. Ona to wyszczekana, rodowita nowojorczanka, on – prosty chłopak z Minnesoty, który w głębi duszy cały czas jest dzieckiem. Bays i Thomas świetnie pokazali, jakich wyborów musi dokonywać para i na jakim tle dochodzi do największych tarć. Pójście na dyskotekę z kumplami czy nudna degustacja wina ze znajomymi żony? Niezmyte naczynia w zlewie czy nielubiana teściowa? Proste i życiowe, a jednocześnie podane z odpowiednią dawką komizmu. W bohaterów wcielili się Jason Segel i Alyson Hannigan, którzy byli znani w świecie filmu już przed realizacją serialu.

Wreszcie wisienka na torcie – Barney Stinson. Człowiek, któremu Hank Moody i Charlie Harper mogą pastować buty i prasować garnitury. Uosobienie kawalerskiego etosu. Nałogowy podrywacz i mistrz podchodów. Człowiek, który jest w stanie zrobić dosłownie wszystko, żeby tylko zaliczyć kolejną laskę na swojej liście. Wyznawca mitycznego “Kodeksu bracholi”, gdzie spisano zasady, których każdy brachol powinien się trzymać. Twórca “Playbooka”, gdzie spisał każdy sposób na zaciągnięcie kobiety do łóżka. Jego powiedzonka, wśród których możemy wyróżnić „high five!” i „legen…wait for it…dary!” czy historie o tym, jaki to on jest niesamowity, to już klasyka. Postać Barneya to główne źródło komizmu w serialu. Obserwując go na ekranie, mamy wrażenie, że patrzymy na wulkan energii, który za chwilę eksploduje. Zawsze ubrany w szyty na miarę garnitur, ze szklaneczką whisky w dłoni, jest w każdej chwili gotów, żeby zbesztać resztę znajomych czy manipulować nimi w sposób, który przyniesie mu korzyści. Wcielający się w tę rolę Neil Patrick Harris, człowiek talent, spisał się na medal. Smaczku dodaje to, że pomimo swojego ekranowego wizerunku aktor jest gejem, będącym w szczęśliwym związku z Davidem Burtką, pojawiającym się w serialu w roli epizodycznej. Jeżeli macie chwile zwątpienia i nuży was to, że twórcy ociągają się z pokazaniem „matki”, to właśnie Stinson jest osobą, która nie pozwoli wam porzucić tego serialu. Mimo socjopatycznego usposobienia – nie sposób go nie kochać.

Aktorzy i bohaterowie, w których się wcielają, to zdecydowanie najmocniejszy punkt tej opowieści. Magnetyzują i sprawiają wrażenie zgranej paczki, do której ma się ochotę dołączyć. Widać to zwłaszcza na filmikach z planu i wpadkach. Chemia między protagonistami jest wręcz namacalna, a całość wygląda na dobrą zabawę.

23 września startuje 9., ostatni sezon przygód Teda i całej paczki. Widzowie poznali już matkę, pozostaje czekać, aż zrobi to główny bohater. Przez te 8 serii wielokrotnie miałem twórcom za złe zwodzenie mnie i unikanie jakichkolwiek szczegółów na temat wybranki Mosby’ego, ale teraz, kiedy pomyślę, że w maju 2014 roku cała przygoda zostanie zakończona, jest mi przykro. Przyzwyczaiłem się do tej zwariowanej ekipy. Przeżywałem z nimi rozstania i powroty oraz śmiech i łzy. Niejako dorastałem razem z nimi, obserwując, jak przestają ze sobą mieszkać i zaczynają żyć własnym życiem, kiedy w rzeczywistości miałem podobnie. Przykro mi, gdy o tym myślę, ale z drugiej strony niech Ted wreszcie podąży swoją ścieżką. Kobieta z żółtą parasolką nie może dłużej czekać, a my cieszmy się, że mogliśmy tak długo być częścią tej piątki.

REKLAMA