Frankenstein 100 lat w kinie
Nie ukrywam, że w momencie, kiedy listonosz zapukał do moich drzwi i przekazał mi do rąk paczkę, w której znajdowała się książka „Frankenstein 100 lat w kinie” byłem podekscytowany tak, jakbym za chwilę miał ujrzeć pierwszy egzemplarz własnej publikacji. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest po prostu fakt, że znam autora i wiem ile pracy włożył on w przygotowanie pozycji, którą w końcu mogę trzymać w ręku. Rozerwanie koperty pocztowej i pierwsze spojrzenie na twarz monstrum, która znajduje się na okładce, było naprawdę miłym przeżyciem. Dobrze jest móc cieszyć się sukcesem kogoś, kto na niego zasłużył.
Wraz z książką pojawiły się jednak i obawy. W końcu, muszę napisać rzetelną recenzję tytułu, w który wiele lat życia włożyła znana mi osoba. Z racji tego, że nie zwykłem wystawiać laurek jedynie dlatego, że negatywna opinia mogłaby nieco namieszać w moim życiu towarzyskim, poczułem się zaniepokojony. A jeśli autorowi coś nie wyszło? Jeśli lektura historii kinowego Frankensteina okaże się zawodem (w końcu oczekiwania są duże)? I właśnie z tą ambiwalencją, połączeniem ogromnego entuzjazmu i obawy przed rozczarowaniem i płynącymi z niego konsekwencjami, rozpocząłem czytanie pierwszego rozdziału książki. Po kilkudziesięciu stronach wiedziałem już, że nie mam się czego obawiać. „Frankenstein 100 lat w kinie” jest pozycją jak najbardziej udaną. Czyta się ją jednym tchem, a ilość zebranych w niej informacji momentami może spowodować zawrót głowy.
Uśmiech niedowierzania może wywołać już sam spis treści – sześć stron zapełnionych tytułami w mniejszym lub większym stopniu odwołującymi się do mitu frankensteinowskiego robi wrażenie. Wśród nich pozycje dość oczywiste, takie jak klasyczny „Frankenstein” Whale’a, ale i brzmiące dość egzotycznie, na przykład – „Buenas noches, señor monstruo”. Zapowiada się ciekawie.
Przed rzuceniem się w wir opisów oraz analiz motywu potwora, rekonstruowanego przez kolejne filmy, czytelnik otrzymuje wprowadzenie do świata Frankensteina i jego monstrum. Pierwsze strony książki poświęcone są przybliżeniu postaci Mary Shelley, czyli autorki powieści, od której wszystko się zaczęło, omówieniu kontekstu powstania szalonego doktora i dziecka jego eksperymentów, przybliżeniu sylwetek Frankensteina i monstrum. Po wstępie nadchodzi jednak czas na główny temat książki, czyli śledzenie obecności monstrum w świecie kina i telewizji.
Zgodnie z historią, wszystko rozpoczyna się w roku 1910 wraz z „Frankensteinem” wyprodukowanym przez wytwórnię należącą do Thomasa Edisona. Legenda monstrum uderza jednak w widzów z ogromną siłą dopiero w roku 1931, kiedy na ekranach kin pojawia się potwór wykreowany przez Borisa Karloffa. Od tego momentu każdy kolejny opis zdradza ogromną erudycję autora, który w tematyce frankensteinowskiej czuje się jak ryba w wodzie. W morzu przypisów odnajdujemy skrupulatnie gromadzone informacje na temat nawet najdrobniejszych nawiązań i niuansów związanych ze światem stworzonym w wyobraźni Mary Shelley. Autorowi nie umyka dosłownie nic – od umiejscowienia szwów i blizn na twarzy kolejnych monstrów, na subtelnych nawiązaniach w stylu operatorskiej zabawy światłem kończąc. Pozycją, do której pojawia się najwięcej nawiązań jest oczywiście wspominany już „Frankenstein” Whale’a, który – jak przyznaje sam autor – doprowadził go do fascynacji motywem i napisania książki.
W kolejnych rozdziałach poznajemy opisy i konteksty kolejnych filmów poświęconych monstrum. Podział rozdziałów jest dość oczywisty i przejrzysty, dzięki czemu czytelnik – mimo ogromu materiału – może czuć się w książkowej rzeczywistości dość pewnie. Chronologicznie uszeregowane tytuły uzmysławiają w jaki sposób motyw Frankensteina ewoluował na przestrzeni mijających lat. Przy okazji poszczególnych tytułów autor tłumaczy, w jakim stosunku do ogólnego rozwoju kinematografii pozostają kolejne transformacje samego monstrum.
Wśród przemyśleń na temat filmów odnajdziemy zarówno rozbudowane analizy, które przyglądają się wielu aspektom omawianej pozycji (chociażby fragment poświęcony „Frankensteinowi” Marcusa Nispela z roku 2004, czy też strony przeznaczone na analizę popularnej wersji Kennetha Branagha z Robertem De Niro w roli monstrum), jak i krótkie opisy celnie punktujące wszelkie słabości, idiotyzmy, ale i oryginalne pomysły twórców mniej znanych „pozycji frankensteinowskich”. Dzięki temu, książkę czyta się bardzo dobrze – po poważnej analizie przychodzi czas na uśmiech spowodowany przeczytaniem informacji o filmie, w którym Frankenstein jest rabinem w mundurze ze swastyką, przeciwnikiem meksykańskiego zapaśnika lucha libre, czy też czarnym weteranem z Wietnamu. Moim osobistym faworytem pozostaje jednak rock’n’rollowy Frankenstein powstały z połączenia głowy Elvisa Presleya, dłoni Jimiego Hendrixa i penisa Liberace, który przez pomyłkę zastąpił członek Jima Morrisona (przez to dolna część ciała monstrum jest, wbrew niemu samemu, homoseksualistą).
Oprócz opisów filmów w książce pojawiają się również omówienia reklam z monstrum, wzmianki na temat jego obecności w mediach, szeroko pojętej popkulturze. Gotowa książka sama przypomina nieco monstrum, o którym opowiada. Podobnie jak filmowy potwór złożona jest z wielu kawałków pochodzących od zupełnie innych dawców. I mimo tego, że pozornie wydaje się, że z połączenia B-klasowych ciekawostek i poważnych analiz raczej nic nie wyjdzie, to po przeczytaniu ostatnich zdań ze zdziwieniem i zadowoleniem możemy wykrzyknąć legendarne „To żyje!”. Rafał Donica jest całkiem niezłym Doktorem Frankensteinem.