Gwiezdne flary
Disney nie przestaje mnie zaskakiwać. Pomijając fakt, że nadal uznaję pomysł wskrzeszenia marki Gwiezdnych Wojen za poroniony (o tym dlaczego – zapraszam do mojego tekstu) muszę uczciwie przyznać, że od momentu ogłoszenia sprzedania LucasFilmu każda decyzja Disneya wydaje się spójna i przemyślana. Najpierw do napisania Epizodu VII zatrudniono Michaela Arndta – WYBITNEGO scenarzystę odpowiadającego za takie perły scenariuszowego rzemiosła jak Little Miss Sunshine i Toy Story 3, a który jednocześnie jest fanem i rozumie wykreowany przez Lucasa świat. A parę dni temu, po miesiącach niekończących się spekulacji, sieć uderzyła wieść, że stołek reżysera obejmie nie kto inny tylko J.J. Abrams.
Gdy pod koniec października usłyszałem, że będą nowe Gwiezdne Wojny przez głowę momentalnie przeleciała mi cała masa nazwisk potencjalnych reżyserów kontynuacji Sagi. Nie chwaląc się, powiem wam, że J.J. był niemal na szczycie mojej listy najlepszych kandydatów – może drugi, może trzeci (mam na to świadków). Co prawda nadal uważam – zresztą nie tylko ja – że najlepszym kandydatem na to stanowisko byłby Brad Bird, ale w świetle faktu, że amerykański twórca jest zajęty produkcją Tomorrowland, zatrudnienie Abramsa wydaje się naprawdę najlepszą decyzją. I żaden z kandydatów, o których spekulowało się wcześniej – Matthew Vaughn, Zack Snyder, David Fincher, czy ponoć bliski dostania tej roboty Ben Affleck – nie byłby lepszy.
Dlaczego? Cóż, Abrams to ciekawy przypadek. Gość zaczął jako scenarzysta, więc ma nosa do opowiadania historii i wie na czym to polega. W duchu jest fabularnym wizjonerem, nie kamerowym rzemieślnikiem. To zresztą widać po jego dorobku – to filmowy geek ze szkoły kinowych pasjonatów, a nie technicznych ekspertów, który zna to medium od podszewki i czuje się dobrze w każdym gatunku, miesza stylistyki i potrafi opowiadać znane rzeczy w sposób nowy i świeży. Niezależnie czy dla kina czy telewizji.
Jednocześnie, jako reżyser jest przezroczysty i kompletnie bez wyrazu. Jeśli ma w sobie coś autorskiego i własnego, to objawia się to w historiach, które pisze i wybiera, ale na pewno nie w reżyserii. Mission: Impossible 3, Star Trek czy Super 8 to filmy o stylu zerowym, kompletnie transparentne, “gołe” historie. To również filmy bardzo dobre – doskonale opowiedziane, świetne pod względem technicznym, a jednocześnie mające w sobie ten dziwny rodzaj świeżości i wrażliwości, który nie pozwala ich jednoznacznie wsadzić do szufladki z hollywoodzkim banałem. Tak właśnie tworzy Abrams – pozwala, aby to historia pełniła główną rolę, a styl reżysera jak najmniej z nią interferował. Kocha swoich bohaterów, rozumie widownię i potrafi ciągnąć za odpowiednie struny jej serc.
Pod tym względem jest dla Disneya kandydatem wręcz wymarzonym – nowe Gwiezdne Wojny mają być filmem dla wszystkich: uniwersalną, epicką historią, oglądaną przez te i przyszłe pokolenia. Abrams jest doskonałym wyborem do jej zrealizowania, bo dzięki swemu szacunkowi do wszelkiego rodzaju historii będzie w stanie intuicyjnie wymuskać ze scenariusza to, co najlepsze, a jednocześnie zapewni jej wizualny blichtr i techniczny rozmach nie obarczając bagażem jakichś swoich obsesji. No, chyba, że lens flarami.
Pod względem popkulturowym znaleźliśmy się tym samym w przedziwnej sytuacji, gdy za markę Star Treka i Gwiezdnych Wojen odpowiada jedna i ta sama osoba. Wielu zatwardziałych Trekkies z pewnością ciężko przeżyło tę wiadomość, choć pewnie i tak od czasu obejrzenia Abramsowego reboota ich ulubionej serii – który bardziej przypominał właśnie sagę Lucasa niż tradycję Roddenberry’ego – leżą w grobach. Ja osobiście mam nadzieję, że Dżej Dżej będzie w stanie pogodzić obowiązki opiekuna obydwu tych światów i da radę uniknąć wypalenia zawodowego. No i wypadałoby mu pogratulować znaczącego skoku w zarobkach.
Jedno jest pewne: już teraz wiadomo, że Epizod VII nie będzie złym filmem. Może być filmem niepotrzebnym, ale na pewno nie złym. Abrams jest ostatnią osobą na świecie, która by na to pozwoliła. Miejmy nadzieję, że dla Gwiezdnych Wojen stanie się tym, kim byli dla nich Irvin Kershner czy Richard Marquand. Dobrze się stało i jestem autentycznie pod wrażeniem, jak trzeźwych i kompetentnych decyzji dokonują włodarze Disneya. Najwyraźniej usunięcie George’a Lucasa z procesu ich podejmowania diametralnie odbija się na jakości końcowego produktu.
No cóż, Dżej Dżejowi życzę powodzenia, a poniżej wrzucam plakat, który już zdążyli zaprojektować fani:
A tutaj świetna, dowcipna i bardzo ciekawa prezentacja Abramsa na konferencji TED z 2007 roku: