FILMY, które miały NIESAMOWITĄ obsadę, a są zapomniane

Obsada gwarantem sukcesu? Często tak właśnie bywa, choć zdarzają się filmy pełne gwiazd, które nie zapadają w pamięć widzów na dłużej. W tym zestawieniu przypominamy tytuły z doskonałą obsadą, które – choć w większości były całkiem niezłe – dziś są rzadko wspominane.
„Burza lodowa” (1997), reż. Ang Lee
Burza lodowa to miejscami coming of age, dotykające nie tylko nastolatków, jak nakazuje tradycja tego gatunku, ale również dorosłych. Ci ostatni miotają się po wczesnych latach 70., poddając się chaosowi, który stopniowo wdziera się w ich relacje i życie osobiste. Tytułowa burza staje się w filmie Anga Lee narzędziem, dzięki któremu reżyser bada stany emocjonalne, zachowania i działania dwóch rodzin, w których każdy stopniowo oddala się od każdego. Wachlarz dysfunkcji, jaki naświetla nam Lee, bardzo łatwo odczytać i dzisiaj, kiedy granice moralne i społeczne zacierają się w przyśpieszonym tempie. Ciekawe studium, gdzie na planie spotyka się solidny zespół aktorski: Kevin Kline, Joan Allen, Sigourney Weaver, Tobey Maguire, Christina Ricci i Elijah Wood.
„Prêt-à-Porter” (1994), reż Robert Altman
Bardziej naszpikowanego gwiazdami filmu w tym rankingu nie znajdziecie. Byłem zaskoczony, gdy na poprzednim American Film Festival, w ramach retrospektywy Roberta Altmana, przeczytałem obsadę Prêt-à-Porter. Pomyślałem wtedy, że nie może z tego wyjść nic dobrego – i miałem rację. Altman balansuje pomiędzy obyczajówką a komedią, a zlepek pierwszoligowych nazwisk zupełnie nie pomaga w próbie odpowiedzi na pytanie: o czym ten film właściwie jest? Satyra na modę? Katalog absurdalnych epizodów mających pokazać, jaki to zakręcony show-biznes nie jest? Ciężko się połapać – tym bardziej, kiedy na ekranie przemykają takie tuzy jak Sophia Loren i Marcello Mastroianni (świetny, ironiczny duet) czy Kim Basinger i Julia Roberts. Można, ale w gruncie rzeczy nie trzeba.
„Na skróty” (1993), reż. Robert Altman
Kolejny film Altmana w zestawianiu to kilka historii bohaterów, splatających się w mieście aniołów. Wątki obsadzone są wyśmienicie: Jack Lemmon, Julianne Moore czy Matthew Modine. Na początku lat 90. to właśnie było nowoczesne życie – usłane porażkami, sukcesami, wszystkimi barwami międzyludzkich relacji. Jedną z ciekawostek często przypisywanych filmowi jest obecność w nim Moore właśnie. Dużo później aktorka zagrała w Magnolii Paula Thomasa Anderson, którego Na skróty jest protoplastą. Podobny czas trwania, podobna problematyka i imponujący casting. Magnolia jest jednak, w moim odczuciu, filmem znanym, zaszczepionym w popkulturze (Krzysztof Skonieczny nawet stworzył na jej podstawie sztukę), a Na skróty pozostaje jednym z wielu, mało znanym, altmanizmem.
„Wielki chłód” (1983), reż Lawrence Kasdan
Big Chill może się pochwalić dwoma rzeczami: niezłą obsadą, a w niej Tom Berenger, Glenn Close, Jeff Goldblum, William Hurt i Kevin Kline oraz soundtrackiem, który być może prześcignął sam film w popularności. Właściwie ścieżki dźwiękowe napakowane tyloma hitami już rzadko się zdarzają. Od Arethy Franklin po Percy’ego Sledge’a aż do Joe’ego Cockera, to prawdziwa uczta. Sam Wielki chłód to gorzki komedio-dramat – kino dojrzałe, oparte na dialogu, tym, co minęło, i tym, co z nas wyrosło. Film dobry na każdą okazję, bo i też pokrzepiający.
„Bariera” (1966), reż. Jerzy Skolimowski
Swoista ucieczka przed systemem i konwenansami niesie ze sobą szokującą wręcz obsadę. Sam film, choć znaczący w dorobku Jerzego Skolimowskiego, miejscami nadwyręża to, co możemy nazwać artystyczną wizją reżysera. Najlepszym przykładem jest długa sekwencja w restauracji, znakomicie nakręcona i obsadzona. W ciągu kilku minut przez ekran przetacza się kilka pokoleń aktorów, którzy już kształtują polską scenę filmowo teatralną lub dopiero na niej startują. Karierę zaczyna młody Jan Nowicki, do którego stolika co chwilę podchodzi Zdzisław Maklakiewicz. Zabawą dyryguje konferansjer Stanisław Tym, a kelnerują Jerzy Turek z Adamem Pawlikowskim. Gościem balu jest również Jerzy Łomnicki, a w filmie widzimy epizodycznie Janusza Gajosa i Zbigniewa Zapasiewicza. Całości spoza kadru przygrywa, żeby tego było mało, Krzysztof Komeda.
„Chciwość” (2011), reż. J.C. Chandor
W teatrze białych kołnierzyków jest wszystko: napięcie, akcja w czasie rzeczywistym, intensywność i niezłe dialogi. A jednak Chciwość, choć wypuszczona niedługo po światowym kryzysie finansowym, raptem prześlizgnęła się po kinie o istotnych sprawach społecznych, trafiając do koszyka z wydaniami DVD, zaklejona niezostawiającą pola do interpretacji łatką thrillera. Chciwość ogląda się świetnie, postaci nie są zaniedbywane przez scenarzystę, a każdy dokłada swoją cegiełkę do postępującej afery. Film spokojnie mógłby być wabikiem ze względu na swoją obsadę, w której najsłabszym ogniwem wydaje się główny bohater. Oprócz niego mamy w Chciwości Kevina Spacey’ego w swoim naturalnym zbiurokratyzowanym środowisku, Stanleya Tucciego, Paula Bettany’ego, Jeremy’ego Ironsa, Penna Badgleya – to ten z serialu Ty, Sama Bakera – to Dexter, i żeńską reprezentację składającą się z Mary McDonnell i Demi Moore. Wszyscy, choć nie po równo, przyjmują brzmienie kryzysu, a to, co zostaje po seansie, to monologi Spacey’ego, próbującego okiełznać finansową rewoltę ze skupieniem i nieodłączną powagą.
„Dobranoc, kochanie” (2007), reż. Jake Paltrow
Jake Paltrow, brat Gwyneth, wielkiej kariery na stołku reżyserskim nie zrobił. Zanim dorzucił dwa odcinki do Zakazanego imperium, zadebiutował filmem Dobranoc, kochanie – tragikomedią przeplataną magicznymi elementami. Na papierze całość wygląda nieźle: sfrustrowany życiem trzydziestoparolatek zaczyna śnić o pięknej Hiszpance, co podburza jego aktualny związek. Konfrontacja jawy ze snem stawia pytania o kondycję relacji i napędza komediową tkankę opowieści. Niestety, wszystko to rozbija się o nijakość i zupełnie niewykorzystany potencjał silnej obsady. Oprócz Gwyneth Paltrow mamy tutaj Martina Freemana, Simona Pegga, rzadko goszczącego na ekranie Danny’ego DeVito i Penélope Cruz w roli Hiszpanki. Obsadzenie Cruz w takiej, a nie innej roli stało się w latach 2000., a i później, standardem. Szkoda, że amerykański rynek, w odróżnieniu od europejskiego, nie potrafi znaleźć dla niej kreacji odpowiadającej jej talentowi.
„Mary Reilly” (1996), reż. Stephen Frears
Dr Jekyll i Mr Hide, kto ich nie zna. Dwa bieguny, dobro i zło, i skutki transformacji nie są jednak podstawą filmu Stephena Frearsa. To, co dostajemy, to romans z krwi i kości. Inteligentny, bo mówiący o zmiennej ludzkiej naturze, pochodzeniu i bliznach przeszłości. Ale Mary Reilly to również film piękny ze strony wizualnej, w której twórcy grają gotykiem, by opowiedzieć znaną z literatury historię, w której nie ma łatwych tropów, a dualizm bohatera nie jest oczywisty. Zwłaszcza w ujęciu młodej Julie Roberts, której partneruje John Malkovich, Glenn Close i zmarły w zeszłym roku wielki Michael Gambon.
„Z księżyca spadłeś?” (2000), reż. Mike Nichols
Film, o którym jego twórcy najchętniej by zapomnieli. Zwiastun problemów pojawił się już na dość wczesnym etapie produkcji. Nie tylko jej gatunek seks komedia, ale też fakt, że Nichols chciał na niej, najnormalniej w świecie, zarobić. Gdy nie to, jak pisał Mark Harris w biografii Mike’a Nicholsa, Z księżyca spadłeś? mogłoby być atrakcyjnym przedstawicielem indie z aspiracjami na coś więcej. W zamian film zderzył się z olbrzymim honorarium Nicholsa i rolą Garry’ego Shandlinga, który w oczach reżysera był bardzo przeciętny, co skutkowało licznymi tarciami na planie. A szkoda, bo nie jest to aż taka tragedia, jak sugeruje fabuła. W komedii wystąpił pierwszy garnitur hollywoodzkiego aktorstwa: Annette Bening, John Goodman, Greg Kinnear i Octavia Spencer, którzy nie był jeszcze tak chodliwymi nazwiskami, i Ben Kingsley.