search
REKLAMA
Artykuł

Guillermo Del Toro – meksykański wizjoner

Szymon Pajdak

8 lipca 2013

REKLAMA

Na pierwszy rzut oka niepozorny, można by rzec – nieco fajtłapowaty jegomość z delikatną nadwagą. Niewyróżniający się niczym szczególnym. Sugerując się wyglądem, bardzo łatwo można by mu przypiąć łatkę samotnego nerda, którego jedynym zajęciem jest oglądanie anime i buszowanie po forach internetowych. Jest to jednak o tyle mylące, że facet może pochwalić się niesamowitą kreatywnością i jedną z najbardziej plastycznych wyobraźni w fabryce snów. Ma niezwykły dar kreowania wymyślonych światów i wpisywania w nie ludzkich losów. Reżyser, scenarzysta, producent i wreszcie spec od efektów specjalnych. Zawsze otwarty na fanów, za pomocą internetu wymienia się z nimi pomysłami i spostrzeżeniami, bywalec konwentów i wszelkiego rodzaju zjazdów poświęconych science-fiction i fantastyce oraz, jak mówią jego współpracownicy, niezwykle ciepła i cierpliwa osoba, której ogromną pasją jest film.

Świetnie czuje się w gatunku będącym połączeniem baśni z elementami grozy, ma jednak na swoim koncie udane blockbustery, zaś już za kilka dni do kin wejdzie jego kolejna produkcja – “Pacific Rim”. Epicka opowieść o gigantycznych potworach z innego wymiaru oraz ludziach, którzy postanowili stawić im czoła w ogromnych robotach. Z tej okazji przybliżamy wam sylwetkę tego meksykańskiego wizjonera.

CHŁOPAK Z KAPSLAMI W BUTACH

Guillermo del Toro urodził się 9 października 1964 roku w Guadalajarze. Tam też spędził całe dzieciństwo, strasząc swoimi rysunkami potworów i rozmaitych kreatur babcię, zagorzałą katoliczkę. Doprowadził nawet do tego, że kobieta dwukrotnie podejmowała próby egzorcyzmów i oczyszczania jego duszy, zaś w ramach pokuty wkładała młodemu kapsle do butów.

Kino fascynowało go od zawsze, jednak pierwszą pasją było morze. Uczęszczał na wydział nauk uniwersytetu w Guadalajarze, pragnąc zostać biologiem morskim. Zdobył tytuł magistra, ale – na  szczęście dla widzów – porzucił swoje dziecięce marzenia. Chciał tworzyć, robić coś z niczego, dlatego szczegółowo studiował efekty specjalne oraz sztukę charakteryzacji, inspirując się legendą w tej dziedzinie – Dickiem Smithem.  To doprowadziło do jego pierwszego kontaktu z branżą – przez ponad 10 lat był nadzorcą do spraw F/X. Dzięki temu mógł także założyć firmę „Necropia”, specjalizującą się w tej kwestii.

Zdobyte doświadczenie zaowocowało kilkoma krótkometrażowymi filmami dla meksykańskiej telewizji, wyreżyserowaniem paru seriali oraz czterema epizodami „Hora Marcada”– kultowego serialu grozy, odpowiedniku “Strefy mroku”, którego odcinki tworzyli także Emmanuel Lubezki oraz Alfonso Cuarón.

WAMPIRYCZNE PUZZLE

Na swój debiutancki film pełnometrażowy del Toro czekał do 1993 roku, kiedy to powstał „Cronos”. To historia sędziwego antykwariusza, Jesusa Grisa, który wszedł w posiadanie tajemniczego artefaktu, stworzonego w XVI wieku przez alchemika Vera Cruza. Wewnątrz mechanizmu znajduje się mistyczny owad, który w zamian za kilka kropli krwi może dać swojemu właścicielowi nieśmiertelność. Magicznego przedmiotu od wielu lat szaleńczo poszukuje umierający przemysłowiec Dieter de la Guardia wraz ze swoim bratankiem.

„Cronos” to film, który bardzo ciężko sklasyfikować. Nie jest to typowy horror, a raczej puzzle złożone z wariacji na temat kina wampirycznego i dramatu, okraszone nieco baśniowym klimatem. Taka mieszanka będzie widoczna także w kolejnych projektach pana G. Jednak elementy paranormalne nie są tutaj najważniejsze. Najważniejsi są bohaterowie oraz więzi, jakie ich łączą. Relacje starca i wnuczki, którą ten opiekuje się po śmierci jej rodziców, zostały postawione w opozycji do tych łączących de la Guardię z bohaterem kreowanym przez Rona Perlmana, który jest popychadłem wuja.

Obie rodziny pokazano nam na zasadzie kontrastu – kiedy towarzyszymy Jesusowi, kolory są ciepłe, a muzyka spokojna, kiedy przenosimy uwagę na antagonistów, wszystko tonie w szarościach i ciemnych barwach, zaś w tle przygrywają nieco psychodeliczne dźwięki rodem z horrorów.

Zabieg ten sprawdza się doskonale, a główny bohater wzbudza sympatię – nawet wtedy, kiedy jest już „żywym trupem”, jego ciało rozpada się, zaś on sam zlizuje krew z podłogi w łazience.

Nie brakuje tu jednak humoru, którego głównym źródłem jest Ron Perlman. Jego luźny sposób bycia i ciągłe poirytowanie w połączeniu z aparycją małego czołgu sprawiły, że kilkukrotnie podczas seansu uśmiechałem się pod nosem. Świetne są zwłaszcza jego wybuchy, które brzmią jak marudzenie rozkapryszonego nastolatka któremu matka każe posprzątać pokój. Można dorzucić do tego także kilka groteskowo przerysowanych postaci, takich jak charakteryzator nieboszczyków i ksiądz oraz parę dialogów, które sprawiają, że debiut del Toro ogląda się bardzo przyjemnie i lekko, mimo mrocznej otoczki.

Strona techniczna filmu jest bez zarzutu. Guillermo przemycił kilka niezłych patentów, wśród których z pewnością można wyróżnić „zrzucanie” skóry przez wampira. Coś, czego nie widziałem dotąd w żadnym filmie, a co bardzo wiarygodnie rozwiązuje problem starzenia się cielesnej powłoki i nieśmiertelności. Widać także fascynację dziwacznymi mechanizmami oraz sposobem ich działania. Tytułowy Cronos pokazany jest bardzo szczegółowo – owalne pudełko ze złota, ozdobione wymyślnymi wzorami. Po wprawieniu dziwnej maszynerii w ruch, kamera przenosi nas do wnętrza artefaktu, pokazując zębatki, śruby i larwę wspomnianego już robala.

„Cronos”, mimo że nie zawojował box office’u, zdobył uznanie widzów i krytyków. W 1993 roku otrzymał nagrodę krytyków na festiwalu w Cannes oraz wiele innych wyróżnień – tak w Meksyku, jak i poza jego granicami. Zaowocował także stałą współpracą reżysera z Ronem Perlmanem. del Toro zwrócił na siebie uwagę ludzi w Hollywood – tylko kwestią czasu było zainteresowanie jakiejś poważnej wytwórni. Na jego kolejny film przyszło nam czekać do 1997 roku.

KINO KLASY ‘B’ Z WEINSTEINEM

To właśnie wtedy wytwórnia Miramax Film postanowiła wyłożyć 30 milionów dolarów na drugi film Guillermo – „Mutant”. To historia pary naukowców, którzy postanawiają rozwiązać problem karaluchów roznoszących zarazki w Nowym Jorku. W tym celu tworzą zupełnie nowy gatunek insekta, który ma pozbyć się nosicieli chorób i zginąć po wykonaniu zadania. Niestety, kolejny raz okazuje się, że zabawa w Boga to nic dobrego i metropolię zalewa fala tytułowych mutantów. Brzmi jak opis taniego filmu klasy B? Nie jesteście daleko, jeżeli powiecie tak.

Pamiętam, że gdy miałem 10 lat, zrobił na mnie wielkie wrażenie i już na napisach początkowych czułem strach. Oglądając go teraz ponownie, dostrzegam już, jak bardzo jest słaby. Wszystko jest tutaj wymuszone i sztuczne, nawet charakteryzacja wydaje się nieco… śmieszna. To zdecydowanie najsłabszy film Meksykanina, jednak daleki jestem od stwierdzania, że to wyłącznie jego wina. Problemy z producentami del Toro wspomina do dzisiaj. Według tego, co twierdzi, Bob Weinstein wtrącał się do wszystkiego, wprowadzał zmiany, aż w końcu odebrał mu film i całkowicie go przerobił.

Piętno na projekcie odcisnęła zapewne także sytuacja z ojcem reżysera, którego porwano w Meksyku dla okupu w czasie, kiedy Guillermo znajdował się na planie w USA. Pomógł mu wtedy sam James Cameron, który wynajął profesjonalnego negocjatora i założył pieniądze na okup.

Szczęśliwie porywacze dotrzymali słowa i uwolnili seniora, jednak wszystko to sprawiło, że del Toro postanowił wrócić do USA. Nie zagrzał tam miejsca na długo, ponieważ przeniósł się do Madrytu na plan swojego kolejnego filmu pt. „Kręgosłup diabła”.

DUCHY W SIEROCIŃCU 

Fabuła przenosi nas pod koniec lat 30. do Hiszpanii, kraju ogarniętego wojną domową. Miejscem akcji staje się samotny budynek na pustkowiu, który zaadaptowano na sierociniec. Trafia do niego 12-letni Carlito, sierota po ojcu żołnierzu. Pewnej nocy, chcąc postawić się chłopakowi, który go męczy, udaje się do kuchni po dzbanek wody. Tam spotyka ducha…

„Kręgosłup diabła” to bez wątpienia jeden z najlepszych filmów w dorobku reżysera. Jest doskonałym przykładem kolażu kina grozy i dramatu. W zasadzie więcej w nim tego drugiego elementu, zaś paranormalna otoczka jest tylko dodatkiem do historii Carlita.

Obraz można rozpatrywać na czterech płaszczyznach. Pierwszą jest dramat zagubionego chłopca, który trafia do obcego miejsca. Drugą stanowi tło historyczne i tocząca się wojna. Niby fizycznie nie ma jej zbyt wiele, ale czuć jej obecność i wynikające z tego zagrożenie. Trzecią jest poczucie niespełnienia, towarzyszące bohaterom i widzowi. Wreszcie ostatnia część tej układanki – historia o duchu, który pragnie zaznać spokoju i zemścić na swoim oprawcy. Jednak to nie zjawa jest tutaj zagrożeniem. Zło zostało spersonalizowane i przeniesione na jedną, konkretną osobę. W zasadzie po seansie można odnieść wrażenie, że cały ten wątek mógł być jedynie wymysłem dziecięcego umysłu.

A skoro jesteśmy przy dzieciach – to, co uderza w tym filmie od samego początku, to sposób, w jaki młodzi bohaterowie zostali napisani i zagrani. Momentami byłem zszokowany tym, jakie tematy poruszają, jakich używają słów i jak się zachowują. Wszystko w ich wykonaniu jest niebywale dojrzałe i autentyczne. Są postaciami z krwi i kości, mają swoje problemy, małe radości, ale przede wszystkim, obserwując ich poczynania, wierzymy im i kibicujemy. „Kręgosłup diabła” pokazuje nam dziecięcego bohatera jako osobę rozumniejszą i bardziej doświadczoną niż dorośli, którzy go otaczają.

Jeżeli zaś chodzi o samego ducha, to świetne jest to, że pojawia się w filmie w zasadzie tylko w kilku scenach i stara się naprowadzić głównego bohatera na właściwy trop. Sam projekt zjawy jest raczej prosty, ot, pokryta bliznami, blada twarz, widać w nim inspirację japońskimi horrorami. Ma za to jeden charakterystyczny element, który świetnie wygląda. Z rany z tyłu głowy sączy się krew, która lewituje w powietrzu i podąża za swoim „właścicielem” krok w krok. Niby nic, a jednak w połączeniu z historią chłopca robi wrażenie.

Bardzo wymowna jest także brutalność. Del Toro nie szafuje nią na lewo i prawo, ale kiedy już się pojawi, wiemy, że traktuje ją śmiertelnie poważnie.

Film ma niesamowity, nieco oniryczny klimat. Przypomina senny koszmar, w którym poruszamy się razem z bohaterami, starając się odnaleźć wszystkie kawałki układanki. Nastrój zagrożenia i tajemnicy potęgują zdjęcia spalonego słońcem hiszpańskiego odludzia oraz muzyka Javiera Navarrete. Czuć także osobisty ton tej opowieści, bowiem G. napisał scenariusz po śmierci wuja, który rzekomo nawiedził go jako duch.

„Kręgosłup diabła”, mimo upływu 12 lat od premiery, do tej pory uważany jest za klasykę gatunku i jeden z najlepszych filmów, jakie wyszły spod ręki Meksykanina. Na Rotten Tomatoes może pochwalić się oceną 91%, zaś uznany portal Bloody Disgusting umieścił go na liście 20 najlepszych horrorów dekady. Dla mnie to przede wszystkim świetny portret dziecka w czasach wojny – dziecka poruszającego się w świecie koszmaru, który niekoniecznie musi mieć paranormalny rodowód.

CZAS NA HOLLYWOOD!

Sukces filmu sprawił, że G. postanowił spróbować sił przy nieco większej produkcji. Stało się to w momencie, kiedy wytwórnia New Line Cinema poszukiwała reżysera do realizacji sequelu swojego hitu z 1998, adaptacji komiksu Marvela pt. „Blade”. Praca przy blockbusterze była nowym wyzwaniem dla del Toro, dlatego decyzja została podjęta niemal natychmiastowo.

Druga część krucjaty pół wampira, pół człowieka okazała się nad wyraz dobra. Twórcy nie kopiowali pomysłów z „jedynki”, zamiast tego pokazali nam kruchy sojusz między krwiopijcami a ich oprawcą. Nie było to może szczególnie nowatorskie, ale sprawiło, że film oglądało się naprawdę dobrze, bez poczucia nudy.

Klasyczna zasada sequela została zachowana, było więc mroczniej, dynamiczniej i ostrzej. Del Toro podczas produkcji stwierdził, że Hollywood spłyca wizerunek wampirów, dlatego postanowił skupić się na ich prawdziwej, brutalnej naturze. R-ka widoczna jest tutaj praktycznie na każdym kroku. Jucha leje się na lewo i prawo, kończyny latają w powietrzu, a liczba sposobów eksterminacji antagonistów potrafi zawrócić w głowie. Przemoc jest dosadna, ale na szczęście nie przekracza granicy dobrego smaku.

Być może zabrzmi to jak nadużycie, ale Guillermo zrobił z „Wiecznego Łowcy” to, co James Cameron z serią „Obcy”. Zmieniając kilka elementów, wprowadził film na zupełnie inny poziom, sprawiając, że momentami staje się on lepszy od części pierwszej.

Mimo upływu lat doskonałe wrażenie robi oprawa audiowizualna i charakteryzacja. Zmutowane wampiry przypominają wyglądem Nosferatu w wykonaniu Maxa Schrecka i potrafią autentycznie odrzucić. Nieźle wygląda także choreografia walk, która jest odpowiednio złożona i szybka.

Film zebrał całkiem dobre recenzje, zarobił przyzwoite 155 mln dolarów i przybliżył Meksykanina do realizacji jednego z jego marzeń, adaptacji „Hellboya” autorstwa Mike’a Mignoli. del Toro nie przepada za klasycznymi superbohaterami, są dla niego zbyt perfekcyjni, właśnie dlatego wybór padł na Czerwonego.

WYLUZOWANY DIABEŁ

Przyznam szczerze, że ani jednego zeszytu z tej serii nie miałem nigdy w ręce, ale film, jako osobna produkcja, nieobciążona brzemieniem oryginału, sprawdza się bardzo dobrze. Historia przywołanego przez nazistów podczas II wojny światowej syna szatana i amerykańskiego profesora, który go przygarnął, potrafi zapewnić całkiem niezłą porcję rozrywki. Historia ma co prawda swoje słabe strony i kilka zupełnie zbędnych scen, jak choćby spotkanie Czerwonego z małym chłopcem na dachu, które niepotrzebnie wprowadziło familijną atmosferę, jednak w ogólnym rozrachunku nie stanowi to większego problemu.

Obsadowym strzałem w dziesiątkę było przyznanie roli tytułowego bohatera Ronowi Perlmanowi. Ten charakterystyczny aktor, stały współpracownik Guillermo, idealnie wszedł w postać, tworząc bohatera cynicznego i złośliwego, a jednocześnie totalnie wyluzowanego, który nawet w obliczu ośmiornicy z innego wymiaru potrafi rzucać rozbrajającymi tekstami. Aktor wreszcie dostał własny film i co ważniejsze, nie dał się przytłoczyć przez (kapitalną) charakteryzację.

Pan G. po raz kolejny pokazał, że na budowaniu klimatu oraz efektach specjalnych zna się jak nikt inny. Już pierwsza sekwencja, kiedy żołnierze III Rzeszy podczas okultystycznego obrzędu otwierają bramy do innego wymiaru, w którym czają się monstra rodem z prozy Lovecrafta, robi niesamowite wrażenie. Później napięcie nieco siada, a wątki rozjeżdżają się, jednak nie na tyle, żeby przesłonić plusy tej produkcji.

„Hellboy”, mimo że nie okazał się oszałamiającym sukcesem, swoje zarobił. Zebrał także bardzo pozytywne recenzje oraz sporą rzeszę fanów, cementując pozycję del Toro w fabryce snów. Dzięki temu reżyser mógł spełnić obietnicę, którą złożył sam sobie – nakręcić duchowego następcę „Kręgosłupa diabła”.

GNIJĄCY ŚWIAT BAŚNI

Tak powstał najlepszy film w jego dorobku – „Labirynt fauna” – zdobywca 6 nominacji do Oscara (w tym 3 statuetek), 3 nagród BAFTA oraz wielu innych wyróżnień. Na festiwalu w Cannes film, mimo iż nie zdobył Złotej Palmy, został nagrodzony 20-minutową owacją na stojąco, co chyba najdobitniej świadczy o jego wielkości.

Guillermo ponownie zabiera nas do Hiszpanii. Mamy rok 1944, wojna domowa dobiegła końca. Władzę sprawują faszyści i fanatycy, którzy próbują dobić partyzantów sprzeciwiających się dyktaturze gen. Franco. W tym niesprzyjającym okresie poznajemy główną bohaterkę – Ofelię, która razem z matką przyjeżdża do kapitana Vidala, jej ojczyma oraz przywódcy żołnierzy tropiących ostatnich opozycjonistów. Próbując znaleźć sobie miejsce w świecie pełnym przemocy, dziewczynka odkrywa tajemniczy labirynt.

„Labirynt fauna” to obraz niezwykły, wymykający się klasycznej interpretacji. Produkcja, w której brutalna wojenna rzeczywistość wkrada się do świata baśni i zaczyna na niego oddziaływać, wprowadzając mrok i niepokój. Coś, co początkowo stanowiło swego rodzaju azyl i ucieczkę, gnije i zaczyna odrzucać. Del Toro łamie schematy kina, w którym dziecięce fantazje są zazwyczaj przyjemną odskocznią od codziennych trosk. Zamiast tego otrzymujemy niebezpieczną krainę pełną dziwacznych, przerażająco groteskowych stworów oraz tytułowego Fauna, którego zamiary względem dziecka są nie do końca jasne.

Wędrówka głównej bohaterki ma wymiar mistyczny, a zadania, które wykonuje w świecie baśni, można odnieść do jej zachowania w rzeczywistości. Te dwa wymiary, mimo że tak bardzo odległe i inne, mają ze sobą wiele wspólnego i zaczynają się przenikać.

Film od samego początku łapie za gardło swoim klimatem rodem z sennego koszmaru. Oglądając go czujemy, że coś jest nie tak. Niepokój wkrada się do naszego umysłu i zostawia w nim ziarno, które kiełkuje, aż do końca, pozostawiając nas całkowicie rozbitych. Magnetyzm tej produkcji sprawia, że gorzki finał skłania nas do refleksji i przemyśleń o poświęceniu i niewinności.

Odbiór opowieści potęguje strona wizualna, która jest absolutnie fantastyczna. G. odrzuca wszelkie hamulce i serwuje nam rzeczy, które ciężko jest wyrzucić z pamięci. Dzięki jego niesamowitej wyobraźni i zdolności przeniesienia jej na ekran (charakteryzacja i efekty!) „Labirynt Fauna” robi piorunujące wrażenie, a stwory, które widzimy, na przemian fascynują i przerażają. W całej twórczości reżysera można dostrzec inspirację baśniami braci Grimm oraz malarstwem Goi, jednak w tej konkretnej produkcji jest to aż nadto widoczne.

Po filmie, który spokojnie można nazwać jednym z najlepszych minionej dekady, obrazie wzbudzającym zachwyty zarówno widzów, jak i krytyków, del Toro mógł nakręcić, co tylko chciał. Wybór padł na kontynuację „Hellboya”.

KOMIKS PO RAZ DRUGI

Tym razem nasz nieokrzesany, czerwony bohater musi stawić czoła Złotej Armii. Wojownikom wykutym przez goblińskiego kowala, kontrolowanym za pomocom podzielonej na części korony, która, jak można się było spodziewać wpada w niepowołane ręce.

“Złota Armia” spycha sequel w stronę fantasy, zaś G. pokazuje nam wspaniałe scenografie, świetne projekty i rozmaite stworzenia, zapominając jednocześnie o fabule. Momentami jest zwyczajnie nudno, a ciekawi i nieźle zagrani bohaterowie wygłaszają suche dialogi, snując się od jednej lokacji do drugiej. Sama historia ma duży potencjał, który niestety zostaje stłamszony przez klisze z wątkiem miłosnym na czele, co jest szczególnie dziwne, bo o co jak o co, ale nigdy bym nie podejrzewał Guillermo o wtórność czy miałkość.

Na szczęście produkcja broni się świetnymi scenami akcji, spośród których można wyróżnić akrobacje księcia Nuady czy walkę z tytułową armią, a także przyjemnym humorem, którego jest na ekranie całkiem dużo.

Na plus można zaliczyć również niezawodnego Rona Perlmana, który swoimi ciętymi dowcipami i podejściem do innych bohaterów wprowadza do produkcji lekkość i polot. Całkiem dobrze wypadły też próby rozwinięcia tej postaci i ukazanie, jak przechodzi przez swego rodzaju kryzys tożsamości.  Dzięki temu całość sprawdza się jako kino rozrywkowe bardzo dobrze, co zresztą potwierdza box office i ponad 160 mln dolarów na koncie produkcji.

DROBNE ZGRZYTY

Kiedy w 2008 roku ogłoszono, że del Toro wyreżyseruje „Hobbita”, fani Tolkiena przyjęli to z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony żałowali, że to nie Peter Jackson – twórca trylogii „Władcy Pierścieni” zasiądzie na stołku reżysera, z drugiej, jeżeli miał to być ktoś inny, to wybór był najlepszym z możliwych. Niestety ciągłe przepychanki z wytwórnią, perspektywa jej bankructwa oraz nieustanne przesuwanie premiery sprawiły, że jego miejsce zajął jednak Jackson. G. nie odciął się całkowicie od produkcji, zostając współscenarzystą pierwszego filmu oraz jego kolejnych części.

Największym zawodem dla reżysera oraz jego fanów okazała się informacja o anulacji adaptacji epickiego horroru Lovecrafta pt. „W  górach szaleństwa”. Producentem obrazu miał zostać James Cameron, zaś z główną rolą wiązano Toma Cruise’a. Niestety studio nie mogło dojść do porozumienia z reżyserem, dla którego kategoria R była wręcz oczywista. Wytwórnia nie chciała podjąć takiego ryzyka i wyłożyć 150 mln dolarów na projekt, który mógł okazać się finansową klapą. Del Toro został odprawiony z kwitkiem. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło…

WOJNA LUDZI  I POTWORÓW

Kilka dni po otrzymaniu wiadomości o kasacji „W górach szaleństwa” del Toro natknął się na skrypt „Pacific Rim” autorstwa Travisa Beachama. Historia wojny kierujących potężnymi robotami ludzi z gigantycznymi potworami zafascynowała go do tego stopnia, że postanowił przerobić scenariusz i dodać do niego własne pomysły. Co z tego wyszło? Dowiemy się już za kilka dni, kiedy superprodukcja pojawi się na ekranach kin. Oczekiwania są ogromne.

Ogłosił także, że jego kolejnym projektem będzie „Crimson Peak”, który opisuje jako opowieść o duchach, podaną w nowoczesny sposób. Film ma być hołdem złożonym klasycznym filmom grozy, takim jak “Nawiedzony dom” czy “W kleszczach lęku”, zaś fabuła będzie rozgrywać się na przełomie XIX i XX wieku w Ameryce oraz w kumbryjskiej posiadłości w Anglii. Zdjęcia przewidziano na początek 2014 roku.

Pojawiła się również informacja o dokończeniu trylogii „Hellboya”, jednak będzie to prawdopodobnie uzależnione od wyniku finansowego „Pacific Rim”. Plany te oczywiście mogą ulec zmianie, bowiem wytwórnia Warner Bros podobno już zamówiła sequel opowieści swojego (miejmy nadzieję) hitu. Oprócz tego Guillermo produkuje, pisze, reżyseruje krótkie nowele, przygotowuje się do nakręcenia serialu o niesamowitym Hulku dla stacji ABC oraz angażuje w projekty innych twórców. Można by rzec, człowiek orkiestra.

STUDNIA BEZ DNA

Wyobraźnia Guillermo del Toro to studnia bez dna. Podziwiam sposób, w jaki potrafi wizualizować własne wyobrażenia i przenosić je na plan filmowy. W kwestii kreowania fantastycznych światów dorównać mogą mu jedynie James Cameron i Peter Jackson, z którymi on sam pozostaje zresztą w przyjacielskich stosunkach. Przy tym całym wizualnym przepychu, który nam serwuje, nie zapomina jednak o bohaterach, którzy zawsze są postaciami z krwi i kości. W niewiarygodnie dojrzały sposób podchodzi do dziecięcych postaci, które konfrontuje z dorosłymi problemami. Operuje symboliką w sposób przystępny dla każdego, nie popadając przy tym w pseudoartystyczny bełkot. Potrafi odwołać się do naszych pierwotnych lęków i przestraszyć nie emanując obrzydliwościami. Z dystansem podchodzi do własnej osoby i nie boi się spotkań z fanami. Wreszcie – kocha kino, a swoją pasję przelewa na widzów, czarując ich i zapraszając do swojego pełnego dziwów świata.

Mam nadzieję, że zaufanie wytwórni Legendary Pictures i Warner Bros, które wyłożyły niemal 200 mln dolarów na „Pacific Rim” opłaci się, a sam obraz zarobi na tyle, że pozwoli zrealizować pulchnemu Meksykaninowi kolejne projekty. Jedno jest pewne, twórcza impotencja mu nie grozi.

REKLAMA