Filmowy profiler #12. Hannibal Lecter. Milczenie owiec
W historii kina nie było i pewnie długo nie będzie postaci, która zaprezentowałaby niebezpiecznie fascynującą naturę zła w sposób równie przekonujący, jak to uczynił Anthony Hopkins, wcielając się w Hannibala Lectera w Milczeniu owiec. Jego charyzma, lodowate i przeszywające na wskroś spojrzenie, oszczędna elegancja w ruchach – wszystko, co o nim wiemy, budzi grozę.
Jest uosobieniem morderczej bezwzględności, archetypem zła, a jednak nie sposób nie czuć dla niego podziwu i być pod wrażeniem siły jego umysłu. I to dopiero jest najbardziej przerażające. Możemy próbować sobie tłumaczyć, dla spokoju ducha, że ten podziw wynika z żalu, iż podobne przymioty ducha i intelektu są skażone, zdeprawowane i poszły na zmarnowanie. A jednak trudno uciec od świadomości, że skażenie i deprawacja są niezbędne, by funkcjonowały tak sprawnie.
Jak wszyscy dobrze pamiętamy, Lecter nienawidził szufladkowania. Mierziły go wygodne schematy psychiatrycznych klasyfikacji, bo nie mieścił się w pełni w żadnej z nich. Naiwnego badacza z kwestionariuszem w ręku potraktował czysto… kulinarnie. Dobrze widzi to Clarice, mimo swojej młodości i niedoświadczenia. „Czy on jest jakimś rodzajem wampira?” – pyta z ciekawością jeden z policjantów.
[quote]„Nie ma nazwy na to, czym on jest” – odpowiada Clarice.[/quote]
Psychopata. Narcyz. Sadysta. Kanibal. Jak nieporęczne są te szufladki w odniesieniu do postaci Lectera widać najlepiej na przykładzie autentycznych morderców, których przez lata podejrzewano o to, że byli dla Thomasa Harrisa bezpośrednią inspiracją. Najczęściej przewijały się nazwiska Alberta Fisha i Tsutomu Miyazakiego. Diabli wiedzą dlaczego, skoro jeden i drugi był owszem, kanibalem, ale też pedofilem i nekrofilem, a Fish jeszcze dodatkowo masochistą.
Miyazaki, gnębiony przez doprowadzony do chorobliwego absurdu kompleks niższości z powodu zdeformowanych rąk, między 1988 a 1989 rokiem zamordował cztery dziewczynki w wieku od czterech do siedmiu lat. Pił ich krew, bezcześcił zwłoki, zachowując na pamiątkę odcięte fragmenty ciał – zwłaszcza dłoni. Podczas procesu upierał się, że za morderstwa odpowiada jego alter ego, które nazywał „człowiekiem-szczurem”. Narysował dziesiątki minikomiksów z „człowiekiem-szczurem” w roli głównej, a jego fascynacja anime (nazywano go nawet The Otaku Killer, nawiązując do określenia osoby opętanej japońską popkulturą) wzbudziła w Japonii sporo kontrowersji. Miyazaki miał kolekcję filmów obejmującą pięć tysięcy siedemset sześćdziesiąt trzy kasety wideo – głównie anime i slashery. Powieszono go w 2008 roku. Z kolei Albert Fish był zdeklarowanym seksualnym maniakiem, dla którego żadna parafilia nie byłaby zbyt obrzydliwa, z koprofagią włącznie. Trafił na krzesło elektryczne w 1936 roku.
W Hannibalu Lecterze zapewne obrzydzenie wzbudziłaby zarówno słabość Miyazakiego, jak i nieopanowanie Fisha. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa uznałby to za „brak manier”. O faktycznej inspiracji dla postaci Lectera dowiedzieliśmy się stosunkowo niedawno, z okazji dwudziestej piątej rocznicy publikacji Milczenia owiec. Sięga czasów, kiedy Thomas Harris pracował jako reporter i bawił w Meksyku, gdzie zetknął się z osobą określaną przez niego jako doktor Salazar.
Doktor Alfredo Ballí Treviño został skazany na karę śmierci za zabójstwo swojego partnera, Jesusa Castillo Rangela. Potem jego wyrok złagodzono na dwadzieścia lat więzienia. W więzieniu cieszył się dużym szacunkiem, udzielał pomocy medycznej, a nawet przeprowadzał drobne operacje chirurgiczne. Harris wspomina jego chłodną elegancję i styl pełen godności. Po wyjściu na wolność ożenił się, spłodził dzieci, doczekał się wnuków i przez resztę życia praktykował jako lekarz, głównie wśród ubogich za symboliczną opłatą. Zmarł na raka prostaty w 2009 roku. Ponoć zawsze wiedział, że posłużył pisarzowi za inspirację, rodzina nawet żartobliwie nazywała doktorem Lecterem, co uważał za zabawne. Istniały przypuszczenia, że Jesus Rangel nie był jego jedyną ofiarą, ale niczego więcej nie zdołano Salazarowi udowodnić.
Jak zatem mamy zbliżyć się do Lectera, unikając pułapek prostych i wygodnych kategorii? Najprościej będzie posłużyć się w tym celu pewnym poręcznym mentalnym zabiegiem.
Wyobraźmy sobie mianowicie, że jesteśmy agentką Clarice Starling. Ambitną studentką ze smutną przeszłością, wcześnie osieroconą najpierw przez matkę, a potem przez uwielbianego ojca. Dziewczyną, która bardzo wcześnie przekonała się o tym, że nie da się, mimo najlepszych chęci, uratować całego świata. Że czasami nawet uratowanie jednostki jest zbyt trudne. Która walczy z całych sił o pozycję w świecie zdominowanym przez mężczyzn, wkładając maksymalnie dużo wysiłku i dając z siebie maksimum możliwości. Dręczona nawracającą myślą, że to maksimum okaże się niewystarczające. Jest pełna podziwu dla intelektu i wiedzy swojego przełożonego i mentora, Jacka Crawforda. Clarice nie nauczyła się jeszcze udawać i dlatego jest dla doktora Lectera tak atrakcyjna. Jest czystym płótnem, na którym może malować.
Jesteśmy zatem Clarice i dostajemy pierwszą poważną szansę w naszej karierze. Szansę na bezpośrednią rozmowę z człowiekiem, który jest równie zdeprawowany, co genialny. Co myślimy? Przede wszystkim ze wszystkich sił chcemy pokazać, że jesteśmy odpowiednią osobą, że nie zawiedziemy. Boimy się jak cholera, sam Crawford nas przecież ostrzega, że nie chcemy wpuścić Lectera do własnego umysłu. Ale z drugiej strony nie wiemy do końca, z czym mogłoby się to wiązać, z pomocą przychodzi nam brak doświadczenia i swoista młodzieńcza brawura. Tam, gdzie inni zawiedli, my sobie właśnie damy radę.
Ot, przewrotność losu, bo spotkanie z przerażającym Hannibalem-Kanibalem, człowiekiem, którego tętno nie wzrosło powyżej osiemdziesięciu pięciu uderzeń nawet wtedy, gdy połykał język zajmującej się nim pielęgniarki, jest dla nas, co tu kryć, spełnieniem marzeń. I wielką zawodową szansą. Idziemy zatem wzdłuż szeregu izolatek, starając się być jak najbardziej profesjonalni w odprasowanej garsonce i tanich butach, nie stać nas na lepsze, ale naszą siłą ma być przecież umysł. Idziemy kreując się na zawodowca, który nie zwraca uwagi na wulgarne słowa rzucone w naszym kierunku przez Miggsa.
I stajemy naprzeciw człowieka, który mimo ograniczeń celi i grubych centymetrów pancernej szyby widzi wszystkie nasze wysiłki – i ich genezę – jak na dłoni. Nie jest to miłe doświadczenie, Clarice okupiła je spazmatycznym płaczem, bo tak często reagujemy, kiedy bez ostrzeżenia zedrze się z nas wszystkie bariery ochronne i każe stanąć twarzą w twarz z własnym cieniem. To spotkanie mogłoby być ostatnie, ale okazuje się być pierwszym.
No i cóż, co tu kryć, trudno się do tego przyznać, ale nam to… pochlebiło.
A Hannibal Lecter?
Z początku jest przede wszystkim rozbawiony.
Rozbawia go to, co teoretycznie powinno być dla niego uwłaczające – że Jack Crawford wysyła mu studentkę. „Jest aż tak zdesperowany!” – myśli Lecter z widoczną przyjemnością. Pragnienie zagrania na nosie wszechmocnemu Crawfordowi jest tak przemożne, że Lecter nie może się oprzeć obietnicy rozrywki. Wie, jak bardzo Clarice poważa Crawforda. Przejęcie roli mentora to dla niego pestka, i korzysta z tego bez oporu.
Kilkoma zgrabnymi zdaniami podsumowuje najbardziej ukryte i bolesne tajemnice Clarice i funduje jej drobny test na szczerość, który Clarice zdaje. Powtarza upokarzające zdanie, jakie skierował do niej Miggs. I jest uprzejma, bardzo uprzejma. Po ośmiu latach w zamknięciu Hannibal Lecter ma niewiele prawdziwych rozrywek. Jego umysł szuka podniet i niespecjalnie ma gdzie je znaleźć. Clarice dostarcza mu pierwszej takiej możności od dawna – Miggs traci na tym życie, ale cóż, niewielka to strata dla społeczeństwa, tak szczerze mówiąc. Ta okazja do zabawy jest na tyle przyjemna, że Lecter daje Clarice kolejne szanse.
Punkt pierwszy: Hannibal Lecter lubi się bawić.
Dzięki temu, że doktor Lecter jest tak idealnie opanowany, czarujący i tak znakomicie wychowany, jego celowa wulgarność robi podwójne wrażenie. To, co w ustach zwykłego chłystka z ulicy przeszłoby niezauważone, u niego wybija się jaskrawo. To świetna okazja, by testować granice Clarice. Da się sprowokować czy nie? Bo jeśli da się sprowokować, to, mimo całego żalu, nie jest warta zachodu. Ona jednak odpiera atak i w tym momencie Lecter zaczyna dostrzegać w niej nie pionka z poruczenia Crawforda, ale jednostkę, którą przyjemnie będzie wziąć pod lupę.
Punkt drugi: Hannibal Lecter jest obserwatorem.
Należy do tego gatunku ludzi, którzy znają co prawda odpowiedzi na pytanie, ale i tak nie odpuszczą sobie okazji, by to pytanie zadać. Lubi gry – w różnej formie, od manipulacji poczynając, na klasycznych anagramach kończąc – ale do etapu gry przechodzi dopiero wtedy, kiedy rozmówca zaskarbi sobie u niego pewien rodzaj szacunku, a przynajmniej atencji. Dlatego nie ma ochoty pogrywać z Chiltonem i błyskawicznie nuży go osoba senator Martin. Klasyczny psychopata jest zazwyczaj mistrzem w odgrywaniu emocji, których nie czuje (i nie potrafi). Robi to, by osiągnąć jak najwięcej korzyści dla siebie. Lecter postępuje w tym samym kluczu, ale wszelkie udawanie też już zdążyło go znużyć. Zachowuje się na tyle szczerze, na tyle rozszerza granice faktycznej uczciwości, że Clarice potrafi dostrzec różnice między prawdą a teatrem.
Rozwiązanie zagadki Jamie’ego Gumba jest dla Lectera jasne od początku, ale gdzie wtedy przyjemność z rozgrywania kolejnych partii szachów? Los ewentualnych ofiar Buffalo Billa, rzecz jasna, w ogóle go nie obchodzi. Interesuje go natomiast to, co może ugrać dla siebie. W rozkosznie nierealne deklaracje zmniejszenia więziennych rygorów i spacerków po plaży pod czujnym okiem SWAT oczywiście nie wierzy. Natomiast zupełnie słusznie widzi swoją szansę w nakłanianiu zdesperowanych stron do gry pozorów. Gra pozorów wymaga bowiem przyjęcia nowej strategii, nowa strategia to zmiana rutyny, a w zmianie rutyny wystarczy jedno obluzowane ogniwko, o które w akcie desperacji nietrudno.
Punkt trzeci: Hannibal Lecter jest strategiem.
„Quid pro quo”, mówi Lecter do Clarice. Coś za coś. Dostarczę ci informacji, jeżeli ty w zamian dasz coś od siebie. Jest przy tym głuchy na wszelkie błagania o czas, o pośpiech, o litość nad osobą porwanej Catherine Martin. To go nie interesuje. To jest już etap, w którym Lecter widzi przed sobą szansę na odzyskanie wolności. Większość z nas uległaby podekscytowaniu, opuściła gardę, machnęła wręcz ręką. On nie. Opanowany w stu procentach Lecter nadal spokojnie rozgrywa swoją partię z Clarice w centrum.
On wie, i ona wie o tym również, że narodziła się między nimi nić niełatwego porozumienia, swoisty sojusz – my przeciw nim. Ze spokojnym poczuciem celu od początku Lecter rozbudza w Clarice wrażenie, że ona rozumie go lepiej niż inni, że jest w stanie do niego dotrzeć, a nawet go przejrzeć. To jedyny dostępny w tym momencie Lecterowi rodzaj intymności i korzysta z niego bez skrupułów. To nie kobiecość Starling jest dla niego najbardziej pociągająca, wbrew temu, co w swoim szowinistycznym zadufaniu sądził Chilton, ale jej ból. Im bardziej szczery, tym lepiej. To właśnie w niej widzi i docenia – szczerość. Lecter nie toleruje kłamstwa, chociaż docenia manipulacyjną strategię. Clarice byłaby dla niego stracona, gdyby próbowała przeinaczyć czy wybielić własne emocje, chociaż bez problemu wybaczył jej drobne przewinienia z plażą, wyspą i obietnicami.
Punkt czwarty: Hannibal Lecter jest absolutnym maniakiem kontroli.
Ta kontrola rozciąga się na otoczenie, ale w tym samym stopniu dotyczy jego samego. Brak kontroli to słabość, słabość to potknięcia, potknięcia to niechlujstwo. W tym konkretnym aspekcie akurat Lecter nie idzie na skróty. Zaczyna od narzucenia rygoru samemu sobie. Jest wytrenowany, ba, wytresowany! Do perfekcji. Wszystko, co mógł w sobie rozwinąć, rozwinął jak najlepiej. Wyostrzone zmysły. Pamięć. Talent malarski. Postawę. Oszczędność ruchów. Opanowanie mimiki. Nawet modulację głosu. To człowiek w stu procentach opanowany, polegający na sobie. To samo tyczy się jego instynktów, w najogólniejszym wymiarze – pragnienia zabijania i pochłaniania swoich ofiar. Nie zamierza ich sobie odmawiać, natomiast zamierza doprowadzić do sytuacji, kiedy sam zdecyduje o tym, że tego nie zrobi.
Jakkolwiek ta teoria brzmi odrobinę ryzykownie, prawdopodobnie Lecter należy do tej wąskiej grupy kompulsywnych morderców, którzy mogą powstrzymać się od zabijania, jeżeli tak postanowią. On może. Ale nie musi. Clarice Starling już na zawsze będzie dla niego gwarantką tego, że tak jest. Gwarantką jego siły. Akty kanibalizmu, które popełnia Lecter – w tej formie i wymiarze, którą widzimy w Milczeniu owiec – również są aktem kontroli, przejęcia absolutnej władzy nad drugą ludzką jednostką. Dla niego to akt niemal rytualny, wymagający odpowiedniej oprawy. On jest psychiatrą. Jest osobą, przed którą ludzie z własnej woli otwierają dusze, dają jej do ręki własne słabości. Oddają mu kontrolę, a on ją przejmuje – do samego końca, w zgodzie z własną specyficzną wizją.
Pamiętacie scenę, gdy odciągana siłą spod klatki Lectera Clarice wyrywa się i zawraca, by – nie oglądając się na protokoły bezpieczeństwa – wziąć z jego rąk akta sprawy Buffalo Billa? Lecter muska wtedy palcem jej palec. To gest o niesamowitym ładunku erotycznym. Z drugiej strony jednak również ostateczna deklaracja kontroli – Lectera nad Starling i Lectera nad samym sobą. Ten układ pozostał w mocy. To przypieczętowany sojusz.
Punkt piąty: Hannibal Lecter to esteta.
Jednak estetyka Lectera mierzy się w trochę innych kategoriach niż to, do czego przywykliśmy. Lecter ceni sobie wrażenia zmysłowe o niezwykłej mocy, o wyjątkowej intensywności. Dla niego piękno jest pojęciem stosunkowo względnym. Warunkiem jest ekstatyczność i głębia. Może to być melancholijny widok florenckiego Duomo, smak czyichś łez, krzyk mordowanych owiec, muzyka pod batutą geniusza albo krew wypływająca z żył. Wszystko, co jest intensywne, głębokie, a więc prawdziwe.
Pomyślcie tylko – człowiek o zmyśle węchu rozwiniętym równie silnie, jak w przypadku Lectera, nie jest już w stanie kategoryzować wedle prostego kryterium pięknego i brzydkiego zapachu. To raczej już kwestia treści i znaczenia bądź ich braku. To samo tyczy się tak znakomicie rozwiniętej pamięci – skoro już nią dysponujesz, najlepsze, co możesz zrobić, to wycisnąć jak najwięcej korzyści z tego, co jest wspomnieniem dobrym i złym. Ponieważ współistnieją i nie jesteś w stanie po prostu ich usunąć.
„Nie przyjdzie po mnie” – mówi z przekonaniem Clarice. „Nie umiem tego wyjaśnić. Uznałby to za… niegrzeczne”. Ma rację. Prosta zasada uprzejmości wymaga, by odpowiedzieć tą samą monetą temu, kto wyświadcza nam uprzejmość. Fakt, Clarice nie zrobiła tego celowo, ale miała swój znaczący udział. Lecter, pamiętajmy, jest człowiekiem o nienagannych manierach. W zasadzie nawet, chociaż trudno się pogodzić z podobnym zestawieniem, swoistym typem dżentelmena. Oczywiście dżentelmen z maniactwem kontroli to mieszanka wybuchowa. Temu zaprzeczyć się nie da. Prędzej czy później zatęskni za swoją kreacją, za swoją białą kartką, za swoim czystym płótnem. To nieuniknione. W sumie może być z niej dumny… na swój własny sposób. Umiała słuchać.
„Świat jest dużo bardziej interesujący z tobą niż bez ciebie” – mówi Lecter i mówi poważnie, ale przecież ona zawsze już będzie musiała patrzeć przez ramię, chcąc czy nie chcąc. Kontrola trwa, dokładnie tak, jakby sobie tego życzył. Jak postanowił. Jak sprawił.
Na koniec jedno ważne pytanie, na które wcale nie tak łatwo odpowiedzieć. Jak z emocjami? Czy doktor Hannibal Lecter odczuwał emocje? I jak je odczuwał?
Punkt szósty: Hannibal Lecter rozumie i docenia mechanizm odczuwania emocji.
Człowiek o równie złożonym co Lecter poglądzie na świat i równie szerokich horyzontach nie jest w stanie ani negować emocji jako takich, ani ich roli w pełnym doświadczaniu złożoności zjawisk i tym samym również ich piękna. A wszelkiego doświadczania i wypływającego z niego rozumienia, ciekawości czy wiedzy i świadomości Lecter w życiu by sobie nie odmówił.
Odczuwanie jest dla niego abstrakcją, ale analiza i pojmowanie – już nie. Tak jak człowiek pozbawiony nóg uczy się posługiwania protezami, tak Lecter gromadzi wiedzę o odczuwaniu, o emocjach, o całym ich bardzo szerokim spektrum, niejako per procura – praktykując jako psychiatra. Meandry i złożoność uczuć są mu doskonale znane, w gruncie rzeczy wie o nich więcej niż przeciętny człowiek, i nigdy nie ma tej wiedzy dość. Gromadzi ją z zapałem wytrawnego naukowca i jeśli zechce, potrafi się nią posługiwać, nawet jeśli, podobnie jak proteza dla niepełnosprawnego, jest to dla niego zewnętrzny twór, w zasadzie obcy.
W swoim dążeniu do perfekcji jest nieustraszony. Zapewne, gdyby go zapytać, odpowiedziałby, że rozumienie emocji i ich wdrażanie jest bardziej perfekcyjną formą niż ułomne, z natury rzeczy obciążone marginesem błędu doświadczanie. Obserwowanie z zewnątrz daje satysfakcję i wiedzę. Patrzenie od środka – strasznie dużo zagubienia. I zazwyczaj, prędzej czy później, bólu.
korekta: Kornelia Farynowska