search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Filmografia Stanleya Kubricka

Adrian Szczypiński

13 grudnia 2016

REKLAMA

2001: Odyseja kosmiczna (2001: A Space Odyssey, 1968)

4 miliony lat temu Czarny Monolit pobudził inteligencję małp. W roku 1999 drugi Monolit, odnaleziony pod powierzchnią Księżyca, wysyła sygnał radiowy w kierunku Jowisza. Tajemnicę bada załoga statku Discovery. W trakcie wyprawy pokładowy superkomputer HAL-9000 zabija członków załogi. Ocalały kosmonauta David Bowman w pobliżu Jowisza zostaje wciągnięty w tajemniczy tunel czasoprzestrzenny…

Kolejny film, kolejne kontrowersje, kolejny zachwyt jednych i oburzenie drugich. Dzieło uznawane za przełomowe w historii kina science fiction, przełomowe w sposobie narracji, w produkcji efektów specjalnych, w użyciu muzyki, w spojrzeniu na ludzkość, właściwie we wszystkim. Trzy lata produkcji, 10,5 mln dolarów budżetu, 205 ujęć z efektami wizualnymi, 0,5% materiału zdjęciowego w gotowym filmie – te wartości liczbowe świadczą tylko o skali produkcyjnej tego bezprecedensowego widowiska. Badający meandry człowieczeństwa na przykładzie zamkniętych, ściśle scharakteryzowanych mikrospołeczności, Kubrick tym razem przyjrzał się człowiekowi jako gatunkowi z właściwie boskiej perspektywy (złośliwi twierdzą, że z jego własnej…).

Każąc obcej, nienazwanej i bezcielesnej sile sprawczej dokonać subtelnych ingerencji w łańcuchu ewolucji, prześledził dzieje ludzkości od jej narodzin aż do kolejnego, pozornie niedosiężnego szczebla rozwoju. Tylko on mógł porwać się na tak zuchwały projekt twórczy. Nie licząc oczywiście pisarzy SF, dla których idea odgórnego planu wobec ludzkiej cywilizacji była chlebem powszednim. Tam właśnie Stanley Kubrick znalazł punkt wyjścia, pod postacią opowiadania „The Sentinel” Brytyjczyka Arthura C. Clarke’a z 1951 roku. On to wymyślił radiolatarnię odkrytą przez człowieka na Księżycu. Jej znalezienie powiadomiło Obcych, że oto ludzkość, wyzwolona z ziemskiej grawitacji, zdała technologiczny egzamin. Tu kończyła się literatura. Dla Kubricka był to punkt wyjścia do rozważań, w jakiej kondycji psychicznej będzie ludzkość, zdążająca na spotkanie swych stwórców.

Czy ci, którzy 4 mln lat temu postawili Czarne Monolity wśród afrykańskich małp i pod powierzchnią Księżyca, będą zainteresowani dalszym urabianiem Człowieka na swój obraz i podobieństwo? Chociaż nie, Kubricka interesował problem z drugiej strony barykady – czy ludzkość, wzorem pobudzonych mentalnie małp, nadal będzie zdolna do odkrywania otaczających ją tajemnic? Czy postęp technologiczny będzie szedł w parze z pierwotną chęcią poznawczą, a zadufany w sobie Człowiek, gnuśnie celebrujący własny spokój wśród technicznych zabawek, wciąż będzie pielęgnował w sobie dziecięce zadziwienie Wszechświatem?

Na te pytania Stanley Kubrick zdaje się odpowiadać przecząco. I trudno się dziwić temu wielkiemu ironiście, prześmiewcy i bezlitosnemu demaskatorowi ludzkich ułomności. Tę ideę w wielkim skrócie załatwia przecież najsłynniejsze montażowe cięcie w historii kina, bez ustanku cytowane jako najkrótsza historia ludzkości – kość rzucona w powietrze przez Moonwatchera, nagle zamienia się w równe biały, bardzo podobny kształtem statek kosmiczny, kontynuujący drogę upadku. Dwa narzędzia, które dzielą cztery miliony lat, a oba spełniają tę samą funkcję obronną lub zaczepną. Oba spadają w dół kadru. Czyli właściwie nic się nie zmieniło. Człowiek w ujęciu Kubricka to nadal prymitywne zwierzę, choć tylko małpy miały w sobie coś, co można nazwać instynktem życia. Człowiek ery kosmicznej, zależny od otaczających go drogich zabawek i ufny we własne bezpieczeństwo, to już tylko pusta skorupa, którą potężni jak bogowie Obcy szybko zabierają Davidowi Bowmanowi, zmieniając go w Gwiezdne Dziecko, kolejny szczebel sterowanej ewolucji.

Nie jest kwestią przypadku, że właśnie „2001: Odyseją kosmiczną” Kubrick szczególnie zapracował sobie na opinię reżysera chłodnego, mózgowego, wręcz odhumanizowanego. Przecież to tu jedyną postacią wyposażoną w ludzkie przymioty jest maszyna bez twarzy, superkomputer HAL-9000. Bowman i Poole, główni załoganci lecącego w stronę Jowisza statku Discovery, są tak wyprani z emocji, że właściwie dla widza jest wszystko jedno, co się z nimi stanie. Podobnie jest z ludźmi na Księżycu. Co innego HAL – słynna sekwencja „uśmiercania”, czyli metodycznego wyłączania jego obwodów logicznych przez Bowmana, jest nie tylko jednym z najsłynniejszych momentów tego arcydzieła. To również poruszający, niemal jedyny w tym filmie pokaz prawdziwych emocji, tym bardziej niezwykły, że przecież nie mamy do czynienia z istotą żywą w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa. Słychać tylko monotonny, spokojny do samego końca głos kanadyjskiego aktora Douglasa Raina.

A jednak – szatańska umiejętność Kubricka zamiany czarnego w białe skierowała emocje widza w stronę maszyny, bez specjalnego przejmowania się losem zabijanych przez niego zahibernowanych pozostałych członków załogi Discovery. Śmierć ludzi to tylko napisy, a śmierć sztucznej inteligencji jest błaganiem o litość. Kłania się archetyp spopularyzowany przez „Frankensteina” (kontynuowany także przez Lema), mówiący o ukaraniu ludzkiej pychy, która doprowadziła do kreacji istoty mentalnie równej, bądź w tym przypadku stojącej wyżej od regresywnego, kubrickowskiego Człowieka. Człowieka, który – mówić prosto i brutalnie – na taki akt stworzenia był mimo wszystko za cienki w uszach.

Niezależnie od prowokujących swą śmiałością, teologicznymi odniesieniami i pesymistycznym wydźwiękiem wartości intelektualnych, „2001: Odyseja kosmiczna” stanowiła dla publiczności AD 1968 niemały szok. W przeciwieństwie do swych poprzednich filmów, tym razem Kubrick postawił na obraz. Ze 139′ projekcji, łącznie tylko 40′ zawierało kwestie mówione. Reszta to prześwietny, imponujący elegancją kadrów wizualny poemat, w którym – wg Kubricka – nie chodziło o doraźny efekt, raczej o wywołanie w umyśle widza emocji i wrażeń, których jednoznaczna interpretacja nie wchodziła w rachubę. Moralny, religijny, mistyczny, filozoficzny i wizualny ładunek tej swoistej parafrazy homerowskiej „Odysei”, miał w założeniu oddziaływać na podświadomość, a większość pytań miała pozostać bez jednoznacznych odpowiedzi. Kubrick i Clarke, jako autorzy scenariusza, tak to sobie założyli i nie sposób odmówić im konsekwencji w mnożeniu interpretacyjnych tropów.

Ich podróż przez historię ludzkości wciąż ma w sobie intensywność obcowania z dziełem tak doskonale opierającym się łatwym regułom, niczym wymyślony przez nich Czarny Monolit. Zachwyca sposób wykorzystania muzyki klasycznej w sposób kojarzący się raczej z tancerzami w sali balowej. Wszak statki kosmiczne wykonują w próżni swoisty taniec, unosząc na pokładach nieruchawych ludzi (kolejny punkt dla Kubricka i jego wizji martwego mentalnie świata przyszłości). Kubrick pierwotnie zaangażował poznanego przy okazji „Spartakusa” kompozytora Alexa Northa, lecz podziękował mu za nigdy nie wykorzystaną w filmie jego (dość tradycyjną zresztą) ilustrację, na rzecz wykorzystywanych zrazu tylko roboczo dzieł muzyki klasycznej. Pod nią podporządkował swój zegarmistrzowski montaż, poddając widza hipnotyzującemu działaniu majestatycznych obrazów kosmosu, jakich kino nigdy wcześniej nie widziało.


Po Kubricku spodziewano się filmu wielkiego, lecz „2001: Odyseja kosmiczna” była spektaklem, którego odmienności wizualnej, intelektualnej i narracyjnej nikt nawet nie śmiał przeczuwać. Każdy aspekt tego arcygenialnego dzieła stawiał pod ścianą wszystkie dotychczasowe ekstrawagancje, na jakie porywali się luminarze światowej kinematografii. Z premierowego pokazu 2 kwietnia 1968 roku, rozpoczętego o 20.30 w przystosowanej do Cineramy sali Loew’s Capitol Theatre w Waszyngtonie, przed końcem projekcji wyszło 241 osób. W większości byli to starzy wiekiem szefowie różnych szczebli produkcji w MGM, nie tyle zaskoczeni, co maksymalnie wkurzeni niezrozumiałą dla nich zagmatwaną opowieścią bez początku i końca, bez solidnej fabuły, kreacji aktorskich, akcji, atrakcji, dynamiki i kobiet. Głośno wieszczono koniec ery Kubricka i jego dziwacznych ekstrawagancji za ciężkie, hollywoodzkie dolary.

Zdruzgotany psychicznie Kubrick zdobył się tylko na wyrzucenie 19 minut najbardziej ślamazarnych scen i po czterech dniach dokonał ponownej premiery. Tymczasem już w pierwszym tygodniu wyświetlania „2001: Odyseja kosmiczna” spowodowała oblężenie sal kinowych. Kubrickowskie burzenie dotychczasowych wyobrażeń o filmie fabularnym nieoczekiwanie zachwyciło młodych ludzi, dla których film był wręcz manifestem pokoleniowego myślenia (nie licząc napędzanych narkotykami hippisów, dla których słynna sekwencja podróży w inny wymiar miała wydźwięk najzupełniej dosłowny). Nawet atakujące reżysera po premierze „Lolity” środowiska katolickie przyjęły „2001: Odyseję kosmiczną” z nieoczekiwanym entuzjazmem i szacunkiem. Rok później reżyser odebrał jedynego w swej karierze Oscara, przyznanego – o ironio – nie za wybitne osiągnięcie reżyserskie czy scenopisarskie, lecz za zdumiewające swą perfekcją i naukowym weryzmem efekty wizualne, których był projektantem i głównym szefem. Pozostałe nominacje odebrali: Kubrick i Clarke za scenariusz, Kubrick za reżyserię, oraz Anthony Masters, Harry Lange i Ernest Archer za scenografię. Film kończył się widokiem twarzy Gwiezdnego Dziecka. Następne arcydzieło Kubricka rozpocznie się także od widoku twarzy…

REKLAMA